Najwspanialsze, co może spotkać po śmierci

Fotografia: Łukasz Glowala
Fotografia: Łukasz Glowala

Co pewien czas dzwoniliśmy do siebie. Rozmawialiśmy głównie o literaturze, dużo było przy tym śmiechu. Paweł Huelle miał dowcip ostry jak chili, jednocześnie subtelny niczym woń dobrego koniaku. A ja nie oddzwoniłem na jego ostatni telefon. Być może, rozpędzony życiem… Powszechny błąd. Powinno się od razu oddzwaniać do bliskich sobie ludzi.

Najpierw poznałem go jako autora wybitnej powieści Weiser Dawidek. Czytałem ją z podziwem dla doskonałego stylu. No i do dziś pamiętam, jak w finale główny bohater tajemniczo znika. Jakbym był świadkiem tego zniknięcia, jakby to zdarzyło się mnie. Byłem naprawdę przejęty, że autor tak dobrej powieści ma prowadzić zajęcia praktycznoliterackie na Uniwersytecie Gdańskim. Żadnych nie opuściłem. Po prostu lubiłem lekcje z wybitnym pisarzem Huellem. Pisaliśmy na nich krótkie nowele na zadane tematy. Prowadzący nie stresował. Przeciwnie, dopingował i raczej chwalił, choć nie był jakiś przesadnie wylewny. Uważny, wysłuchujący, co studenci mają do powiedzenia, przeczytania, choć czasami sprawiał wrażenie nieobecnego. Jakby od rzeczywistości odciągały go myśli o książce, nad którą aktualnie pracował.

Kilka lat później spotkaliśmy się na festiwalu literackim w Krakowie, na który zostaliśmy zaproszeni. On, uznany pisarz, i ja – debiutant. Podczas spaceru ulicami miasta zaczęliśmy rozmawiać i na moje nieśmiałe „pan” Paweł natychmiast zaproponował, by przejść na „ty”. Odtąd byliśmy kolegami, a ja w jakiejś ogłupiałej euforii zacząłem mu wytykać, że Mercerdes-Benz, owszem, świetny, ale trochę za hrabalowski. Mógł się obrazić, ale przyjął to z wyrozumiałym uśmiechem. Nie był szczególnie drażliwy na krytykę swojej twórczości. Nie należał do tych sztywnych egotyków pisarskich, którzy swoje dzieła uważają za najlepsze. Spokojnie wyjaśnił, że właśnie o to chodziło, by Mercedes-Benz był hrabalowski, skoro Hrabal jest adresatem narratora. I z szelmowskim uśmiechem dodał, że na tej „drobnostce” (jak z nieudawaną skromnością określił swoją powieść) zarobił więcej, niż mógł się spodziewać.

Nie dziwię się, bo Mercedenz-Benz to nie tylko doskonale skonstruowany tekst, z premedytacją imitujący frazę czeskiego mistrza – wielokrotnie złożone zdania, porozciągane na kilka stron – ale przede wszystkim rozbujana gawęda, rzeka przeplatających się anegdot, opowieści o Gdańsku, radosna, błyskotliwa, chyba najpełniej odzwierciedlająca gawędziarską osobowość Pawła Huellego.

Czułem się przy nim swobodnie. Nie znałem bardziej dowcipnego pisarza. Był dużo dowcipniejszy w życiu niż w książkach. I choć często szeroko uśmiechnięty, nie rubaszny. Swój dowcip przyprawiał subtelną ironią, trzeba się było czasem w niej połapać, bo potrafił wyrazić ją z poważną miną. Miał dystans do samego siebie i do swojej twórczości. A przecież gdy z nim rozmawiałem, dobrze znałem najwyższy poziom jego twórczości, bo czytałem jego dzieła na bieżąco. Castorp, Ostatnia wieczerza, Opowieści chłodnego morza, wreszcie powieść Śpiewaj ogrody, moja ulubiona, mistrzowska.

Pamiętam naszą telefoniczną rozmowę, gdy właśnie nad nią pracował. Ponarzekał, ale po swojemu, z przymrużeniem oka, że władował się po uszy w skomplikowaną narrację i strasznie się przy tym męczy. A później, gdy już przeczytałem Śpiewaj ogrody, pierwsze, co poczułem po zamknięciu książki, to zachwyt nad jej konstrukcją, wielopoziomową fabułą, kilkutorową perspektywą czasową. Gdy wyraziłem Pawłowi swój podziw dla zastosowanego w niej języka, lekkości stylistycznej i formalnej, czułem jego zadowolenie. Ale podsumował to skromnym wnioskiem, że czytelnik nie powinien zorientować się w wysiłku, jaki pisarz wkłada w proces twórczy. Jeśli czytając stwierdzi, że pisarzowi pisało się lekko i przyjemnie, to znaczy, że pisarz dobrze wykonał swoją robotę.

Dziwiłem się, że krytyka literacka nie doceniła mistrzostwa powieści Śpiewaj ogrody, no, może poza nagrodą „Magazynu Książki” za książkę roku 2015. Ale on krytyką literacką za bardzo się nie przejmował. Ciągle zaangażowany w kolejne teksty, nad którymi pracował (poza powieściami i opowiadaniami pisał przecież sztuki teatralne, scenariusze filmowe, słuchowiska). Zresztą czasem powtarzał, że otrzymał od życia więcej, niż można pragnąć.

Dawno temu, jakiś rok przed rewolucją egipską, byliśmy w Kairze. To był wyjazd pisarzy grupy wyszehradzkiej. Pierwszego dnia zorganizowano nam popołudniowy bankiet w konsulacie. Paweł, w tym swoim jasnym kapeluszu i marynarce, wyglądał jak prawdziwy pisarz. Swobodnie i z uśmiechem radził sobie z grupką słuchaczy, którą zabawiał dowcipnymi anegdotami. Lubiano go i zabiegano o jego towarzystwo. Drugiego dnia mieliśmy wspólne spotkanie autorskie z dziesiątką innych pisarek i pisarzy z Czech, Słowacji i Węgier na Międzynarodowym Festiwalu Książki. Mieliśmy zasiąść w jednej z wielkich sal postkolonialnego pałacu. Gdy zobaczyliśmy kolejkę do wysokich na trzy metry dwuskrzydłowych drzwi, za którymi miało odbyć się nasze spotkanie, Paweł zadał mi pytanie: „Myślisz, że to do nas?” – i sam sobie odpowiedział: „Nie sądzę”.

Jego niesądzenie się potwierdziło. Kolejka stała po autografy egipskiej gwiazdy, która napisała książkę kucharską, i nasze spotkanie autorskie opóźniło się o jakieś pół godziny. Poza pisarzami i urzędnikami konsulatów nie było na nim nikogo więcej. W sumie jakieś dwadzieścia parę osób w sali wykładowej mieszczącej dwieście. Paweł dyskretnie się rozejrzał, nachylił do mnie i osłaniając usta w udawanej konspiracji, szepnął z przekąsem: „Coś mi się zdaje, że my tu, w Egipcie, za dużej kariery to nie zrobimy!”. Prawie posmarkałem się ze śmiechu. Być może na trudności z zachowaniem powagi wpływała codzienna dieta, na jaką zdecydowaliśmy się już w samolocie do Kairu. Podczas pobytu w Egipcie systematycznie odkażaliśmy organizm whisky zmieszaną z colą. Wyłącznie z rozsądku. Nie chcieliśmy ryzykować „zemsty faraona”.

Był erudytą. Ale swoją wiedzą nie onieśmielał rozmówcy. Może dlatego, że była podawana z przyprawą ciętego humoru. W kairskich katakumbach szepnął mi w ucho z tym swoim ironicznym błyskiem w oczach: „A Boga i tak nie ma!” Zrobiło to na mnie mocne wrażenie. Na tyle mocne, że pamiętam do dziś i piszę, jak wtedy pomyślałem. Nie znałem lepiej wyedukowanego teologicznie i historycznie pisarza, a tu okazuje się, że cała ta wiedza nie ma większego znaczenia wobec zwątpienia, jakie nas ogarnęło. Myślę, że w tamtym momencie czuliśmy dokładnie to samo. Smutek, że zostaną po nas podobne resztki do tych, wśród których krążyliśmy w katakumbach. A jednocześnie dobrze wiedzieliśmy, że najwspanialsze, co może spotkać po śmierci, to obecność w pamięci żyjących.

Paweł będzie dla mnie obecny do końca. Nigdy go nie zapomnę. Podobnie jak nie zapomni go tylu innych. W mojej pamięci będzie uśmiechnięty, i z tym błyskiem w oczach. Będzie też dla mnie głosem w telefonie i głosem w książkach. Wreszcie tym człowiekiem, który zawsze wspierał mnie w moim pisaniu, a w Kairze sprezentował Listy św. Pawła opracowane przez Zespół Biblistów Polskich. Przede wszystkim jednak Paweł był i będzie dla mnie starszym bratem, którego nigdy nie miałem. Jego odejście sprawiło, że straciłem tę emocjonalną cząstkę, która odpowiada za poczucie bezpieczeństwa w świecie. Bez Pawła jestem trochę mniej pewny siebie.

No i Gdańsk. Gdańsk bez niego nie będzie już tym samym Gdańskiem. Gdańsk bez Pawła będzie trochę mniej opowiedziany.

Daniel Odija

Daniel Odija

Prozaik, scenarzysta komiksowy, autor słuchowisk, sztuk teatralnych, animator kultury. Autor zbiorów opowiadań Szklana huta (2005), Przezroczyste głowy (2018) oraz powieści Ulica (2001), Tartak (2005), Niech to nie będzie sen (2008), Kronika umarłych (2010) oraz Pusty przelot (2021). Razem z rysownikiem Wojciechem Stefańcem tworzy komiksową tetralogię pod tytułem Bardo. W 2024 opublikował pierwszą książkę poetycką ale. Za swoją twórczość wielokrotnie nagradzany, dwukrotnie nominowany do Nagrody Literackiej Nike. Jego proza została przetłumaczona na kilkanaście języków.

udostępnij:

Przeczytaj także:

Dawniej Langfuhr, dzisiaj Wrzeszcz… Dawniej Langfuhr, dzisiaj Wrzeszcz… Dawniej Langfuhr, dzisiaj Wrzeszcz…
Artur Nowaczewski

Dawniej Langfuhr, dzisiaj Wrzeszcz…

Szczęście jako moralny obowiązek Szczęście jako moralny obowiązek Szczęście jako moralny obowiązek
Izabela Morska

Szczęście jako moralny obowiązek