Dawniej Langfuhr, dzisiaj Wrzeszcz…

Fotografia: Małgorzata Szymańska
Fotografia: Małgorzata Szymańska

Spacerują i rozmawiają: Tadeusz Dziewanowski i Artur Nowaczewski

 

Tadeusz Dziewanowski – rocznik 1953, poeta z ulicy Podleśnej, gdzie mieszka od urodzenia.
Artur Nowaczewski – rocznik 1978, poeta z ulicy Batorego, skąd wyprowadził się ćwierć wieku temu.

Część I: Podleśna Polana

Tadeusz Dziewanowski: Spotykamy się… W gruncie rzeczy spotykają się dwa pokolenia…

Artur Nowaczewski: Dwa pokolenia i w sumie dziewięćdziesiąt lat mieszkania we Wrzeszczu – bo od ciebie siedemdziesiąt, a ode mnie dwadzieścia. Ruszamy z miejsca, gdzie się to wszystko zaczyna, pod twoim domem, na ulicy Podleśnej. Tu mieszkałeś od zawsze…

TDZ: Od zawsze, bo tu się urodziłem. Właściwie to urodziłem się w Oliwie, w szpitalu marynarki wojennej, nawet w CV, które się w szkole pisało, podawałem Gdańsk-Oliwa, ale tu mieszkam od urodzenia. Kronprinzenweg – tak nazywała się ta ulica przed wojną, a późnej Podleśna. Ten dom przechodził różne przeobrażenia. Został zaprojektowany przez Adolfa Bielefeldta, jak większość domów tutaj, poza dwoma, Bielefeldt był też autorem planu urbanistycznego. Kiedy ta ulica powstała, wyglądała jak bombonierka: wszystko było nowe, wszystko działało, były piękne ogrodzenia w jednym stylu, szpaler naprzemiennie posadzonych czerwonych i białych głogów w formie drzewiastej, z których ostatni, już zupełnie suchy, runął przed moją posesją od podmuchu lekkiego wiatru w tym roku, latarnie gazowe, które przetrwały chyba do lat sześćdziesiątych, ozdobne elewacje z drewnianymi okiennicami; tynki się nie sypały, chodniki były równe, z malutkiej kosteczki kładzionej na piasek. A potem działo się już tylko gorzej.

AN: Załapałeś się jeszcze na lata względnej nowości? Bo ta część Wrzeszcza powstała w 1911?

TDZ: Tak, w 1912 roku ten dom został zasiedlony i opłacony przez inwestora – pana Borschkego, który był średniego szczebla urzędnikiem, w ubezpieczeniach pracował. Pan Borschke przeżył tu – on albo jego rodzina, bo nie znam dokładnie jego historii – prawdopodobnie do końca wojny.

AN: Kiedy się o tym dowiedziałeś?

TDZ: Jest taki album – Adolf Bielefeldt. Realizacje. Jedną z nich jest właśnie to osiedle. Dom został oddany do użytku w 1912; zresztą mam na pamiątkę oryginalny parapet, który w ramach kolejnych remontów został wyjęty spod okna i wtedy się ukazał napis ołówkiem, być może kopiowym, BORSCHKE. Ten parapet stoi do dzisiaj. Nawet taki wiersz napisałem: Parapet Borschkego.

AN: A jakie twoje pierwsze wspomnienia wiążą się z tym domem? Z czasów pierwszego obwąchiwania świata…

TDZ: Pierwsze obwąchiwanie? Nie można tego nazwać obwąchiwaniem. To była zupełna oczywistość. Że się tu urodziłem, to jest mój dom, w Polsce, jestem w rodzinie, mam przeciętne warunki życia. Nie było w ogóle żadnych refleksji, one pojawiły się dopiero dużo później – co do specyfiki tej ulicy, Gdańska, Wrzeszcza. Przez wiele lat było zupełnie oczywiste, że tu mieszkam, doceniałem urok tego miejsca. Ale jednocześnie – to nic niezwykłego – już wtedy chyba widziałem, że coś jest nie tak ze stanem tego wszystkiego, substancji tych budynków: odpadające tynki, ale też elewacje noszące ślady kul. Musiały się tu toczyć jakieś walki, choć na mniejszą skalę, bo budynki przetrwały…

AN: Tak, poza okolicami ulicy [właściwie alei – dopisek redakcji] Grunwaldzkiej Wrzeszcz się dobrze zachował. Chodźmy spacerkiem w stronę polany, bo to pewnie był kierunek twoich pierwszych spacerów z rodzicami…

TDZ: To prawda, ale pamiętam też, że te spacery były nieliczne, bo w tamtych czasach rodzice aż tak bardzo się nie przejmowali dziećmi. Moje pokolenie już w okresie wczesnego dzieciństwa właściwie było puszczane samopas.

Z dawnych czasów pamiętam wycieczkę na tak zwaną ożynową – czyli jeżynową –polanę. Ja, jako malutki Tadzio, w krótkich spodenkach wędrowałem z rodziną w stronę bazy harcerskiej przy Jaśkowej Dolinie, gdzie w okolicy Strzyskiej Góry wówczas jeszcze istniała owa polana. Wszystkie mijane drzewa były bardzo małe, a „wulkan”, który moja rodzina nazywała „łysą górą”, był w ogóle niczym nieporośnięty, był łysy.

AN: Właśnie, tę nazwę „wulkan” też od rodziców przejąłem. To była chyba nazwa, którą dzieciaki tej górce nadały, bo nigdzie indziej jej nie spotkałem.

TDZ: W oficjalnej topografii ta nazwa nie funkcjonowała, ale była adekwatna do wyglądu miejsca, bo rzeczywiście było to takie „wulkaniczne” wypiętrzenie, zupełnie łyse. Oczywiście inne nazwy też pamiętamy: to jest „grochówka” albo „grochówa”…

AN: …z torem saneczkowym! Szalało się na sankach. Tor był już w kiepskim stanie, ale kiedy ty po nim jeździłeś, to pewnie jeszcze w bardzo dobrym…

TDZ: Jak zaczynałem jeździć, to go chyba nie było. Powstał w związku z jakąś akcją harcerzy…

AN: O! Czyli nie jest to poniemiecki tor?

TDZ: Tak mi się wydaje. Choć być może jest, tylko w pewnym momencie stracił cechy toru, a potem został „odrestaurowany”. Harcerze zrobili taką rynnę do zjeżdżania, co urągało zasadom bezpieczeństwa, ponieważ tą samą rynną saneczkarze wchodzili do góry, a zjeżdżający taranowali wchodzących.

AN: Jest długi i prosty, więc dzieciaki rozpędzały się naprawdę do wielkich prędkości!

TDZ: Było wiele ofiar… może nie śmiertelnych, ale zdarzały się poważne obrażenia. Kolega z ulicy, Jasio „Zielone Ucho”, złamał tutaj nogę jako nastolatek, „na saneczkach”!

AN: W ramach nostalgii można dopowiedzieć, że zimy były śnieżne. W latach osiemdziesiątych jeszcze jako tako jeździło się na sankach, ale potem nastąpiły sezony, że tylko w pojedyncze dni leżał śnieg.

TDZ: Zatrzymajmy się na chwilę, zwróćmy uwagę na ten budynek, w takiej nowoczesnej formie. W tej chwili można go zakwalifikować do klasyki architektury jednorodzinnej. Zanim jednak powstał, był tu płaski teren, placyk w obniżeniu. Służył jako zbiornik przeciwpowodziowy. Zapewne według projektu urbanistycznego pana Bielefieldta powstało tu zabezpieczenie przed zalaniem osiedla i tej części Wrzeszcza przez wody opadowe. Widzimy bardzo prosty wał, to jest po prostu grobla, sztuczny twór, a po lewej stronie, za tym świerkiem, istniała śluza, która była nieczynna już w czasach mojego dzieciństwa. Tu rozgrywaliśmy mecze piłki nożnej, ponieważ był to jedyny płaski teren, który się do tego nadawał, a zimą strażacy wylewali tutaj lodowisko. Robili taki prowizoryczny wałek ziemny i zalewali plac wodą z hydrantu.

AN: Wyjaśniłeś zagadkę z mojej podstawówki, ponieważ jeden z moich kolegów twierdził, że na polanie było kiedyś jezioro, a myśmy mu nie wierzyli…

TDZ: To było tak zwane jezioro okresowe, pojawiało się i znikało, a jego głębokość wynosiła jedną stopę ludzką albo stopę brytyjską. Mecze można było rozgrywać tylko po jego wyschnięciu. Przechodziło różne fazy: najpierw było zalane, potem się przeradzało w błoto, potem w skorupę gliniastą, a potem w boisko, które ciągle było klepiskiem, powodującym straszną kurzawę w czasie meczu. Zostało tu rozegranych wiele meczów na najwyższym poziomie, międzydzielnicowych, między naszym osiedlem Podleśna a osiedlem niżej, czyli Batorego–Partyzantów.

AN: To była jednocześnie granica szkół, bo Podleśna przynależała do trzydziestej dziewiątej…

TDZ: Tak, jednak dopiero od 1963 roku, kiedy powstała tysiąclatka…

AN: Ale czterdziesta piąta też była tysiąclatką?

TDZ: Pierwszą szkołą dla Podleśnej była dwudziesta siódma. To była wiejska szkoła, tak mi się wydaje, do dzisiaj ma taką kameralną formę, to nieduży budynek.

AN: To jest w stronę Srebrzyska?

TDZ: Tak, przy samym cmentarzu. Tam właśnie edukację odbywało moje starsze rodzeństwo. W tamtym czasie część Wrzeszcza od linii wyznaczonej przez Podleśną i Obywatelską była w zasadzie półwiejska, im dalej, tym bardziej wiejsko. Przedłużenie Partyzantów w tamtą stronę to była droga gruntowa. Ja poszedłem do czterdziestej piątej w 1960 roku, a potem w związku z rejonizacją zostałem przeniesiony do trzydziestej dziewiątej. W 1963 trafiłem do zupełnie nowej, pachnącej farbą szkoły. Podziwiałem wszystko, co dzisiaj jest zupełną oczywistością, choć nie przyszedłem ze szkoły zacofanej, czterdziesta piąta też była w miarę nowa – ale ta była lepsza, nowocześniejsza.

AN: Ja jako mieszkaniec Batorego chodziłem do czterdziestej piątej.

TDZ: Jeszcze mały przypis do tego placyku. Budynek, który tu widzimy, początkowo służył jako bar. Nazywał się Bartek.

AN: A potem Hades…

TDZ: …i zupełnie zmienił funkcję. Tam też można było zaznać przyjemności, hmm, ale już wyższego rzędu.

AN: Pod czerwoną latarnią! To był obiekt naszych żartów w liceum. Pamiętam, jak kolega przyniósł wizytówkę Hadesu i doszukiwał się tam jakichś sprośnych rysunków.

TDZ: Ale czy nie powinno tak być, żeby zachęcić klientów?!

AN: Tak, tak… Twierdził, że sposób uczesania pani [na ulotce] wskazuje jednoznacznie na funkcję tego miejsca.

TDZ: A co do tego placu sportowego [boisko na Podleśnej Polanie wykorzystywane przez III LO – przyp. autora], to tu funkcjonowały działki. Nie wiem, co było przed działkami, może jakaś łąka po prostu. Ale najwcześniejsze obrazy z pamięci dziecka to ogródki działkowe podzielone na bardzo małe parcele; cały ten teren też jest niewielki. Ogrodzony był byle jak, jakimiś zwykłymi drągami, drutem kolczastym. W pewnym momencie postanowiono tutaj rekreację stworzyć, zaplanowano teren do leżakowania, plażowania, w miłym otoczeniu, zrobiono taki entourage, że usypano trzy kopce ziemne i obsadzono krzakami.

AN: Kiedy to mniej więcej było? Gomułka czy raczej Gierek?

TDZ: To było za Gierka. Wczesny Gierek. Ludzie z tego nie korzystali, raczej chodzili na górną część polany i tam sobie leżeli, i opalali się. Nie wzięto natomiast pod uwagę takiej potrzeby jak sport, więc młodzież szybko stratowała te kopce, krzaki przestały rosnąć, a kopce zaczęły przeszkadzać w uprawianiu piłki nożnej. Przedsiębiorcza młodzież łopatami rozkopała kurhany, a ziemię rozrzuciła…

AN: W moich czasach Topolówka dokonała aneksji tego boiska i myśmy tu przychodzili grać na WF-ie…

TDZ: Tak, ale Topolówka nie stworzyła tego boiska, powstało siłami społecznymi młodych ludzi (i ich rodziców), którzy sfinansowali wszystko. Bramki zespawano z rur w różnych kolorach i o różnej średnicy. Miały one też różne wymiary i były nieco mniejsze od tych prawdziwych. Takie boisko funkcjonowało bardzo długo.

Dużo później zostało przeobrażone w plac lepszej jakości, nawet trawę posiano, ale się nie zachowała, gdyż nie mogła się zachować z powodu intensywności użytkowania i braku pielęgnacji. Jeśli chodzi o tę skarpę, to ona została sztucznie usypana. Gdzieś w połowie lat sześćdziesiątych zaczęto tutaj zwozić ziemię, zapewne z jakiejś budowy. Przyjeżdżała ciężarówka za ciężarówką. Skarpa była cofnięta o jakieś dziesięć metrów w stronę ulicy, kolejne wywrotki stawały tyłem, sypały ziemię, a ja z kolegą Bodziem chowaliśmy się, żeby nas kierowcy nie widzieli, a kiedy piasek był wysypywany, zjeżdżaliśmy razem z tym strumieniem w dół, nie bacząc na to, że wylatywały stamtąd jakieś wielkie głazy i cegły. Jak się zakończyło usypywanie sztucznej skarpy, to przez wiele lat była ona zupełnie goła, saneczkarze sobie tu zjeżdżali, głównie mniejsze dzieci. A potem sztucznie czy naturalnie to się zadrzewiło, zakrzewiło.

AN: Pójdziemy w tę stronę, to wyjaśnisz historię kortów.

TDZ: Korty powstały w czasie tej akcji gierkowskiej, w ramach jednego planu. Zaraz dojdziemy do takiego małego domku, który jest w tej chwili zamieszkiwany przez rodzinę. Pierwotnie miał być zapleczem rekreacji sportowej, ale w związku z tym, że plan nie do końca został zrealizowany, jakimś sposobem domek został przekształcony w obiekt mieszkalny…

AN: Pamiętam, że trzydzieści parę lat temu bawiłem się z chłopcem, który tu mieszkał…

TDZ: Tak, chodził do klasy z jedną z moich córek. Tu, naprzeciwko domku, miało być boisko do siatkówki… Wcześniej rozgrywaliśmy tu też mecze piłkarskie, kiedy „lodowisko” było zajęte, ale jak widzisz, jest tu duży spadek, więc trzeba się było wykazać umiejętnościami, żeby tu grać. Bramki były oczywiście robione z jakichś kamieni czy czegokolwiek…

AN: Obecnie polana powoli zarasta, pamiętam, że krzaki tak daleko nie sięgały…

TDZ: Tak, to było kompletnie puste, tu rosły małe drzewka. To miejsce kojarzy mi się z imprezami studenckimi, które nazywaliśmy „oblasami”. Gromadziliśmy się gdzieś dziesięć metrów od tej drogi, w gąszczu tych wtedy jeszcze małych drzewek – nie było nas widać – i tam raczyliśmy się piwem, dość długo, aż do skutku.

AN: Przeszliście do działań partyzanckich!

TDZ: No i korty. Początkowo funkcjonowały jako gminne. A jeszcze wcześniej, zanim powstały, to był taki młodnik, właściwie szkółka leśna, potem drzewa wykarczowano i zrobiono korty. Teraz są w prywatnych rękach i funkcjonują dosyć „żwawo”.

Część II: Gaj Gutenberga

AN: W moim dzieciństwie na Gaj Gutenberga mówiliśmy po prostu las. A czy jak wy tutaj biegaliście, to jakoś funkcjonowała stara nazwa?

TDZ: Nie. Nie miałem świadomości, czym jest Gdańsk, jakim jest złożonym historycznie organizmem. Wiedziałem, że mieszkam w niemieckim domu. Nie znałem też nazwy tego naszego lasu miejskiego. Była altana, ale nawet nie wiem, czy ktokolwiek nazywał ją wówczas „altaną Gutenberga”. Z tym mi się kojarzy piękna anegdota. W jakimś momencie altanie postanowiono przywrócić dawną świetność – odrestaurowano ją i postawiono nowy pomnik Gutenberga, wymieniono poszycie dachu, na szczycie umieszczono „szpadę”. Ale komuś ze „złoczyńców” spodobało się to poszycie, ponieważ zastosowanie złomowe miało, i zostało zdjęte, i to nie była wichura, nie było żadnych wiatrów…

AN: To musiało być już po transformacji, bo z PRL-u pamiętam dziurę ziejącą w środku altany, mój brat ma dziurę w głowie, bo do niej wpadł i się przewrócił. Dziura pozostała najpewniej po Armii Czerwonej, która Gutenberga zabrała i na coś przetopiła.

TDZ: Wśród starszej generacji krąży anegdota, że radzieckie oddziały stwierdziły, że pomnik stojący w altanie to pomnik faszystowskiego albo pruskiego generała i trzeba go zwalić z cokołu, i tak też zrobiły. A wracając do zniknięcia zadaszenia: jako „obywatel zaangażowany” zadzwoniłem na policję i zameldowałem w krótkich słowach, co się stało. Podałem też miejsce: „Altana Gutenberga” i wtedy padło pytanie: „A CZY PAN GUTENBERG O TYM WIE?”. Nie zmyślam, naprawdę coś takiego usłyszałem, szkoda, że tego nie nagrałem!

AN: Ale za to teraz nagrywamy!

TDZ: Legenda miejska przekazywana z ust do ust w mojej podstawówce głosiła, że chłopak o nazwisku Eichholz roztrzaskał się o kamienny cokół altany, zjeżdżając na sankach z pobliskiej góry. Była podobno na miejscu karetka pogotowia, ale nie wiemy, jakich obrażeń doznał bohater opowieści i czy w ogóle przeżył.

AN: Kiedyś narysowałem mapę tego lasu i wszystkim górkom, dolinkom ponadawałem swoje nazwy. To miejsce na przykład, które mijamy, na mojej mapie nazywało się „kotliną dzikiej żaby”, ale były też inne doliny, najczęściej od nazw drzew: „bukowa dolina”, „sosnowy jar”…

TDZ: Ile miałeś lat, kiedy wykazywałeś takie kartograficzne zapędy?

AN: To była wczesna podstawówka, do czwartej klasy mniej więcej… Ale las dla mnie się kończył, ta mapa, gdzieś w okolicach Moreny, tak jak mapy Kubusia Puchatka „do bieguna południowego”. Morena była już poza jej krawędzią…

TDZ: Terra incognita! Ja też miałem takie wrażenie, że w miarę upływu lat świat maleje, że granice się rozszerzają (i mentalne, i fizyczne). Czy też odczuwasz tę zmianę skali – to, że jako dzieci postrzegaliśmy ten las jak jakąś puszczę amazońską, ogromną, prawie nie do zmierzenia i przemierzenia?…

AN: Tak, to jak w wierszu Miłosza – „rzeki maleją”… Faktycznie, mój zasięg eksploracji w dzieciństwie sięgał Moreny, tam było takie boisko, które, nie wiem czemu, nazywaliśmy „kaczymi dołkami”; był oczywiście poligon, który stanowił barierę, i cmentarz. Na cmentarz chodziliśmy też z rodziną, czasami przez las – mieliśmy tu już swoje groby, więc moje pokolenie czuło się tu bardziej zakorzenione. Być może poczucie, że jestem „na swoim miejscu”, wzmacniał cmentarz: tu leżeli moi pradziadkowie. Jeżeli ty dopiero później zacząłeś się zastanawiać, jak to z tą okolicą było, to ja zostałem „oświecony” co do historii Wrzeszcza przez książkę profesora Sampa, którą wydała nasza parafia „na Czarnej”. Z niej dowiedziałem się sporo o tym, jak wyglądała historia dzielnicy, ale też o istnieniu pisarzy takich jak Grass, jak Huelle. Wtedy skojarzyłem, że Weisera tata miał wcześniej, bo chodził z autorem do tej samej podstawówki, do równoległej klasy. Pamiętam pojawienie się w domu książki Weiser Dawidek, ale jako dziecko dziesięcioletnie nie pojmowałem, dlaczego ona jest dla nich – dla moich rodziców i ich przyjaciół – taka ważna. Dopiero jak przeczytałem książkę Sampa, to mnie zachęciło do sięgnięcia po Weisera. Powieść Huellego przeczytałem jako czternastolatek. To było takie wtajemniczenie we Wrzeszcz od strony literackiej…

TDZ: Czy to była lektura odpowiednia dla czternastolatka? Nie chcę powiedzieć, że ta powieść może być niedostępna dla młodszych, właściwie trudno przesądzić…

AN: Zafascynował mnie ten świat. To jest, mimo wszystko, książka o dzieciństwie, taka inicjacyjna. Akurat trafiłem z nią w ten wiek, kiedy wychodziło się powoli z baśni w stronę bardziej dorosłej literatury, i to pierwsze przyswojenie Weisera było dla mnie najbardziej intensywne.

TDZ: Czternastolatek czytał i się zmienił, ale ja też się zmieniłem w trakcie tej lektury. To ciekawe, bo świadczy o tym, że to literatura uniwersalna.

AN: Tak, jest uniwersalna. Ostatnio nawet została wydana w Japonii, więc w zupełnie obcym kręgu kulturowym.

TDZ: No właśnie. Bo u nas tę książkę, nawet gdyby była nieudana, przeczytałoby się z przyjemnością choćby ze względu na genius loci.

AN: W podobnych latach [co bohaterowie Weisera] chodziłeś do szkół. Jakie masz wspomnienia z trzydziestej dziewiątej? Jesteśmy w lesie, więc topograficznie troszkę w innym miejscu, ale to również jest czas dziecięcych zabaw.

TDZ: Szkoła i wszystkie instytucje, zachowując skalę martyrologii, były raczej opresyjne, choć nie byłem poddawany represjom ze strony rówieśników, raczej nie miałem z tym problemów. Ale czułem podskórnie, że ta instytucja kształcenia masowego chyba nie jest dobrze pomyślana. Mam także refleksje na temat kształcenia religijnego, ale to dygresja na inną rozmowę.

AN: Może pociągniemy temat, kiedy będziemy przechodzić koło kościołów. Też mam co nieco do wspominania… O, tu są mostki! Pamiętam je od zawsze, zawsze dwa… [Chodzi o mostek w okolicy Teatru Leśnego i drugi, bliźniaczy – znajdujący bliżej Altany Gutenberga – przyp. autora].

TDZ: Z dwóch pozostał jeden. W tej chwili jest w dobrej formie, bo został zbudowany od nowa. Ale poprzednik to nie był mostek przedwojenny, śmiem wątpić.

AN: Teatr Leśny, który widzimy w dole, to już ostatnia epoka.

TDZ: Tak, został reaktywowany. Kiedyś nie wiedziałem, że tu przed wojną był Teatr Leśny. To przykład dziurawej wiedzy, którą miałem na temat Gdańska. Komitet Obywatelski Górnego Wrzeszcza postanowił go reaktywować już wiele lat temu. Z mostkiem wiąże się też moja osobista „akcja obywatelska” – wystąpiłem o grant na jego przekształcenie. Nawet sensowny projekt stworzyłem, z rysunkami, prawie technicznymi, i wysłałem do Urzędu Miejskiego – z dużymi wątpliwościami, czy nie zostanę wyśmiany jako dziwak. Wniosek jednak rozpatrzono, ale z jakichś powodów, pewnie finansowych, nie został przyjęty. Mostek miał mieć konstrukcję żeliwno-stalową, na środku pojedynczego przęsła zaplanowałem poprzeczny łuk, a na nim dzwon, wszystko bardzo ozdobne; były dwie strony mostu: „strona halabardy” i „strona igły”. Narysowałem wszystko z detalami i ozdobami. Cel stworzenia tej nowej jakości był taki, że w noc świętojańską od strony halabardy idzie chłopiec, a od strony igły – dziewczyna, spotykają się na środku, dzwonią dzwonem i deklarują sobie miłość wzajemną (śmiech).

AN: To było już w czasach budżetów obywatelskich?

TDZ: Wcześniej. To był tak zwany grant duży. Zresztą występowałem o inne granty, na przykład chciałem stworzyć album fotograficzny. Powstało dużo zdjęć, robiła je moja córka, wykonując „rekonstrukcję przeszłości” – to były zdjęcia kostiumowe w różnych lokalizacjach, w sepiach albo czarno-białej tonacji. Miał powstać z tego też kalendarz, ale grantu nie dostałem.

AN: Ale zdjęcia są w rodzinnych archiwach?

TDZ: Są. Nawet odbyła się wystawa zatytułowana Rekonstrukcja przeszłości w filii biblioteki wojewódzkiej na Grunwaldzkiej, blisko skrzyżowania z Do Studzienki. Tam była filia nr 1, w jednej z niewielu zachowanych przedwojennych kamienic.

AN: Tak, w tym miejscu po raz pierwszy cię widziałem. W roku 2000, na spotkaniu Tawerny Psychonautów.

TDZ: A kto był bohaterem tego spotkania?

AN: Na pewno ty i twój kolega Kozłowski.

TDZ: To mnie dziwi, bo to był długi cykl spotkań z różnymi tuzami kultury. Przewinęły się tam różne wspaniałe postaci. Paweł Huelle, Olo Jurewicz, Żakiewicz, Jacek Kaczmarski, mnóstwo ludzi; Kamiński, trochę z innej beczki, prawił o swoich wyprawach biegunowych. Gości zapraszał głównie Antoni Kozłowski, bo miał szerokie kontakty w kręgach, których osobiście nie znałem.

AN: Was zapamiętałem, bo była to po prostu prezentacja Tawerny.

TDZ: Być może. Też mieliśmy wewnętrzne programy promujące Tawernę.

AN: Znajdujemy się w okolicach leśniczówki.

TDZ: Tak, ten blaszany dach to leśniczówka, przy której ma zdjęcie Kronprinz [Wilhelm Hohenzollern, następca tronu, syn cesarza Wilhelma II – przyp. autora], którego imię nosiła kiedyś moja ulica Podleśna. Kronprinz wracał z toru saneczkowego mieszczącego się po drugiej stronie Jaśkowej Doliny, to był już poważniejszy tor.

AN: Tak zwany ślimak.

TDZ: Tak, od ślimaka zaczyna się jego bieg. Książę wraca z saniami, z takimi ogromnymi baranimi rogami i wygiętymi płozami. Pamiętasz to zdjęcie w swetrze wełnianym? Idzie od strony Jaśkówki w naszym kierunku. To był gagatek, który został wysłany do Gdańska przez ojca na poprawę obyczajów i zamieszkał przy Grunwaldzkiej (wtedy Hauptstraße?).

AN: Teraz przechodzimy koło mostku, „którego nie ma”.

TDZ: One mają jakieś przedwojenne nazwy.

AN: Pewnie są w jakiejś publikacji o Wrzeszczu. Dla mnie były to po prostu „mostki bez imienia”. Zawsze miałem przeświadczenie, że to jest stary las – ale czy on był stary już w twoich latach szkolnych?

TDZ: Takie miałem wrażenie. Wiadomo, drzewa rosną wolno. Ale w ciągu swojego długiego życia (siedemdziesiąt lat) zauważam zmianę. Chociaż od dziecka uważałem ten las za las stary, w odróżnieniu od lasu młodego – na przykład takich miejsc jak „grochówa” czy „wulkan”, okolic porośniętych „lasem młodym” w moim nazewnictwie.

AN: Na „wulkanie” pamiętam krzaki rokitnika, żarnowca, tam była zupełnie inna roślinność, co budziło fascynację. To było moje ulubione miejsce, lubiłem tam przychodzić.

TDZ: I puste, odludne. W ciepłe dni ludzie tam przychodzili, żeby intymnie się poopalać.

AN: Pamiętam zbiórkę harcerską. Na „wulkanie” budowaliśmy szałas, wyobrażałem sobie, że jesteśmy wyspą Robinsona – bo jest tak wyniesiony ponad okolicę.

TDZ: „Wulkan” był miejscem popisu dla narciarzy, tych zaawansowanych, z lepszym sprzętem, choć pewnie na dzisiejsze czasy to była zwykła jazda amatorska. Nawet wiem, że wprowadzono tam zakaz zjeżdżania sankami, żeby nie przeszkadzać narciarzom.

AN: Kres tamtejszym sportom zimowym położyła ulica Współczesna, już w latach dziewięćdziesiątych.

TDZ: Tak było. Ale same zjazdy odbywały się w kierunku polany, „grochówki”. Powstała tam willa, która jest wciśnięta w skarpę, i właściwie to już ona uniemożliwiła uprawianie sportu, potem zbocze zarosło, pojawił się las i się skończyło. I jeszcze pamiętam takie obrazy z dzieciństwa – nie jakieś mgliste wizje, ale coś rzeczywistego (i to było rzeczywiste) – że na drugim, łagodniejszym stoku „wulkanu”, patrząc w stronę morza i ulicy Partyzantów, były pola i łąki. Moi sąsiedzi, dom obok, przywędrowali z Ukrainy. Bracia rozmawiali ze sobą po ukraińsku, oczywiście mówili też dobrze po polsku. Byli pochodzenia chłopskiego i utworzyli sobie na Podleśnej normalne, regularne gospodarstwo rolne. A że wcześniej, zanim powstało to osiedle, za granicami obecnej ulicy Podleśnej były przedłużone ogrody, a za przedłużonymi ogrodami tak zwane górki, pola uprawne i łąki, to nikogo to nie dziwiło. Te pola uprawne były obsiewane, zbierano plony, ziemniaki były sadzone i wykopywane, pasły się krowy, a cały inwentarz stacjonował w takich marnych budyneczkach, które pełniły funkcję stajni, obory, chlewu, kurnika – i właściwie nie musiałem na wieś wyjeżdżać, bo miałem tu edukację wiejską. Na prawdziwą wieś wyjechałem dopiero później. Rodzina sąsiadów miała syna prawie w moim wieku, starszego o dwa lata, kolegowaliśmy się i dzięki temu miałem kompetentnego przewodnika po tym gospodarstwie.

AN: To rzeczywiście pogranicze miasta i wsi! Ja też tak odczuwałem swoje miejsce zamieszkania, czyli ulicę Batorego – jako sam koniec miasta, gdzie po drugiej stronie ulicy zaczynał się świat przyrody, natury, a gdy przeszło się pięćset metrów, było się w samym centrum miasta, na ulicy Grunwaldzkiej. Ale na gospodarstwo rolne to się już nie załapałem!

TDZ: Ono było ukryte. Przechodzień idący ulicą Podleśną nie miał o nim zielonego pojęcia!

Część III: Koszary na Słowackiego, Topolówka

AN: Powiedzmy jeszcze o obecności wojska. Bo było wojsko – na poligonie.

TDZ: Ale też w koszarach.

AN: W koszarach – niebieskie berety. Pamiętam, byliśmy tam przed 1989 rokiem z wycieczką szkolną. Wchodziliśmy do pojazdów opancerzonych. Spędziliśmy w tych koszarach dobre dwie godziny, ale w pamięci utkwiły mi najbardziej te pojazdy. Szał. Nie pamiętam, na jakich zasadach jako szkoła tam weszliśmy.

TDZ: U nas też taka wycieczka się odbyła. Ale to była wycieczka z trzydziestej dziewiątej, która nosiła imię Ludowego Wojska Polskiego, więc patroni nas zaprosili – na jakąś uroczystość czy też bez okazji. Pamiętam zachwyt sprzętem wojskowym, wizyty w tych wszystkich pojazdach. Z kolegą Bodziem, też z ulicy Podleśnej, postanowiliśmy pójść tam także następnego dnia, bo było nam za mało siedzenia w żelastwie. Nie wiem, jak żeśmy się tam dostali, być może nikogo na wartowni nie było, weszliśmy na teren i zaczęliśmy wchodzić do kolejnych pojazdów. Byliśmy zupełnie niekontrolowani i gdyby to było możliwe, to byśmy je uruchomili. To były chyba gąsienicowe topazy, ale nie pamiętam czołgów…

AN: Być może jako jednostka desantowa oni nie mieli czołgów.

TDZ: A tak, niebieskie berety. Desant morski. Niebieskie, nie czerwone, czerwone skakały na spadochronach. Młodzież była zachwycona czerwonymi beretami, bo to komandosi. Komandos potrafi się bić, komandos ma nóż, nie da się zabić, ale zabije wroga, zabije szpiega, może być zrzucony nad obcym terytorium i da sobie radę, bo zna dżudo i karatą może kogoś uderzyć (pamiętasz, „uderzenia karatą”, czyli kantem dłoni się uderzało, zresztą jak w karate)…

AN: Filmy z Bruce’em Lee weszły do Polski chyba w latach siedemdziesiątych…

TDZ: Tak, ale już wcześniej wśród młodzieży pojawiały się jakieś mgliste informacje o tym „cudownym sposobie walki” – że nie siła, ale technika, taka tajemna technika sprawia, że możesz bez wysiłku pokonać kolosa, „karatą” go zdzielając.

AN: Pamiętam anegdotę o pisarzu s.f. Wiśniewskim-Snergu, który obejrzał Wejście smoka i postanowił uprawiać ten sport. W parku w drodze z kina zobaczył listek na gałęzi, wybrał go za cel, potężnie uderzył, ale wywichnął sobie bark – i tak się skończyło to trenowanie.

TDZ: Moja przygoda z karate skończyła się mniej dramatycznie. Może na fali popularności, ale to już było we wczesnych latach osiemdziesiątych, już byłem żonaty, też zacząłem trenować. I nabrałem krzepy, bo treningi były mordercze, biegi na bosaka nawet zimą, dużo ćwiczeń cielesnych, wzmacniających, ale niestety z technikami miałem problem, bo wrodzona sztywność stawów uniemożliwiała mi wykonywanie pięknych „technik nożnych”, więc utknąłem na początkowych formach, nie rozwinąłem tej sztuki, a uprawiałem karate chyba z rok, jak nie więcej.

AN: Możemy się tu zatrzymać, na tym pieńku, bo doszliśmy do naszej szkoły średniej. Czy decyzja o pójściu do Topolówki była taka naturalna, bo to blisko?

TDZ: Tak. Mój starszy brat Roman tutaj chodził, nie rekomendował ani nie zniechęcał, Topolówka była po prostu oczywista. No i blisko. Wiedziałem, że trudno się dostać, ale się dostałem i dobrze wspominam ten młodzieńczy okres. Zadzierzgnęły się tu przyjaźnie, które trwają do dzisiaj; najważniejsze formacyjne lata. A jak już opowiadamy anegdoty: Ciągle się spóźniałem. Ponieważ szkoła była zamykana o ósmej, wchodziłem przez okna na parterze.

AN: Ale to były jeszcze czasy groźne dla spóźniania, bo dyrektora Tebinki!

TDZ: Tak! Tebinka bił, kary cielesne były wymierzane. No więc przez to okno się wtarabaniałem, najpierw stukałem, lekcja często już trwała…

AN: Podobnie się spóźniałem. Pamiętam takie śmieszne zdarzenie, chociaż wtedy wcale nie było mi do śmiechu: geografii uczył nas profesor Wendt, który jest obecnie profesorem na UG. Pierwszą lekcję nam odwołano i siedzieliśmy bezproduktywnie w klasie, więc sobie poszedłem do domu, na drugą wróciłem, ale przyuważył mnie Wendt. Miał zwyczaj mówienia do nas „na pan”, tak jak się mówi na studiach, co dla piętnasto-, szesnastoletniego chłopaka było usztywnieniem relacji nauczyciel–uczeń. Jak się zaczęła lekcja geografii, nawiązał do tego, że się kręciłem pod szkołą, i spytał: „Panie Nowaczewski, co pan tutaj tak krąży? Co pan robił na pierwszej lekcji?! Pan tak źle wygląda, może pan narkotyki rozprowadza?”.

TDZ: To było w formie żartu czy poważnie?

AN: Wendt miał, mam wrażenie, angielskie poczucie humoru, więc nigdy tego nie wiedziałem. Jego żarty były zawsze z takimi zaciśniętymi ustami, nie dawał znać nawet oczami, mięsień mu nie drgnął, że tylko żartuje. Dzisiaj wydałoby mi się to bardziej żartem, ale wtedy wziąłem to na poważnie. A wracając do dyrektora Tebinki: moja mama opowiadała, że przyjeżdżał samochodem i jeszcze na ulicy Topolowej wyłapywał ludzi bez tarcz.

TDZ: Tak, i miał też osobiste dyżury wyłapywania tych bez tarczy, bez znaczka, bez beretu. Bo za moich czasów obowiązkowy był jeszcze beret i taki metalowy emblemat szkolny, przykręcany do beretu. Pewnego razu Tebinka na tej warcie sam się ulokował, no i sprawdzał nie tylko, czy tarcze są, ale czy są przyszyte, czy nie są czasem na agrafce, bo to też było przestępstwo – że się tarczę przypinało, żeby za chwilę ją zdjąć, jak się tylko wyszło ze szkoły. Więc nie! Nie wolno! Musi być przyszyta. Kolejnym uczniem do kontroli był Piotruś Rzadkowski z klasy F, nie z mojej, ale znany mi, taki mniejszy od wszystkich. Dyrektor kontroluje tarczę szarpnięciem i w tej chwili kłuje się boleśnie w palec! Piotruś miał tarczę na jakiejś szpilce, więc dyrektor Tebinka, czy to odruchowo, czy z premedytacją, bije w głowę Piotrusia, który się zwala na ziemię jak rażony gromem. Plaskacza mu zaserwował, a miał siłę, bo to był chudy, ale dwumetrowy chłop. Nikt jednak nie narzekał, każdy pobity uważał, że kara się należała.

AN: Czasy groźnych autorytetów…

TDZ: Strzyżenie też aplikował! Jeżeli uznał, że czyjaś fryzura była zbyt długa, to wysyłał do fryzjera.

AN: A to się już hippisi zaczynali…

TDZ: Tak, za moich czasów to już było w pełnym rozkwicie, bo zacząłem naukę w sześćdziesiątym ósmym. Tebinka brał do sekretariatu, tępymi nożyczkami szpecił tę fryzurę i dawał pięć złotych na fryzjera – „teraz idź się ostrzyc!”. Delikwent nie miał wyjścia, bo był oszpecony.

AN: Budynek szkoły składa się z dwóch segmentów. Tego starego, poniemieckiego, i nowej części.

TDZ: Czyli łącznika, który połączył budynek główny z salą gimnastyczną, bo sala też jest z okresu przedwojennego. Do tej sali, póki nie powstał łącznik, wchodziło się przez dwór, to nie było specjalnie wygodne.

AN: Jak zacząłeś chodzić do Topolówki, to nowej części jeszcze nie było?

TDZ: Nie, już była. Została zbudowana w połowie lat sześćdziesiątych, ale nastąpił pożar, który strawił poddasze. Ta nowa część (łącznik) też miała pierwotnie dach dwuspadowy, jak stara, ale po pożarze go nie odbudowano, zachowano tę samą wysokość, a ostatnie piętro ma już płaski dach.

AN: Pamiętam, że na samej górze były sale od polskiego. Lubiłem te lekcje też z tego powodu, że odpływałem na nich, patrzyłem na korony drzew; zwłaszcza w takiej porze roku jak teraz, w maju, było się już raczej myślą na wakacjach niż na lekcji. I jeszcze pamiętam, że nazywano salę od chemii „pawilonem”.

TDZ: Tę na dole? Za moich czasów jeszcze jej nie było.

AN: Za moich rządziła tam pani Szymandera, która jeszcze moją mamę uczyła w latach siedemdziesiątych. Nauczycielka przed emeryturą, ale mająca bardzo dobry kontakt z młodzieżą. Zorganizowała nam biwak w klasie maturalnej. O nauczycielach pewnie dużo można mówić…

TDZ: Oczywiście nie mogłeś się załapać na tak zwane rajdy szkolne. To było tylko w czasie mojej nauki. Nie wiem, jak wcześniej i później. Byłem na czterech rajdach…

AN: Wiem, że moja mama, parę lat młodsza od ciebie, jeszcze się załapała na początku. Cała ich klasa się zapisała do ZHP, żeby uniknąć zapisu do Związku Młodzieży Socjalistycznej.

TDZ: Były jakieś naciski, żeby to zrobić?

AN: Nie wiem. W każdym razie harcerstwo było bezpieczniejszą opcją i cała klasa się zapisała. Mówiłeś, że więzi z lat licealnych są bardzo silne.

TDZ: Tak, utrzymujemy żywe kontakty, duża grupa. Rzadkie, ale regularne. Ale są też bliższe, koleżeńskie więzi klasowe.

AN: U mojej mamy to samo. Mają swoje zjazdy i są zorientowani, co się u kogo dzieje, chociaż to pokolenie, które nie jest tak szeroko obecne w mediach społecznościowych, więc te kontakty wymagają pewnej aktywności, a nie podglądactwa.

TDZ: Myśmy mieli w zeszłym roku pięćdziesięciolecie matury w Sopocie, nie tylko nasza klasa, ale cały rocznik. A z nami także starszy – który był pokrzywdzony przez reformę.

AN: Do matury moje życie też się zamykało w tej dzielnicy. Dopiero później rodzice się wybudowali, przeprowadziliśmy się, jak już byłem studentem. Trudno kończyć na siłę, jakąś puentą…

TDZ: Zatoczyliśmy koło, jak to w życiu – często wychodzi się z jakiegoś punktu i się do niego wraca. Życie rozgrywa się w takim okręgu…

(maj 2023)

Artur Nowaczewski

Artur Nowaczewski

Pisarz, pracownik naukowy w Instytucie Filologii Polskiej Uniwersytetu Gdańskiego, pasjonat pieszych wędrówek, zwłaszcza po krajach słowiańskich. Magisterkę, wydaną jako Trzy miasta, trzy pokolenia, poświęcił literaturze Wybrzeża, doktorat ulicom i flâneurom w literaturze polskiej XX wieku, autor między innymi Hostelu Nomadów – prozy wspomnieniowej o Bułgarii, melancholijnego poematu Kutabuk i kilku innych książek. Mieszka w Gdyni.

udostępnij: