O zachwycie i o chaszczach

Fotografia: Małgorzata Szymańska
Fotografia: Małgorzata Szymańska

„Natura to opowieść, która koi” – przekonuje gdańska pisarka i poetka Barbara Piórkowska. Kiedy z nią rozmawiałam, wyznała, że ostatnio interesują ją tylko byty zielone i tylko o nich czyta i pisze. Mam podobnie, więc kiedy zdecydowałam się podjąć temat „Tekst zwany Gdańskiem”, wiedziałam, że będzie o przyrodzie. Pozostawało tylko pytanie, jak nawiązać.

Drzewa to pierwsze, co przyszło mi do głowy. Gdańsk w XVIII wieku miał monopol na handel nasionami i ozdobami ogrodowymi w basenie Morza Bałtyckiego, stąd mogła tu rozkwitnąć sztuka ogrodowa. Z tego okresu pochodzą stare parki i szpalery drzew, w tym najbardziej znana Wielka Aleja Lipowa.

Uwielbiam zapach lip i kwiaty lipy w cieście, i miód lipowy, a herbatka z lipy pomaga mi nie stracić głosu podczas zajęć z grupą przedszkolaków, ale lipa jest jak fraszka mistrza Kochanowskiego – poważna i nobliwa. Nie mówiąc już o tym, że jest luty, więc ani zapachu, ani odpoczynku.

Ogromne, nagie drzewa, czarne gałęzie drapiące sine niebo. Mokra, twarda kora. Stare parki, szacowne gdańskie rody, wielka historia. Nie dam rady, takie pisanie tylko mnie przytłoczy, a o tej porze roku, w tym wiejącym wietrze, jestem już wystarczająco przytłoczona.

To może historia dziur, szczelin i pęknięć? Takie miejsca to specjalność porostów. Zawsze czułam się powołana do rzeczy małych, porosty będą idealne, w sam raz dla mnie, bo same w sobie są opowieścią, ba, można z nich wyczytać stopień zanieczyszczenia powietrza. Miałabym też dobry tytuł: „Czytająca z porostów”.

Wszelakoż… najciekawsze są te, które rosną tam, gdzie jest czyste powietrze. Porosty, które przystosowały się do życia w miastach, są zazwyczaj płaskie i szare, a jest końcówka zimy i nie tylko mnie doskwiera brak koloru.

I brak energii. Więc może w ogóle dam sobie spokój z tym pisaniem, po co się zgodziłam i co ja w ogóle wiem o Gdańsku, mieszkałam tam tylko przez chwilę, Gdańsk nie jest moim miastem, nie czuję go – jęczę sobie cichutko, a nad moją głową ścierają się fronty i wieje porywistym i zmiennym.

Nie wiem skąd, może od tego wiatru, pojawia się w mojej głowie chór brodatych mężczyzn. Może to ten wiatr ich przywiał, jak plechy porostów, nie mam pojęcia… W każdym razie jest ich sześciu, wszyscy są szarzy jak luty i śpiewają a cappella:

– Nie masz pojęcia o pisaniu eseju, żeby napisać esej, trzeba mieć intelektualne obycie i erudycję, a ty całe życie w krzakach i chaszczach – buczą basem.

– Nie mówi się krzak, tylko krzew – precyzuję jako ogrodniczka, ale oczywiście nie słuchają.

Śpiewają tak, odkąd zaczęło wiać, a wieje z niewielkimi przerwami od sześciu dni. Nie mam pojęcia, dlaczego zwracają się do mnie per „ty”, nie znamy się, a nie wyglądają na luzaków. Ale co do chaszczy, to mają rację, bo ja całe życie w chaszczach, krzewy, chaszcze i zarośla to moje naturalne środowisko pracy.

Jak to w kulturze, imam się różnych zajęć, na szczęście oprócz filologii skończyłam też studium ogrodnicze i zajmuję się pielęgnacją ogrodów, czytaj: przycinam chaszcze i wyrywam chwasty.

W drugiej pracy zbieram punkty odkupienia i uczę, że nie ma czegoś takiego jak chwasty, są tylko małe dzielne roślinki. Uczę, jako że oprócz chóru brodaczy słyszę też w sobie głosy Marii Konopnickiej i Elizy Orzeszkowej. Te o pracy u podstaw. Prowadzę więc zieloną edukację, co w praktyce znaczy, że dziatki prowadzę w chaszcze, gdzie razem oglądamy grzyby i pająki.

W dni wolne, aby odpocząć i uciszyć chóry w głowie, przedzieram się przez chaszcze z psem. Żyjąc w ten sposób, mogę się nazwać ekspertką od chaszczy z doświadczeniem w chaszczach od ponad dwudziestu lat.

Tymczasem chaszcze cicho i nieustępliwie wyrastają na cichych bohaterów przyszłości. „Zarośla, krzaki, chaszcze uratują świat – przekonuje Wojciech Januszczyk, szef Fundacji Krajobrazu, dyrektor artystyczny Festiwalu Sztuki Ogrodów i Przestrzeni Publicznej in Garden”, odbywającego się w Lublinie, a w ramach wydarzenia stara się pokazać, że projektując ogród czy zieloną przestrzeń publiczną w ramach rewitalizacji, wcale nie musimy zaczynać od niszczenia i że zamiast dominować, możemy gospodarować i współistnieć. To piękna idea – rozmarzają się Konopnicka z Orzeszkową, rozmarzam się i ja. Na co dzień, niestety, nie widuję jej wprowadzania w życie.

Słowo rewitalizacja ma w Polsce złowieszczy wydźwięk, bo to likwidacja wszystkiego, co choć odrobinę odstaje. „Rewitalizacje są dla większości gatunków dewitalizacjami”tak mówi Kasper Jakubowski, autor e-książki Czwarta przyroda. Sukcesja przyrody i funkcji nieużytków miejskich, założyciel fundacji Dzieci w Naturę i architekt krajobrazu. Jeżeli miasto jest tekstem, to rozległe połacie bruku to zapowiedź katastrofy i opowieść o przyszłych podtopieniach i zalaniach. W beton wpisana jest historia braku i nieobecności. Słychać elegię dla ptaków i owadów. Słychać ciszę.

Słuchanie tej ciszy jest zawsze bolesne, ale boli tym bardziej, im bardziej było się związaną z miejscem. Dlatego, kiedy zaproponowano mi prowadzenie zielonych spacerów po zrewitalizowanym parku Reagana na Przymorzu, poczułam opór i lęk. Z mieszkania przy Obrońców Wybrzeża pamiętam przestrzeń wokół budynków, światło i to, że w stronę ulicy Jagiellońskiej ciągnęły się dzikie pola porośnięte koniczyną. Ścieżka prowadząca od falowca nad morze wiodła przez zarośla, w których mieszkały ptaki, lisy i przymorska mgła. Z ciężkim sercem wybrałam się na kwerendę terenową.

Tymczasem spodziewany żal zmienił się w zachwyt. W parku Reagana wyeksponowana jest instalacja artystyczna Nagłaśniacz Myśli, praca Joanny Zemanek i Jerzego Dobrzańskiego. To dla niej właściwe miejsce. Park powstał w wyniku konsultacji społecznych, a projektanci uwzględnili również potrzeby tych, którzy na konsultacje nie przybyli z przyczyn naturalnych – bo na przykład wychowywali młode albo rośli – i stworzyli park otwarty na koegzystencję ludzkich i nieludzkich.

Strefy nasadzeń ozdobnych przechodzą płynnie w spontaniczne gąszcze. Sosna próchniejąca leży tu obok krzewu róży pomarszczonej i w przeciwieństwie do tej z wiersza Kasprowicza budzi nadzieję. Kłębi się w niej owadzie i grzybowe życie, sypie się próchnica, a gąszcz z niej czerpie i się rozkrzewia.

Już w XIX wieku projektant nowojorskiego Central Parku, Frederick Law Olmstead, postulował tworzenie w miastach parków inspirowanych naturą. W jego projektach nie było jaskrawych nasadzeń ani eleganckiej geometrii. Tworząc Central Park, wykorzystywał rodzime gatunki, by uzyskać wrażenie naturalnego krajobrazu. Rozumiał, że ludzie mają w sobie głęboką potrzebę obcowania ze spontanicznością natury, której przejawem jest dzika, samozasiewająca się roślinność (za: Sue Stuart Smith, Kwitnący umysł. O uzdrawiającej mocy natury, przełożyła Dorota Pomadowska, Agora, Warszawa 2021, s. 129).

W czasach, kiedy zewsząd obserwuje nas milion oczu, potrzeba nam spontanicznej roślinności, potrzeba nam chaszczy, w których można się zaszyć i nie być widzianym. Potrzebujemy roślin, żeby na nowo nawiązać łączność z ziemią.

Symboliczne jest, że w tym żywym i pełnym życia parku mieszkańcy Gdańska, którym urodziło się dziecko, mogą posadzić dziecku i światu drzewo.

W czasach, w których żyjemy, w czasach płynnej nowoczesności, jest nam coraz trudniej się przywiązywać do miejsc, bo przywiązania uczymy się jako dzieci. Żeby się nauczyć przywiązania, potrzebujemy tego, co żywe, a kiedy wzrastamy w betonie, ta funkcja naszej psychiki słabnie i żyjemy, my i nasze dzieci, w poczuciu wykorzenienia. Własne drzewo wpisane w lokalny krajobraz pozwala na nowo nawiązać więź z ziemią.

Autor tych słów, Kasper Jakubowski, mówi dalej o zielonym miejscu z dzieciństwa, miejscu, które nosi w sobie i do którego odwołuje się w każdym ze swoich projektów.

Wielu z nas ma w sobie takie miejsce. Moje jest zielone we mnie, w rzeczywistości zniknęło pod betonem. Na leśnej górce, miejscu mojego dziecka, wycięto drzewa i teraz rosną tam bloki.

Wielu z nas ma podobnie. Towarzyszy nam znikanie krajobrazów. Znikają miejskie dzikie działki, znikają podmiejskie zakrzaczenia, znika różnorodny krajobraz polskiej wsi. Wraz ze znikaniem siedlisk odchodzą związane z nimi gatunki. Trwa szóste wielkie wymieranie. Zwierzęta, którym udało się przetrwać utratę siedliska, w ślad za ludźmi przenoszą się do miast.

Tak postąpiła prawie cała ptasia inteligencja, ptaki krukowate: wrony, gawrony, sroki, kawki. Ostatnio dołączają do nich sójki, które coraz częściej występują w miastach.

À propos występowania: W zeszłym roku miałam przyjemność wysłuchać całego sójczego koncertu. Muzycy siedzieli na rosnącej pod blokiem lipie, a partytura opierała się na dźwiękach miasta.

Do miast przenoszą się nie tylko zwierzęta, ale też dzikie rośliny, które szukają azylu w śródmiejskich chaszczach. Wśród przyrodników i ekologów coraz częściej słyszy się głosy, że to, w jakim stopniu uda się nam ocalić bioróżnorodność, rozstrzygnie się w miastach.

Dlatego tak ważne jest, żeby oddawać pewne części miasta w zarządzanie nieludzkim mieszkańcom planety Ziemia.

Tak został zaprojektowany park Reagana. I dzięki temu jest tak różnorodny i bogaty w rodzime gatunki. Dzięki temu to żywa, otwarta, zielona pracownia do nauki czytania krajobrazu, do rozpoznawania rodzajów siedlisk, gleby i związanych z nimi gatunków drzew. (I krzewienia zielonego patriotyzmu, szepczą Orzeszkowa z Konopnicką). Od siebie dodam, że poloniści mogą tu uczyć o Królu Olch. Liczna obecność olchy świadczy zresztą o podmokłej przeszłości tego miejsca.

Kiedy na początku lutego wybieram się do parku, owiane złą sławą olchy właśnie kwitną. Kwitną też wierzby i leszczyny. Fiolet olchowych kwiatostanów miesza się na wietrze z żółcią kwitnącej leszczyny. Kolor budzi radość, ale tak masowe kwitnienie na początku lutego wzmaga niepokój związany ze zmianami klimatu.

„Dźwięk, cień, dym, wiatr, błysk, głos, punkt”… Wiatr przywiał kawałek wiersza. Czyje to? Morsztyn? Sęp? Sprawdzam w guglu. Nie, to Naborowski.

Vanitas vanitatum, et omnia vanitas – śpiewa chór brodaczy.

Cichnie, kiedy w zaroślach znajduję naprawdę dziwnego grzyba i przeżywam zachwyt jego dziwnością. Wygląda jak coś, co mogłoby rosnąć na rafie koralowej. Mogłoby, gdyby nie kolor. Stwór przypomina czarny ukwiał. Końcówki wąskich, wydłużonych niby-macek z czerni przechodzą w popiel, co nieodparcie nasuwa skojarzenia funeralne. Nazywam go więc sobie roboczo wanitatek.

Wyglądałby pięknie w wiązance pogrzebowej. Jak się nad tym zastanowić, to grzyby pasują do pogrzebu bardziej niż kwiaty. To one są tymi, które przekształcają martwą materię w związki dostępne dla roślin, dopiero kiedy grzyby zakończą swą ostatnią posługę, mogą wkroczyć rośliny.

Po wstępnej identyfikacji okazuje się, że wanitatek należy do rodzaju Xylariacae, co na polski tłumaczy się: próchnilcowate. To szacowna rodzina, należy do niej niejaki zgliszczak, a wszyscy krewni mają rasowy, ponury wygląd. Mogliby występować bez żadnej charakteryzacji w horrorze albo w gotyckiej opowieści grozy.

Oglądanie krewnych próchnilca i jego samego niespodziewanie poprawia mi humor. Zaiste, pomysłowa jest Matka Natura, a kontakt z nieskończoną ilością form życia koi i ożywia ciało i umysł.

Dziś jest na to szereg badań naukowych, w Belgii i w Japonii ogród i las przepisuje się na receptę, ale wiedzieli o tym już starożytni Sumerowie, projektując miasto Uruk. Nie mówiąc już o tym, że wszystko zaczęło się w ogrodzie.

Tak ujmuje to wspomniany Olmstead (za: Sue Stuart Smith, op. cit., s. 128):

Jeśli rozważymy intymną relację umysłu z układem nerwowym, wtedy z łatwością zrozumiemy, że piękna, naturalna sceneria angażuje umysł, ćwiczy mózg, jednocześnie go nie męcząc, uspokaja go, a jednak go ożywia i dlatego, poprzez wpływ umysłu na ciało, daje efekt orzeźwiającego odpoczynku całemu organizmowi.

E.O. Wilson twierdził, że wiek XXI będzie czasem odbudowy zniszczonej szaty roślinnej Ziemi. Jednak, jak mówi Kasper Jakubowski, „z badań warszawskiej pracowni Centrala wynika, że w trakcie suszy i wysokich temperatur 70 procent nowo nasadzonej zieleni bez podlewania zamiera”. Tymczasem chaszcze są gotowe na zmiany klimatu. Nie wymagają nawodnienia, a żeby wyrosły, wystarczy odpuścić kontrolę i pozwolić działać naturze. Musimy się tylko umieć zgodzić na przypadkowość. I zaakceptować, że nie mamy wpływu na to, co wiatr przyniesie.

Jadąc na zajęcia na Przymorzu, zatrzymałam się na chwilę w parku Reagana. Chciałam jeszcze przez chwilę tu pobyć. Brakowało mi ostatniego zdania. Szła mocząca mżawka, park spowijała mgła. Wzdłuż parkingu niespiesznie truchtał lis. Trzymał coś w pysku. Znieruchomiałam, żeby go nie spłoszyć, ale on, nic sobie nie robiąc z mojej obecności, minął mnie i zniknął w gąszczu głogów. W gąszczu zaskrzeczała sójka.

Jestem spokojna o przymorskie lisy. Sójcza reprezentacja Przymorza też ma się dobrze.

Jeżeli Gdańsk jest tekstem, to park Reagana jest opowieścią o nadziei.

Spośród głogów wypełzło jeszcze więcej mgły. Chór brodaczy na dobre ucichł. Konopnicka z Orzeszkową coś szepczą.

Salcia Hałas

Salcia Hałas

Pisarka, animatorka, ogrodniczka. Za pierwszą książkę, Pieczeń dla Amfy, otrzymała Nagrodę Literacką Gdynia i była nominowana do Nagrody im. Witolda Gombrowicza. Kolejna książka, Potop, opowieść o zmianach klimatycznych, została nominowana do Nagrody Literackiej Nike i Pomorskiej Nagrody Literackiej.

Współpracowała między innymi z Klubem Młodzieżowym Łajba, Teatrem Gdynia Główna, Radiem Gdańsk i Festiwalem Traffic Design.

Prowadzi warsztaty przyrodnicze dla bibliotek, szkół, przedszkoli i domów sąsiedzkich, a także, we współpracy z Wojewódzka i Miejska Biblioteka Publiczna w Gdańsku, nagrywa podcast dla dzieci o przyrodzie pod tytułem Bliżej. Wiosną ukaże się książka, która powstała na jego podstawie.

udostępnij:

Przeczytaj także:

Cuda nasze codzienne Cuda nasze codzienne Cuda nasze codzienne
Aleksandra Lamek

Cuda nasze codzienne

Trawniki i zielone labirynty Trawniki i zielone labirynty Trawniki i zielone labirynty
Barbara Piórkowska

Trawniki i zielone labirynty