Cześć!
Jestem Szymon. Od początku roku nie przeczytałem jeszcze ani jednej książki.
Oczywiście, czuję na sobie ten wzrok – z półek, z reklam, z internetowych rankingów. „Czytaj!” – szepczą książki w księgarni. „Czytaj!” – krzyczy baner z najgorętszą w tym sezonie premierą. Wszystko to przypomina mi te tygodnie słabości, kiedy zamiast zatapiać się w lekturze, tonąłem w myślach o tym, ile powinienem przeczytać, by nie wypaść z obiegu. W końcu – cokolwiek bym zrobił, zawsze będzie źle.
Nie czytasz? Wstyd!
Czytasz? Za mało!
A może czytasz dużo? Pewnie same poradniki lub young adult…
Przed presją czytania nie ma ucieczki, zwłaszcza w literackim tygielku. Przy czym sytuacja jest schizofreniczna. Statystyki dotyczące czytelnictwa biją na alarm (dziwne, że powtarzane tyle razy robią jeszcze na kimkolwiek wrażenie), wydawnictwa zasypują nas kolejnymi „bestsellerami” (głównie zza granicy, bo w Polsce pojawiają się same dojrzałe debiuty), a każda nowa książka to ta, która „zmieni twoje życie”. Media społecznościowe pękają w szwach od zdjęć stosów książek, które świetnie wyglądają na Instagramie z dołączonym specjalnym i wyjątkowym kodzikiem rabatowym. I, oczywiście, ambitne wyzwania na Goodreads: „200 książek w rok!”, „Czytaj codziennie!”, „Zacznij słuchać audiobooków!”. Ach, i najważniejsze w internecie: memy (które bawią tylko nielicznych, tych wtajemniczonych w symbolikę). To prawdziwa skarbnica, ukazująca stan umysłu współczesnego książkoholika. Te wszystkie klasyki: „Jeszcze tylko jeden rozdział…”, a potem spojrzenie na zegarek, który wskazuje, że już czwarta nad ranem – a książka nie zmieniła w twoim życiu nic, bo jak zawsze jesteś niewyspany. Mola książkowego dopaść może także zastój czytelniczy. To jak zatwardzenie, tylko à rebour i na poziomie umysłowym: nic nie wchodzi. Czeka go wtedy okres przeglądania recenzji bez przekonania, podczas gdy tam – ci inni – dobiegają już do mety maratonu. Czyta więc bez przekonania więcej, szybciej, intensywniej, a potem udaje, że nie czuje się winny, bo zna trendy i top wydawnictwa. Uff! (Ciekawe, czy są już na ten stan jakieś leki?)
Jednak ja na to wszystko się nie zgadzam! Wprowadzam więc pojęcie detoksu literackiego: świadomego odpoczynku od książek, żeby przypomnieć sobie, po co w ogóle po nie sięgam. To nie rezygnacja z literatury – przecież bez niej nie byłbym tym, kim jestem – lecz odrzucenie presji nadążania za nowościami i przekonania, że zapoznanie się z każdą nową pozycją jest wręcz niezbędne do poczucia się „kimś” (w świetle oczekiwań społeczeństwa książkowego). Jak wyobrażam sobie taki detoks?
Po pierwsze – żadnych wyrzutów sumienia! Nie będę się męczyć z kolejną książką, skoro nie mam na nią najmniejszej ochoty albo najzwyczajniej w świecie mnie nie wciągnęła i mózg krzyczy: „Proszę, nie, już ani jednej strony więcej!”.
Po drugie – czas na refleksję. Zamiast pędzić za kolejną nowością, zamierzam wrócić do książek, które już przeczytałem. Zastanowię się, co one mi dały, co we mnie wzbudziły. Przypomnę sobie to ekscytujące uczucie, kiedy je czytałem i nie mogłem się oderwać. To może być też czas na dyskusję z innymi książkoholikami. Lub nawet z kotem lub psem, one przecież nie ocenią mnie pochopnie tylko dlatego, że nie pamiętam, o czym była Lalka, prawda?
Po trzecie – przewietrzenie biblioteczki. Stos, który „muszę przeczytać”, to już cała góra stresu. Codziennie ją widzę i czuję się winny. Może część egzemplarzy oddałbym komuś, kto naprawdę je przeczyta? Może znalazłbym wtedy czas na wybór tych faktycznie mnie interesujących, ale zapomnianych w stercie wszystkiego.
Po czwarte – przypomnienie! Książki nie są jedyną drogą do mądrości czy przeżywania emocji. Świat jest pełen historii – i to takich, które nie mają ISBN-u. Można posłuchać, co ma do powiedzenia sąsiad, albo obserwować, co robi jego kot. Można poszukać nowych tematów w rozmowach z przypadkowymi ludźmi albo (moje ulubione zajęcie!) podsłuchiwać ludzi w kolejce lub tramwaju.
Więc jeśli i ty czujesz, że czytasz, bo trzeba, a nie dlatego, że chcesz, to może właśnie i dla ciebie nadszedł czas na literacki detoks? W końcu kto chce żyć w ciągłym poczuciu, że nie zdąży przeczytać wszystkich bestsellerów przed końcem życia? Nie daj się w to wciągnąć. Erudycja stała się umiejętnością jej symulowania. Wydaje się, że kultura polega teraz na tym, by sprawiać wrażenie oczytanego, a nie na rzeczywistym czytaniu.
*
Ale spójrzmy także z drugiej strony.
Nie piszesz? Wstyd!
Piszesz? Za mało!
Piszesz dużo? Pewnie same bzdury!
Świat osób piszących (bo przecież nie pisarzy jeszcze, ale pretendujących do tego) zaczyna przypominać wyścig na tempo, liczbę znaków i ukończonych tekstów. Gdziekolwiek spojrzę, ktoś dzieli się statystykami, jakby to było najważniejsze. „Napisałem dzisiaj 3000 znaków!” Cóż, przyznaję ci medal olimpijski za największą liczbę znaków wystukaną w najkrótszym czasie! „Kończę dziesiąte opowiadanie!” A po drodze pewnie masz dziesięć zaczętych, bo przeraża cię jedno ukończone dzieło. „Jeszcze tylko 20 tysięcy znaków i książka gotowa!” Napisanie książki to tylko kwestia napchania jej odpowiednią liczbą słów, prawda? „Masz blokadę pisarską? Oto sposób, żeby pisać więcej!” Bo przecież nie musisz się zastanawiać, jaki jest sens tego, co właśnie tworzysz, byle produkować, produkować, produkować… Nie zapominajmy również o tych, którzy stale się przechwalają, że „nie muszą mieć weny”, bo już wcześniej wszystko sobie rozpisali (jakby to była lista zakupów). „Wena? To dla amatorów, ja po prostu piszę!” – mówią, z dumą patrząc na arcydzieło, które po prostu wychodzi spod palców (tak, tak!), a potem opowiadają: „Ta książka sama ze mnie wyszła. Ta historia chciała być opowiedziana!”. No cóż, skoro już piszesz z taką swobodą i w takim tempie, to tylko kwestia czasu, by wszystkie literackie nagrody same ci się wręczyły? Może wobec tego powinniśmy organizować kursy szybkiego pisania? Przecież to tylko „kwestia wyrobienia nawyku” (jak mówią): „siadam rano, piszę cztery godzinki, idę pobiegać (bo jestem fit!), wracam i piszę dalej”. Wszystko jasne? I tak do autorskiej śmierci teksty z dnia na dzień płyną jak rzeka. Tylko potem okazuje się, że nie ma w nich nic, czego nie da się znaleźć na pierwszej stronie Google.
Dlatego zarządzam dla siebie także literacki detoks dla osób piszących! Przestaję obsesyjnie liczyć słowa, a wyniki porównywać z „sukcesami” innych, za to zastanowię się, po co w ogóle piszę. Dla siebie czy dla kogoś? A może dla jakiegoś wyimaginowanego sukcesu, którego w zasadzie nawet nie jestem pewny? Czy pisanie stało się kolejnym zadaniem do odhaczenia, kolejnym „muszę”? Bo jeśli tak, to zdecydowanie czas na literacki detoks! Oto kilka kroków:
Po pierwsze – zatrzymam się, odetchnę, odrzucę presję produktywności.
Po drugie – będę pisać tylko dla siebie, zamiast myśleć, jak zdobyć publikację, lajki czy pieniądze. Przemyślę, co tekst znaczy dla mnie, a nie dla innych. Co czuję, pisząc słowa? Jakie emocje budzi historia, którą tworzę? Wrócę zatem do pisania dla samego procesu twórczego, dla tej radości, bez porównywania się z innymi.
Po trzecie – wrócę do starych tekstów. Przejrzę je spokojnie, ale (co najważniejsze!) nadal nie z perspektywy szansy na uznanie, tylko możliwości ich poprawienia, udoskonalenia. Przecież ta historia musiała kiedyś coś dla mnie znaczyć, skoro zacząłem ją pisać.
Po czwarte – wstrzymam się z publikowaniem. Dam przestrzeń utworom, niech swoje odleżą, dojrzeją. A gdy skończę już opowiadanie czy książkę – odpuszczę sobie presję, by zacząć kolejną. Tak, mam wiele pomysłów, ale czy to znaczy, że wszystko musi zostać napisane? Skupię się na przestrzeni do przemyśleń, obserwacji, przeżywania – zdecydowanie wpłynie to na autentyczność w tekstach.
*
Warto poruszyć również trzeci aspekt literackiego światka – wydarzenia.
Nie bywasz? Wstyd!
Bywasz? Za rzadko!
Bywasz często? Pewnie tylko dla lansu!
Trójmiasto od lat aspiruje do miana literackiego centrum Polski, co potwierdza bogactwo organizowanych tu okołoksiążkowych wydarzeń. W końcu jednak uczestniczenie w nich zaczęło mi przypominać przełajowy bieg z przeszkodami. Trudno jest zdecydować, co wybrać, bo jak tu być na kilku spotkaniach jednocześnie? Z czego zrezygnować, by nie żałować? Ten autor jest ważny, powinienem iść. Ale w tym czasie mam też warsztaty z pisania. Ta pisarka jest świetna, lubię ją, tylko o tej porze gdzieś jest dyskusja panelowa. Co wybrać? I tak, na łeb na szyję, biegnę na każde spotkanie, klikając wcześniej na facebookowym profilu wydarzenia: „Jestem zainteresowany”.
Literacki detoks na wydarzenia! Najważniejsze pytanie, jakie mogę w tym wypadku zadać, brzmi: Jaki sens ma dla mnie literatura? Czy chodzi mi tylko o uczestnictwo w kolejnych wydarzeniach, zbieranie tytułów i kompletowanie autografów, czy może o coś głębszego – o przeżycia, emocje, wymianę refleksji? A może czas na przerwę? Zostać w domu, posiedzieć z książką i naprawdę się w nią zanurzyć, bez zmartwień o liczbę podpisów w biblioteczce?
*
Tak szczerze – dla kogo ten cały pośpiech, skoro i tak nieustannie słyszymy, że ludzie nie czytają i czytać nie będą (nieprzekonanych nie przekonasz, a przekonanych nie musisz)? Może cała ta presja, wyścig na książki i liczbę napisanych stron to próba zagłuszenia niewygodnej prawdy – że literatura wcale nie jest w centrum życia tak wielu ludzi? Może te stosy książek, te statystyki, te cele – to wszystko dla nas samych, żebyśmy czuli, że to wciąż ma znaczenie, że jeszcze „gdzieś tam” książki ratują świat?
Tylko… kto ten świat uratuje, jeśli my, miłośnicy literatury, padniemy pierwsi? Jeśli zakopiemy się pod stosem wstydu nieprzeczytanych nowości? Jeśli zmęczeni wyścigiem, wypalimy się i zajmiemy się czymś spokojniejszym, na przykład uprawą ogródka gdzieś na peryferiach miasta? Kto będzie rozmawiał o literaturze, skoro ostatni czytelnicy wykończą się w pościgu za tytułem „nadążającego”? No, kto?
Zarówno w czytaniu, w pisaniu, jak i w bywaniu warto czasem odpuścić, zatrzymać się, odetchnąć. Przestać obsesyjnie gonić za czymś kolejnym… Powodów tego wyścigu upatruję w ciągle trawiącej nas „kulturze zapierdolu”, w której każda minuta musi być wypełniona czymś produktywnym – czymś, co można zmierzyć, ocenić, osiągnąć, a najlepiej jeszcze zrobić to lepiej niż wszyscy inni. Życie nie zawsze polega na byciu w ruchu, na robieniu, działaniu, osiąganiu. Często to, co najpiękniejsze, dzieje się w ciszy, w lenistwie, w chwilach, które są bezcelowe. Zapomnieliśmy, że życie to nie tylko „coś”, ale również „nic”. I to „nic”, które nie jest produktem naszej pracy.
Niech sobie mówią, że „mocniej, wyżej, szybciej”, bo ja wybieram coś, co nie ma mierzalnego sensu. Wprowadzam zasadę dolce far niente – słodkiego nieróbstwa! A ty?
Nie chcesz? Nie umiesz? Nie martw się! Przecież sam zakładasz na siebie to jarzmo. I to jeszcze przy poklasku środowiska, wciąż cię dopingującego w tym biegu, byś został zwycięzcą w wyścigu, którego jesteś współorganizatorem. Cóż, gratulacje!