Raz zapodziała się na kilka lat, na szczęście potem się odnalazła. Mapa Polski, na której od dzieciństwa (to jest od roku 1986) zaznaczałem kółkami miejsca, w których byłem. Tak to się zawsze odbywało – chciałem być, byłem, a potem miałem to w pamięci. Zaliczone szczyty, miejscowości, ulice, zatrzymane kadry, w późniejszych czasach notatki. Lecz to wszystko jest zawodne, ta próba zatrzymania siebie. Bo przecież nie można zatrzymać siebie. I nie da się zatrzymać czasu ani nie można zatrzymać „na własność” miejsc.
Najbardziej zaskakiwały mnie te, w które wracałem. W jednych nie pamiętałem nic z poprzedniego razu, w innych – pamięć zachowała to, czego już nie ma, w innych jeszcze nie poznawałem siebie samego. Mijaliśmy się ze sobą, nie mówiąc nawet „cześć”. Mapa jednak, chociaż coraz bardziej postrzępiona i krucha, była ostatnią pozostałością nieopisanego skarbu. Bo to wcale nie jest takie częste ani oczywiste, że można dotknąć marzenia. A marzeniem tego chłopca, choć wiedział, że to niemożliwe, było być wszędzie.
Liczenie pojawiło się później. Na pierwszym roku studiów (to jest w 1998) zacząłem zliczać roczny przebieg kilometrów. Zasada była prosta: trzeba było zrobić w ciągu dnia „dyszkę” – czyli co najmniej dziesięć kilometrów. Pierwotna motywacja wiązała się ze zdrowiem. Właśnie podnosiłem się po poważnym zabiegu chirurgicznym. Byłem pozszywany jak szmaciana lalka i obolały. Zacząłem od chodzenia pieszo na uczelnię – 3,2 kilometra w jedną stronę. Z bloków przy ulicy Batorego wychodziłem na Partyzantów, przecinałem jezdnię, schodziłem Obywatelską do Słowackiego, potem obchodziłem koszary. Dzisiaj droga przez Garnizon byłaby szybsza – a jakie piękne nazwy mijałoby się po drodze: Białoszewskiego, Stachury, Słonimskiego, Hemara, Norwida… – ale ćwierć wieku temu szedłem Słowackiego, starą Słowackiego (na alei Żołnierzy Wyklętych do dzisiaj wariuje mi błędnik, mam kłopot z rozpoznaniem kierunków świata), potem odbijałem w Chrzanowskiego, z Chrzanowskiego delikatnie w dół Szymanowskiego, przy której melodią jest kino Znicz (na pewno – tam byłem jeszcze na Ogniem i mieczem, American Beauty), stamtąd znowu zwrot – malowniczą Zamenhofa do Wojska Polskiego, która za zajezdnią przeistaczała się w Wita Stwosza. 27 minut szybkim krokiem, 40 minut spacerowym. Czas na oddech myśli.
Liczę do dziś, a na liczniku jest ponad 31 tysięcy kilometrów. Trochę po mojej pięćdziesiątce będzie to już (symbolicznie) obwód kuli ziemskiej. O ile na początku, jako dwudziestolatek, liczyłem dla liczenia, forsowałem organizm, szukając jego granic, choćby na pomorskich harpaganach, o tyle później motywacja sportowa ustąpiła krajoznawczej. Jednak „licznik” nadal mi pomaga – by nie schodzić poniżej pewnego poziomu. Bo ciało pamięta. Pamięta dwadzieścia sześć lat wędrówek, ale tak samo pamięta krótkodystansowo – ostatni rok, miesiąc czy tydzień. Marsz jest relaksem, ale przecież tyle razy stawał się zapomnieniem. Słucham ciała, gdy mówi – musisz wypocić ten tydzień, semestr. Złogi emocjonalnych toksyn zalegają głęboko. Gdy tylko pojawia się czasowe okienko – trzeba iść, by iść.
Od zawsze papierowe mapy. I nic ich nie zastąpi – tych map, które wciska się w kieszeń spodni czy plecaka. Papierowa mapa jest zawsze przekładem. Niekoniecznie dokładnym. Przeszło się pieszo kilka krajów. Czechy na rowerowych „czterdziestkach” – to dość, by zaznaczyć prywatny staw czy krzyż przydrożny. Najgorzej było w Bośni i Hercegowinie – szło się na mapie samochodowej Chorwacji, która kształtem podkowy okalała dzikszego i górzystego sąsiada. To była „pięćsetka” – co oznaczało dwa–trzy centymetry dziennego przebiegu.
Moment rozłożenia mapy jest jak rozłożenie świata, tylko w innej skali – ustawiasz się twarzą na północ i od razu porastasz mchem dawnych czasów; wiesz, dokąd prowadzi każda droga, nawet ta niewybrana. Ale zagubienie, bycie na mapie, lecz poza nią, też jest stanem, który z niczym nie da się porównać. Przypomina pisanie albo czytanie powieści, która nie wiadomo, do czego prowadzi, która może zawieść nas na skraj nieznanego. Mapy Google, te wszystkie GPS-y, które nie pozwalają się zgubić – to wszystko pomocnicy świata korporacji, projektów, grantów, cyfrowej doskonałości, tego całego szajsu niewartego pieśni. Podróż nie musi być wydajna, musi być tylko podróżą w przestrzeni i w sobie (we mnie, tobie) od punktu A do punktu B. Ten, kto chce się roztopić w podróży, nie powinien hołdować iluzji, że ma nad drogą absolutną kontrolę. Będzie ją miał do chwili wyładowania baterii albo do utraty zasięgu. I po co? Droga nas zawsze przerasta, stajemy wobec dużego, wielkiego, a jednocześnie zatrzymujemy się, by cieszyć się małym i kameralnym. Odrobina mistyki przydaje się w życiu.
Dość późno, kilkanaście lat temu, pojawił się notatnik. Jaka szkoda, że nie było go wcześniej. Papierowe zapisy – przywilej dalszych i dłuższych wypraw. W wypadku jednodniówek wystarczy po powrocie usiąść do laptopa. W notesie liczy się to, co twardo nazywa rzeczywistość, a jednocześnie jest najbardziej ulotne – nazwy własne. Nazwa wsi, której nie ma na mapie, imię współpasażerki w pociągu. Wszystko, co zamieni nieokreślone „ktoś”, „coś”, „jakaś”, „jakiś” w konkret, niepowtarzalne tu i tam. Pamięć nie przechowuje nazw długo, na drugi dzień może być już za późno. Dlatego notes powinien mieścić się w kieszeni, chlebaku albo „na wierzchu”. Ale przecież nie ma kiedy pisać! Otóż to. W samotności zawsze jest moment, gdy już zdjęło się buty, leży się w śpiworze. Wtedy piszę. Albo gdy zamówiłem obiad w knajpie. Zanim podadzą, będzie trochę czasu na pisanie. Po zjedzeniu też trzeba chwilę odczekać, zanim wrzuci się te ponad dwadzieścia kilo znów na plecy.
Przed epoką cyfrową zdjęcia robiło się oszczędnie. Jeden film, 36 klatek, starczał na tydzień i dłużej, tamto fotografowanie to była odświętność. Potem, gdy zdjęcia zrzucało się na komputer, cykało się już bardziej rozrzutnie. Ale dopiero aparat w smartfonie stał się kolejnym notatnikiem. Dobrze leży bowiem w kieszeni i w dłoni. Zdjęcia mówią, przypominają, trzymają moment w nieruchomej klatce, papierowy notes spaja rozsypane obrazy nitką narracji. Z wielu wcześniejszych wycieczek nie ma nawet zdjęć, przykrywa je mgła, niepamięć.
Wydawało się wtedy, że nie ma co zapisywać, niosło się przecież przewodnik – jedno źródło, wyrocznię. Dziś do wycieczki jednodniówki zbieram całą bibliografię – przeczesuję strony internetowe, fora, oglądam stare pocztówki, ba, mapy sprzed stu i dwustu lat, pożyczam książki z biblioteki. Każdy wyjazd koleją na Kaszuby i Kociewie jest podróżą w głąb, która się nie kończy.
Do czasu, aż się umrze, niestety. Gdy zakończy się moja droga w czasie i przestrzeni, może przynajmniej w tych zapisach dróg mnie znajdziecie…
6 sierpnia 2024