Niehonorowe doktoraty, splątane habilitacje

Fotografia: Anna Hauser
Fotografia: Anna Hauser

Niedługo Polska będzie usiana doktoratami Olgi Tokarczuk jak pomnikami Jana Pawła II. Można sądzić, że Olga akceptuje te wszystkie zaproszenia w dobrej wierze – bo niczym bohater jednej ze swych powieści postanowiła zostać prorokinią? Popieram, jesteśmy bowiem bardzo uduchowionym narodem. Miejmy więc w Polsce religię boginiczną

Byłoby jednak dobrze, gdyby przy okazji nadawania tych jak najbardziej zasłużonych honorowych doktoratów uczelnie pomyślały, gdzie na co dzień mają pisarki i pisarzy. Otóż – mają ich gdzieś.

Zacznijmy od spraw najprostszych. Na przykład: ile w corocznej uczelnianej ewaluacji warta jest wydana przeze mnie, profesor uczelni, książka, choćby miała 400 stron i kosztowała dziesięć lat pracy, jeśli ma tę wadę, że stanowi akurat zbiór esejów lub powieść? Otóż – zero punktów.

Co z tego wynika? Żeby utrzymać się w akademickim siodle, osoba pisząca poezję, eseistykę, prozę wysokoartystyczną lub cokolwiek w tym guście, oprócz zbioru wierszy, opowiadań, powieści, esejów musi odbębnić – lub też, co akurat jest moim przypadkiem, napisać z przekonaniem – co najmniej jeden artykuł naukowy na rok i dopilnować, żeby został wydany w punktowanym czasopiśmie. Nie dlatego, żeby dostać za to jakieś honory, tylko po to, żeby nie być wzywaną na rozmowy wyjaśniające.

Czy akademia – w sensie academy: suma instytucji akademickich – w ciągu ostatnich pięciu lat kiwnęła choćby palcem, aby życie pisarzy i pisarek zatrudnionych na uniwersytetach uprościć? Czy peregrynacja Olgi Tokarczuk od jednego honorowego doktoratu do drugiego natchnęła rektorów, dziekanów, senatorów – Komisję Ewaluacji Nauki, Komitet Nauk Prawnych PAN, kogokolwiek – by w ramach konsultacji środowiskowych przedłożyć w ministerstwie projekt przepisów pozwalających, aby opublikowane dzieła literackie liczyły się do dorobku na wydziałach filologicznych i humanistycznych, tak samo jak liczą się pracującym na uczelniach artystycznych kompozytorom dzieła skomponowane, a malarzom – dzieła wystawione? Odpowiedź brzmi – nie.

Owszem, możesz sobie dopisać dzieło literackie na samym końcu formularza, gdzie w jednej rubryce, niczym w jednym wspólnym domku, gnieżdżą się kultura i sport. Bez obrazy dla sportu.

Spróbuj oddać do antologii tematycznej artykuł napisany w tonie literackim. Od razu będą pretensje – najczęściej o to, że brzmi jak esej. Bo zbyt pięknym językiem napisany, a więc – nienaukowo. Najlepiej, jeśli artykuł naukowy brzmi tak, jakby napisała go maszyna. Być może wybawieniem dla nas okaże się wynalazek AI Scholar. Po co mielibyśmy, pisarki i pisarze zatrudnieni na uniwersytecie, tworzyć coś wyjątkowego, a potem usuwać ze swoich wypowiedzi polot piękna. Oddajmy swe pomysły maszynie, każmy jej opisać to w stylu naukowym. Będzie szybko i dokładnie tak, jak trzeba.

Przesadzam? W zeszłym roku nie przyjęto mi artykułu do ważnej monografii, gdyż był za bardzo w tonie eseju. Odstawał od reszty tekstów naukowych – stylistycznie. A cały tom, choć zebrany z tekstów wielu autorów, powinien brzmieć tak, jakby napisał go jeden mąż. Lub jedna maszyna.

Kolega badacz, który pisze w sposób zachęcający do czytania, dostaje 85% artykułów z adnotacją, że styl eseistyczny, że tytuł efekciarski, że dla walorów czysto brzmieniowych sięga po gierki słowne (zastosował aliterację). By esej liczył się do dorobku naukowego, powinien zostać odpowiednio unudzony. A piękno nudzie przeszkodą jest.

Trudno zmotywować się do działania, kiedy w miejscu pracy zawisa nad nami negatywna opinia, bo nasze publikacje, nawet najlepsze, nie łapią się na punkty. Jeśli dostajemy nagrody literackie, jeśli nasze książki zyskują pozytywne recenzje, to nieważne – choć naszą dziedziną jest literatura. Nie wpłyną one na zmianę oceny negatywnej na pozytywną. Możemy to uczynić tylko w jeden sposób: odsuwając na bok te jakieś dziecinady, poronione pomysły i zbędne fanaberie i pisząc kilka artykułów, gdyż te cenione są wyżej niż książki. Byle nie do pism czystej wody literackich lub artystycznych, bo one z punktu widzenia akademii nie mają wartości.

Co dojmujące, wszyscy – i naukowcy zajmujący się wyłącznie nauką, i naukowcy literaci – żyjemy w nie zawsze dobrowolnie akceptowanej sytuacji nienormowanego czasu pracy, czyli pracy bez przerwy, bez przejrzyście ustanowionych granic, która, jeśli się jej przyjrzeć uważnie, zasługuje na ostrą, satyryczną powieść akademicką, i to zapewne niejedną. Bo kto, mając dobrze w głowie, godzi się na chroniczne poczucie nieadekwatności, nienadążania i niemożliwych do spełnienia oczekiwań w świecie, w którym – niczym w nowoczesnej wersji panoptikonu Jeremy Benthama, zmienionej w metaforę subtelnej kontroli Michela Foucaulta – ostatnio napomnienia przysyła nam maszyna? Załóżmy, że ta narracja odeszła do przeszłości wraz z majowymi podwyżkami, może jednak tym bardziej warto pamiętać o tych, którzy ich nie doczekali, bo padli w boju. Właściwie dopiero rok 2024, czyli piętnasty rok mojego zatrudnienia na uczelni, stanowi ważną cezurę. Jest to pierwszy rok, w którym nie muszę już dorabiać do pensji.

Co wynikło z tego dorabiania? Otóż to właśnie, że wielu z nas osobiście dopłacało do tego, żeby podtrzymywać pewną fikcję: finansowania nauki i edukacji z budżetu państwa. System utrzymywał się sam, a ci, którzy nie mieli w zanadrzu dwóch–trzech dodatkowych mieszkań na wynajem lub rodzinnych spadków, kosztem pracy naukowej i artystycznej dorabiali tyle, ile było trzeba, aby przeżyć z godnością.

Dorabianie do pensji polega na tym, że bierze się każdą fuchę, jaka się pojawi. Moi koledzy i koleżanki w oczekiwaniu na podwyżkę – i by nie zamienić się w szkielety z memów (to taki żart, szkielet na ławce w parku i podpis: „Ja w oczekiwaniu na podwyżkę”) – zwykli dorabiać na sąsiedzkich uczelniach prywatnych, brać drugie etaty w liceach. Inni zakładali firmy „współpracujące z biznesem”, opóźniając przez to pisanie książek habilitacyjnych (z tego warunku uzyskania awansu ostatnio więc rezygnujemy).

Swego czasu faktycznie miałam taki pomysł, że na uniwersytecie uda mi się połączyć naukę i sztukę. Kiedy więc moi znajomi po piórze prezentowali swoje książki w Londynie, ja pisałam habilitację, in English, za którą dostałam podwyżkę w wysokości dwustu złotych i umowę, która dawała mi szansę, aby dalej dorabiać do pensji. Wystarczyło jednak wyrobić sobie syndrom wyuczonej bezradności – i dawało się to wytrzymać.

W ten sposób praca na uczelni – na państwowej polskiej uczelni, uściślijmy – miała w sobie nieodparty urok nigeryjskiego księcia. Choć już tej wiosny staliśmy się dużo bardziej aktywni i asertywni, to jednak przez lata obowiązywał taki schemat, że inwestujemy trochę, więc czujemy się zmuszeni inwestować więcej. Czasem lubimy hazard, sprawia nam przyjemność, że potrafimy wznosić się nad przeszkodami różnej wysokości. W takich warunkach pisanie czegoś własnego, zbiorów poezji, esejów, opowiadań, okazywało się zbędnym, może nawet kłopotliwym balastem. Dziś jest inaczej, motywacja jest z gruntu pozytywna, a jednak nazbyt twórcze publikacje nadal nie liczą się w ewaluacji. Dlatego jeśli chcemy zajmować się literaturą piękną i pisaniem akademickim zarazem, zawsze jesteśmy z tyłu, choć pracujemy podwójnie. Zarabiamy mniej, bo awansujemy wolniej. I jeszcze musimy uwewnętrznić paradoksalną zasadę, że pracując akademicko, z jednej strony nie powinniśmy się wyróżniać, z drugiej zaś – nie zostawić niewypełnionej żadnej rubryczki w autoewaluacji.

Gdzieś w tym wszystkim ukrywa się niekiedy także przemoc – i mobbing. Śladem są niehonorowe doktoraty (niehonorowy doktorat to taki, który zostaje wstrzymany przez właściwą radę naukową po to, by kandydatka musiała się odwoływać, tracić energię i czas, bo jej doktorat, oprócz wartości merytorycznej, jest do tego, o zgrozo, napisany pięknym językiem polskim) i splątane habilitacje (kandydat wpada w jakąś czeluść, jakiś czyściec biurokratyczny, jakiś absurd kafkowski, bo napisał monografię, w której w nazbyt przewrotny i często autoironiczny sposób wyraża własne zdanie).

Niehonorowy doktorat to niepoślednia sytuacja egzystencjalna. Odczuwa się ją niczym uderzenie w splot słoneczny i wytrącenie z kursu. W praktyce wygląda to tak, że konkretna rada naukowa (to znaczy: odpowiednio wielu jej członków) podczas tajnego głosowania wstrzymuje się od głosu. A potem ciało to udaje, że nic nie wiedziało o tym, że wstrzymanie się od głosu oznacza odmowę.

Taki stan zawieszenia staje się infamią i kulą u nogi (niby to banicja, ale zarazem uwięzienie). Traci się na to czas. Na pisanie odwołania, na kolejne głosowanie, które przecież wcale nie musi być pozytywne. Współczucie, które otrzymuje się od pojedynczych osób, wspierających nas wbrew systemowi, z czasem słabnie. Jeśli drugi przypadek – splątana habilitacja – nas nie spotka, to po prostu odetchniemy z ulgą: Najważniejsze, że nie było afer!

Ten pierwszy przypadek był mój: rok 2004, niehonorowy doktorat uzyskany w warszawskim IBL PAN, wydany dwa lata później w gdańskim wydawnictwie słowo/obraz terytoria, teraz chodzi na Allegro po dwieście złotych i więcej. Ten drugi to rafa, którą udało mi się ominąć.

Ale są przecież inni, którzy na nią wpadli. Więc ich się następnie wspierało i zapewne będzie wspierać. Co nie znaczy, że rozwój nie następuje w dobrą stronę, bo następuje. Zmiany systemowe są dobre. Strony internetowe, na których każdy może sprawdzić nasze aktualne publikacje i osiągnięcia – jeszcze lepsze. Im więcej jawności, tym lepiej. Jawności, nie gry pozorów.

Tak przy okazji: od lat biorę udział w głosowaniach rad naukowych i komisji. Nigdy nie było tak, że nie wiedziałam, co oznacza wstrzymanie się od głosu.

Izabela Morska

Izabela Morska

Pisarka i profesoressa. Autorka Absolutnej amnezji (1995), Madame Intuity (2002) i Znikania (2019). Laureatka Nagrody im. Juliana Tuwima (2018) i Pomorskiej Nagrody Literackiej „Wiatr od Morza” (2020). W 1986 emigrantka i uchodźczyni. Na przełomie wieków felietonistka „Marie Claire” i „Cosmopolitan”, autorka rubryki o twórczym pisaniu dla „Wysokich Obcasów” i rubryki o książkach dla „Twojego Stylu”. Od 2009 roku z powrotem na Uniwersytecie Gdańskim, gdzie uczy kontekstów literatury amerykańskiej.

udostępnij:

Przeczytaj także:

Niedoczas Niedoczas Niedoczas
Antoni Michnik

Niedoczas

Przesilenie Przesilenie Przesilenie
Aleksandra Kozłowska

Przesilenie