„Czas wymyślili kapitaliści po to, by sprzedawać więcej zegarków” – mniej więcej tak brzmi niezwykle efektowna teza z ulubionego mema wszystkich internetowych (post)marksistów. W karykaturalnej, aczkolwiek wymownej frazie, przyklejonej do figury najbardziej wpływowego filozofa XX wieku, zawiera się cała esencja jego myśli. Pojawia się tu definiująca ją równoczesna krytyka cynizmu systemu kapitalistycznego i celebracja jego innowacyjności. Pojawia się także gest denaturalizacyjny – odsłonięcie ukrytego, ideologicznego mechanizmu relatywnej idei, kupczącej powabem zobiektywizowania (czas jest czasem, ale też na przykład mniej lub bardziej wolnym rynkiem, pracą albo rozmontowywanym na dziesiątki sposobów pojęciem wartości).
Ten memiczny ekstrakt z Marksa przydaje się zarówno jego sprzymierzeńcom, jak i wrogom, ponieważ obie grupy łączy fakt niedoczytania Kapitału do końca (ci pierwsi przyznają się do tego trochę częściej niż ci drudzy). Co więcej, przydaje się też do rozważań o czasie jako takim, a w szczególności o jego dość chimerycznej naturze. Zwłaszcza w kontekście internetu – medium, które pogrywa sobie z upływającymi sekundami, minutami i godzinami wyjątkowo bezwstydnie.
Czas umarł! Czas nie żyje! Myśmy go zabili!
Trupie oblicze czasu zostało utowarowione przez nekrokapitalizm – podejrzaną higienicznie i ekonomicznie politykę spieniężania sfingowanej żywotności wyraźnie martwych ciał. Duchy poległych przeszłości i przyszłości internowano do cyberobozu w chmurze. Tam krążą bez celu, skazane na wieczne trwanie w kartonowej teraźniejszości. Takiej, która stworzyła umowną mapę przykrywającą realne terytorium – zalgorytmizowany wyrób terazopodobny, odrywający naszą uwagę od prawdziwego Teraz.
Handel czasem to komercyjne bezczeszczenie niegdysiejszej kontemplacji, gwałtem przeobrażonej w teraźniejszą nerwową niecierpliwość. To lukratywny biznes śmierci, generujący astronomiczne zyski właścicielom największych cmentarzysk sekund, minut i godzin – wszystkim Elonom, Jeffom oraz Markom tego świata. Technofeudalistom, którzy w swym morderczym cugu ukatrupili również sam kapitalizm, a przynajmniej kapitalizm jako model systemu masowo produkującego kreacje i innowacje. Możnowładcy X, Amazona czy Facebooka nie zarabiają na wytwarzaniu nowej rzeczywistości, lecz na tym, że rzeczywistość przechwycili, wbili swoją flagę na terytorium, którego nie odkryli. W istocie nie zajmują się wymyślaniem produktów, ponieważ ich jedynym, ale najważniejszym produktem jest codzienność – nasz czas, który importują, eksportują i reglamentują.
Ów czas ulega skrajnej deformacji choćby podczas konsumowania audiowizualnych dóbr streamingowych. W artykule z 2020 roku czytamy, że Netflix planuje wprowadzenie nowej opcji: możliwości przyspieszenia prędkości odtwarzania. Nawet jeśli pięć lat temu taki pomysł jeszcze kogokolwiek zszokował (choć „szok” to zapewne dość spore nadużycie – bezpieczniejszym sformułowaniem mogłoby być „zdumienie”), to dziś jest on po prostu kolejną funkcją usprawniającą naszą cybercodzienność.
Cofnijmy się jednak na chwilę o kilkadziesiąt lat. Szóstego marca 1965 roku mieszkańcy Nowego Jorku dostąpili zaszczytu współtworzenia historii amerykańskiego kina awangardowego. To im jako pierwszym Andy Warhol pokazał Empire – ponadośmiogodzinny filmowy eksperyment, konfrontujący odbiorcę z jego pragnieniami, oczekiwaniami i projekcjami dotyczącymi właśnie idei czasu.
Według Jonasa Mekasa (którego relacja z całego wydarzenia została opublikowana w czasopiśmie „The Village Voice”) – jednego z najistotniejszych przedstawicieli filmowego undergroundu tamtych czasów, a przy okazji osoby odpowiedzialnej za zdjęcia do rzeczonego obrazu – premierowy seans przebiegał w sposób co najmniej osobliwy, a samo dzieło spotkało się z burzliwymi reakcjami. Znaczna część widzów opuściła salę kinową już po dziesięciu minutach. Kilkadziesiąt rozczarowanych osób czekało przed wejściem do kina na spotkanie z ekipą filmową, by dochodzić sprawiedliwości i dwojakiej rekompensaty: dla wydrenowanych portfeli i dla zaciśniętych, rozjuszonych przez Warholowski artyzm pięści.
Skąd tak groteskowo dramatyczne, a nawet agresywne reakcje? Na czym polegała transgresja Empire, która tak ubodła kolektywną świadomość nowojorczyków?
Winnym całego zamieszania był czas.
Film, który w 1965 roku wzbudzał tak gigantyczne kontrowersje, jest oparty na bardzo prostym pomyśle. Wszystko, z czym widz ma w nim do czynienia, ogranicza się do ponadośmiogodzinnego statycznego ujęcia, ukazującego Empire State Building o poranku, po południu, wieczorem, wreszcie nocą. Niema, prawie nieruchoma pocztówka z jądra Wielkiego Jabłka powstała, ponieważ Andy Warhol chciał, by kamera uchwyciła, „jak mija czas”. Jego kontemplacyjne marzenie spotkało się ze sprzeciwem i niemal automatycznie (słusznie lub niesłusznie) zostało uznane za prowokację.
Kinomana obcującego z niewygodną awangardą lat sześćdziesiątych oraz współczesnego subskrybenta Netfliksa łączy paradoksalna, aczkolwiek silna skłonność do postrzegania obrazu filmowego w konkretny sposób. Ta więź naznaczona jest sprzecznością, staje się jednak dość oczywista, gdy oceni się ją wedle kryteriów dialektycznych, a więc poniekąd wracających do Marksa z początkowych akapitów tego tekstu.
Pierwsi odbiorcy dzieła Warhola projektowali na film ikony popartu osobiste oczekiwania wobec X Muzy. W ich oczach kino jawiło się przede wszystkim jako skrytobójca czasu. Medium, które co prawda prosi o ofiarę, tj. oddanie mu cennych minut życia, ale w zamian oferuje tymczasową egzystencjalną anestezję, tj. krótkotrwałą, ale rozkoszną symulację trwania w bezczasie.
Parafrazując Zanussiego, a może wchodząc z nim w delikatną polemikę: życie jest śmiertelną chorobą powodowaną przez nieustanne przedwczesności i spóźnienia, nadgorliwości i zniecierpliwienia. Fundamentalnym pragnieniem człowieka okazuje się więc kolejna nieustanność – żądza ucieczki od gróźb przedczasu, podczasu i poczasu. Odpowiedzią na tę potrzebę może być kinematografia, sztuka często sprawnie materializująca wymodlone „eskapizmu naszego powszedniego daj nam dzisiaj”. Nic więc dziwnego, że spotkanie z artystą, który – w przeciwieństwie do wielu innych – nie zamierza wychodzić naprzeciw powszechnym oczekiwaniom, bardzo szybko staje się spektakularną kolizją.
Źródeł efektownego karambolu sprzed kilku dekad, do którego prawdopodobnie mogłoby dojść również dziś, należy szukać w skrajnie antyhedonistycznej postawie Warhola. Swoiste okrucieństwo Empire polega na tym, że obraz, przynależąc do medium produkującego przyjemność (kino jako synonim eskapizmu), jednocześnie postanawia tę przyjemność widzowi odebrać (kino jako synonim statycznego cierpienia, tj. antykino). Anestezja egzystencjalna nagle staje się operacją bez znieczulenia. Ekranowy ruch, który zazwyczaj cementuje poczucie bezczasu, przeobraża się w ekranowy bezruch – coś, co nie tylko przypomina o bólu sekund, które upłynęły oraz upłyną, ale wręcz ów ból intensyfikuje. Fonia, zazwyczaj wygłuszająca wycieczki ego w kierunku dokuczliwych przedczasów i poczasów, przeobraża się w rozdzierającą ciszę – coś, co zamienia szmer wczorajszych i jutrzejszych myśli w stadionową pieśń.
Przeciętny netfliksowy serial stoi na drugim biegunie popkulturowej konsumpcji jedynie pozornie. Owszem, w przeciwieństwie do Warholowskiego eksperymentu rysuje audiowizualne bodźce najgrubszą z dostępnych kresek (nawet najbardziej ekspresywne kino akcji lat sześćdziesiątych stymuluje ze znacznie mniejszą intensywnością niż najmniej dynamiczna propozycja Netfliksa). Co więcej, epizodyczność serialu oraz sezonowość jego kolejnych odsłon teoretycznie powinny sprawić, że pozór bezczasu towarzyszyłby odbiorcy właściwie bez końca. A jednak frajda z oglądania kolejnego odcinka Wednesday czy Stranger Things – podobnie jak wyczerpanie spowodowane seansem Empire – także nie potrafi zaspokoić eskapistycznego apetytu widza.
Przeszkodą na drodze do utopii jest nadprodukcja potrzeby czasu. Kolejne wzięte na kredyt godziny żądają od nas niemożliwego, tzn. spożytkowana ich przy wyborze tytułu na wieczorny seans (nieskończoność wyborów), wymyślenia osobistej opinii na temat wszystkich szeroko dyskutowanych pozycji (nieskończoność dyskursów), a także swobodnego poruszania się po topografii memów dotyczących tychże (nieskończoność metanarracji).
W epoce przedinternetowej – tzn. poprzedzającej akceleracjonizm informacji oraz informacji zwrotnej – kino lub telewizja rzeczywiście dysponowały magiczną mocą zatrzymywania czasu. Wtedy Andy Warhol ze swoim Empire wypełniał artystyczny obowiązek otrzeźwiania społeczeństwa pijanego od pozaczasowych snów. Dziś Warholowskie bicie na alarm nie jest potrzebne, albowiem oglądanie serialu stało się takim samym cierpieniem, jakim jawi się stara, dobra powszedniość, uwikłana w permanentne retrospekcje i projekcje.
Dzisiejszy eskapizm nie jest niczym innym jak przykrym obowiązkiem. To nieprawda, że chcę teraz obejrzeć następny odcinek serialu, poświęcić noc na kolejny sezon czy spędzić tydzień na nadrabianiu kilkunastu najświeższych oscarowych filmów. Prawdą jest to, że ja te wszystkie rzeczy po prostu muszę zrobić.
Samodzielnie zamieniam swój eskapizm w udrękę. Definiuję go na nowo jako wyścig z czasem o hiperakumulację kapitału społecznego i kulturowego. Klasa, z którą się identyfikuję (a nawet niekoniecznie do niej należę), i środowisko, do którego się adaptuję, tworzą epicentrum ciągłego biegu. Biorę udział w absurdalnym rajdzie – nadludzkim maratonie przebieganym w tempie sprinterskim. Jego stawką jest moja społeczna i zawodowa przyszłość, moje biurkowe i pozabiurkowe ambicje, mój dobrobyt i/lub niebyt.
Nowy rodzaj obowiązku charakteryzuje naszą rzeczywistość jako amalgamat konfekcji, mariaż rozmaitych znaczących nieznaczących – subiektywnych opinii sprzedawanych jako obiektywne, kompetencji symbolicznych (zarówno w rozumieniu potocznym, jak i semiologicznym) gładko przedostających się z metafizyki do świata fizycznego, small talków przekładających się na big opportunities. Oto cały arsenał prowizorycznych sztuczek umożliwiających osiągnięcie sukcesu w znaczeniu neoliberalnym, tzn. skonsolidowaniu prestiżu zawodu, prestiżu relacji i prestiżu zer na koncie. W tradycyjnym eskapizmie przyjemność została więc współcześnie zamieniona w produktywność. Żeby od niej uciec i nie czuć sprawianego przez nią bólu, nieustannie przyspieszamy.
Netflix nie służy rozrywce, lecz mierzeniu się z presją kompetencji kulturowej. Przyspieszamy, by o tym zapomnieć.
YouTube nie pozwala odpoczywać, lecz każe pożerać kilogramy samorozwoju, nauki popularnej i zakochanej w sobie na zabój geopolityki. Przyspieszamy, by nie zwymiotować.
Storytel przysłania możliwość kontemplacji gigantycznym cieniem potencjalnego multitaskingu. Przyspieszamy, by nie mieć wyrzutów sumienia.
Opiniotwórcze portale ostrzegają, że ich artykuł wymaga „15 minut czytania”. Przyspieszamy i połykamy akapity, potykamy się o zdania, by zakończyć torturę, jaką jest deadline’owanie jakiejkolwiek lektury.
Te i wiele innych przykładów eskapizmu (gonitwa za treścią) oraz eskapizmu eskapizmu (równie błyskawiczna ucieczka od niej) pokazują absurdalną pętlę zaciskającą się na realiach naszej doczesności. To obraz świata, w którym podmiot, przygniatany przez wszechogarniający przymus produktywności, jest zmuszony do ucieczki w antyproduktywność, będącą w istocie produktywnością na jeszcze większą skalę.
Logicznym skutkiem wspomnianej hiperakceleracjonistycznej pogoni jest oczywiście gigantyczna popularność TikToka. Chińska platforma wysunęła się na pozycję lidera kultury internetowej przede wszystkim dlatego, że wyeliminowała konieczność ucieczki od produktywności. Dzięki ultraintensywności proponowanych treści (maksymalna liczba bodźców przekazywana w jak najkrótszym czasie) „uwolniła” odbiorców od przymusu zwiększania tempa. TikTokowy kontent” sprawia wrażenie immanentnie przyspieszonego, a więc idealnie dopasowanego do pożądanego przez współczesność modelu migawkowego pożytkowania energii. Konsumpcji zbyt szybkiej, by marnowała czas. Zbyt szybkiej, by obciążała czas. Wreszcie zbyt szybkiej, by zmuszała do refleksji nad jednym i drugim.
Nasze indywidualne oraz kolektywne, popkulturowo-społeczno-polityczno-memowowe tożsamości są kłączaste. Pozbawione racjonalnych prologów i puent rosną na wszystkie strony świata, spójne w swych niespójnościach, konsekwentne w niekonsekwencjach. Ich coraz wyraźniejsza nadprodukcja sprowadziła ludzką egzystencję do poziomu ciągłej pogoni za następną aktualizacją. Wedle czysto akceleracyjnych doktryn wskrzeszenie czasu – tego, który jest nasz, a nie ich, prywatny, a nie sprywatyzowany – mogłoby dokonać się jedynie poprzez możliwość niemożliwego: przyspieszenie TikToka. Prześcignięcie tego, kto już dobiegł do mety, musiałoby potencjalnie doprowadzić do implozji, a więc powrotu z samego końca do początku niczego.
A więc do tego, co trwało w umyśle Warhola tuż przed narodzinami pomysłu na Empire.
Da się czy się nie da?
Powinniśmy czy nie powinniśmy?
Kiedy, dlaczego, czy w ogóle?