Uwielbiam spa, dyskretne migotanie maleńkich kafelków na dnie basenu, słoneczne plamy przez wysokie okna rzucone na wodę. Ale mam przy tym wymagania. Idealne spa to przestrzeń zdrowia i relaksu: basen do pływania, zakola z hydromasażem, rozproszone światło. Wokół patio, za szklanymi drzwiami zarysy wiecznie zielonych drzew. Jeżeli dasz się skusić, to wśród sosenek i skałek odkryjesz ścieżkę i schodki. Wiodą tam, gdzie wśród traw połyskuje okrągłe oczko. W nim najmilej jest rozsiąść się w zimie, kiedy gorąca woda paruje, i włączyć sobie program turbo jacuzzi, podczas gdy wokół pada śnieg. Idealna przestrzeń saun jest labiryntowa, pełna zakoli, trochę niedoświetlona i wyciszona, coś jak greckie Pola Elizejskie, po których okręceni ręcznikami ludzie snują się jak cienie. Czas rozciąga się i przestaje znaczyć cokolwiek. Obowiązki? Nieważne. Telefon? Nie ma zasięgu.
Oczywiście w kwestii spa, jak i w każdej innej na świecie, najważniejszy jest ranking. Są spa luksusowe i spa pospolite. Te luksusowe zwykle mają ukrytą opcję karnetu, dzięki której możesz się znaleźć w strefie basenów w pełnej, ożywczej, niezakłóconej samotności. Jakby ten hotel należał do ciebie. A jeśli nie należy, to tym lepiej, nie musisz zaprzątać sobie głowy organizacją pracy recepcjonistek, ratowników i łaziebnych.
Aby w Gdańsku doświadczyć spa, należy pozwolić sobie na romans, skok w bok do Jelitkowa. Bo choć mieszkamy w Gdańsku, to do spa wybieramy się do Jelitkowa, a już najlepiej do Sopotu – jakby to była tajna randka, po której znów, jak gdyby nigdy nic, wracamy do starego, dobrego, mieszczańskiego małżeństwa.
W Jelitkowie – w XV wieku odnotowanym jako niewielka osada rybacka, należąca do oliwskich cystersów, którzy świetnie sobie radzili jako średniowieczni kapitaliści – pierwsi letnicy zaczęli się pojawiać około 1875 roku. W 1907 roku powstał Kurhaus, dom zdrojowy w otoczeniu parku i kabiny kąpielowe. Bo też dopiero w drugiej połowie XIX wieku radykalnie zmienia się podejście do kąpieli morskich, wcześniej budzących strach i niepokój. Przez kilkaset lat lekarze i rajcy miejscy wspólnie ostrzegali, że kąpiele w otwartej przestrzeni są niebezpieczne, niezdrowe i nieprzyzwoite. Zwłaszcza to ostatnie. Nagie ciała mogą przecież zostać dostrzeżone już z daleka i siać zgorszenie. Zachowania rekreacyjne uznawano więc jeszcze do czasów Goethego za „dzikie, nieokrzesane, a nawet wręcz pogańskie”, jak wspomina w autobiografii Z mojego życia. Zmyślenie i prawda.
Pierwsi miłośnicy morskich kąpieli korzystali z wozów kąpielowych, ale w Sopocie dość szybko z nich zrezygnowano ze względu na dno Zatoki Gdańskiej, zbyt kamieniste i nieprzewidywalne. Lepiej sprawdzały się w kąpieliskach rzecznych, gdzie można z nich było wyskoczyć, popluskać się, wskoczyć na powrót i zmienić odzież, aby nie zgorszyć otoczenia przyklejoną do ciała bielizną. Sopocki wynalazek to zakład kąpielowy z wannami wypełnionymi morską wodą, oczywiście podgrzewaną. Bo pod dachem – najzdrowiej i najbezpieczniej! Pierwszy taki Warmbad datuje się na rok 1819.
W latach trzydziestych XX wieku nastała jednak moda na opalanie, a wraz z nią czasy, kiedy już żadne morały i przestrogi nie mogły przegonić plażowiczów z plaży. Współczesna plaża to miejsce rozrywki masowej, do której wystarczy kocyk, kostium kąpielowy, kapelusz, krem – według potrzeb: przeciwsłoneczny lub opalający – i zatyczki do uszu. Bo na piasku czekają na nas także radyjka tranzystorowe, nawołujące pociechy mamusie i tatusiowie, roześmiane lub płaczące dzieci, szczekające pieski i co tam jeszcze jest gotowe, by nie szanować granic naszego kocyka. Plaża to rodzinny harmider, zapach wszystkiego, co tylko da się usmażyć, i moda na parawany.
Spa zatem, i to luksusowe, i to pospolite, oferuje przestrzeń zamkniętą, chroniącą przed nadmiarem wiatru i słońca, dyskretną obsługę i ciszę. Ucieczkę przed rozgardiaszem, w który zamienia się plaża, zwłaszcza latem. Jest skrzyżowaniem dwóch tradycji: łaźni miejskich i zakładu kąpielowego. Nie zapewnia kontaktu z morską wodą, w zamian za to proponuje tę prosto z rur, która w jacuzzi ulega magicznemu przetworzeniu. Koi umysł i łagodzi duszę, jakby cała była z magnezu i elektrolitów, a jej zalety pozwolą nam zignorować chlor. Do czasu. Najlepiej zaopatrzyć się w krem dla skóry atopowej (nawet jeśli takiej nie mamy) już na starcie. Poziom chloru podnosi się lekko w sezonie letnim i wokół świąt – zawsze, kiedy hotel może spodziewać się większej liczby gości.
Bo spa powiązane są z hotelami. Te najstarsze to przestrzenie proletariackie. Kiedy trafiam do Triton Spa po raz pierwszy, nachodzi mnie nostalgia: rozkład szatni przypomina budapesztańskie łaźnie Lucács. Tu też wchodzi się do wspólnej przestrzeni, bez podziału: męskie / damskie. Też przebieramy się w kabinach, a rzeczy zamykamy w szafkach. Tylko że w Lucácsu można się zgubić, tak jest rozległy. Natomiast w spa dla ludu wersja PL wszystko jest małe: basen jak naparstek, maleńkie sauny. Ale to nie jedyna różnica.
Termy Lucács znane są jako łaźnie pisarzy. Zwłaszcza że jednym z gości był Imre Kertész, który w Dzienniku galernika wspomina:
Myć się i pływać chodziłem na kąpielisko Lukácsa, dobrze to pamiętam. Czasem dopiero wieczorem zjawiałem się na basenie. Reflektory oświetlały zieloną wodę. Tamte lata wyleciały mi z pamięci niczym grosze z dziurawej portmonetki: już nie da się ich pozbierać.
Nic dziwnego, bo w takiej łaźni można przesiedzieć cały dzień. Nawet w wersji proletariackiej nikt nam nie mierzy czasu. Nie wchodzi się tu na gwizdek ratownika, na 45 minut, jak na basen. Spa odzwyczaja od takiej karności. Tu nikt nas nie napomina. Do spa wchodzimy, kiedy chcemy, i zostajemy, jak długo chcemy. Są tacy, którzy zostają aż do zamknięcia.
Do Tritona przestałam chodzić, jak tylko wytarła się nostalgia. Na basenie rządzą tam nastolatki, które wieszają się na linach wyznaczających pas do szybkiego pływania, podczas gdy ratownik się zamyśla. W piętnastometrowej balii tłoczą się wszyscy, szybko i wolno pływający, napakowani trzydziestolatkowie prujący przed siebie i czterdziestolatkowie podwożący piwne brzuchy, zwinne emerytki i dzieci uczące się pływać. W rezultacie kilka razy wyszłam stamtąd z otarciami na granicy kontuzji, choć jestem mistrzynią, jeśli chodzi o zgrabne manewrowanie między pływającymi osiłkami.
W spa najważniejsze są klapki. Muszą być wygodne, solidne i stabilne. Klapki z poślizgiem są zwyczajnie niebezpieczne, podobnie jak wydawane czasem w eleganckich spa kapcie z materiału. Solidne klapki przynosimy z domu lub kupujemy na miejscu – raz dobrane, będą nam służyć przez lata. Klapki zdejmuje się przed wejściem do sauny, ale wchodzi się w nich pod prysznic, bo tam podłoga szczególnie potrafi być śliska. Kostium powinien być trwały, żeby go nie odkształciły bicze wodne. Do bąbla z gorącą wodą wśród sosenek zimą dla pełnego komfortu warto zabrać czapkę. Do sauny zakładam skąpy płócienny fartuszek (pamiątka z tureckiej łaźni w Budapeszcie) i prześcieradło, jeśli takie w hotelu jest na stanie. Dzięki temu mogę być zarazem naga i ubrana.
Ręcznik świadczy o poziomie oferty – i klientów. W Tritonie jeszcze dwa lata temu ręczniki były czymś oczywistym. Ale klienci zaczęli je wynosić – a nie były to żadne opatrzone monogramem pamiątki. Nie, zwykłe, banalne, białe ręczniki. Rozpanoszyła się tam jakaś mafia ręcznikowa i się skończyło. Tachasz własny ręcznik. Ale ja nie dlatego tam nie wracam. Sucha sauna typu szwedzkiego przyciąga twardzieli, którzy gotowi są podkręcać temperaturę, polewając wodą kamienie bez pytania i wyśmiewając protesty. Jest na to sposób, jeśli mamy delikatną skórę i chcemy uniknąć poparzeń: położyć się zupełnie płasko na najniższej półce. Drugi, pewniejszy: wyjść. Zwłaszcza kiedy obsługa nie wspomaga i nie reaguje.
W Eufonia Spa (też własny ręcznik) jest już rozleglej: w ofercie sauna sucha naga i ubrana (jak Maja naga i Maja ubrana), choć zwykle tylko ta pierwsza jest czynna. Szczęśliwie – dość ciemna i nie brutalnie rozgrzana, za to pachnąca sosnowo. Zmierzam jednak wprost do jednej z kabin na podczerwień. Podobno mają uzdrawiające własności, ważne tylko, by nie opierać się na grzałkach, bo guzik z leczniczych dobrodziejstw. Przebojem jest ozdobna minitężnia, bukiet odwróconych gałązek, na których krople zastygają w sople w wiecznej wędrówce, a jeśli je posmakować – to sól! Pospolite spa mają więc swoje dobre strony.
Najczęściej jednak są zatłoczone (karnet da się wykupić za grosik), a hydromasaż można w nich sobie wizualizować, bo prawdziwego brak. W Eufonii jest podział na przebieralnie dla panów i pań, który działa na niekorzyść tych ostatnich. Bo choć istnieje tam również przestrzeń koedukacyjna, która mogłaby stanowić strefę rodzinną, to została ona pomyślana dość perwersyjnie: nie dość, że brak tam choćby jednej indywidualnej przebieralni, to jeszcze prowadzi tamtędy przejście do szatni męskiej i na basen. Nic dziwnego zatem, że matki chcące mieć trochę prywatności zabierają dzieci do szatni damskiej. A wtedy tam robi się tłok, bo jeśli dzieci przebierają się wraz z matkami, to wszyscy potrzebują więcej przestrzeni.
Niemniej te proletariackie spa są zawsze przyjazne i na luzie. W Eufonii recepcjonistka ma tatuaże jak Damiano David. Jeśli się irytuje, to nie wrogo, tylko wprost przeciwnie – wciąga nas w swój krąg, bo to przed przyjaciółmi się nie ukrywa, że na dziś ma się dość.
*
Jeśli chodzi o spa luksusowe, to ich wyróżnikiem jest ręcznik. Silva Nordica daje jeden na wejście, w przyjaznym, słonecznym kolorze, ale potem możesz je dobierać, bo leżą ułożone w stosik na ladzie u ratowników. Nikt ci nie wylicza. Najwidoczniej klienci sieci Vidar Hotel Haven ich nie podbierają. Są też prześcieradła. W konkurencyjnym Aegira Palace Spa, mieszczącym się w nowym hotelu sieci Meridian, niemal naprzeciwko, dostajesz na wejściu szlafrok i dwa puchate ręczniki. Nie da się tego przebić.
Kolejnym wyróżnikiem luksusu jest saunarium. To ten jasny oświetlony prostokąt z szerokimi ławami. Można się tu zatrzymać na dłużej, żeby się wygrzać, ale nie przegrzać. A że wśród miłośników sportów ekstremalnych saunarium jest niedoceniane z powodu niskiej temperatury (50–60°C), zatem tłok – nigdy tu nie grozi. Można się rozłożyć w ciszy i szlachetnej samotności, w pełnej swobodzie, posłuchać własnych myśli albo książki (telefon i słuchawki bezprzewodowe).
Dyskretnym sygnałem aspiracji do najwyższej półki jest tepidarium – pokojowa temperatura i rozgrzane kamienie (siedząc na nich, można oglądać sufit w gwiazdki). Przestrzeń jest tu rozleglejsza, więcej w niej ciekawostek i zakamarków; rozstawione tu i ówdzie saturatory z wodą przypominają, żebyśmy się nie odwodnili, bo to grozi skurczem podczas pływania. Poza tym żadnych zmartwień, a jedyne nasze dylematy wiążą się z pytaniem, czy chcemy, żeby woda pomasowała nam ramiona czy biodra, barki czy dłonie? I w jakiej kolejności? Odpowiedź wcale nie jest oczywista.
Jednak wojna pospolitości z ekskluzywnością toczy się nawet w idealnych spa, jakby plaża ze swoim chaosem i hałasem chciała zawłaszczać ciągle więcej przestrzeni.
Do Silva Nordica zaprowadziła mnie koleżanka jeszcze przed pandemią. Akurat była tam oferta: brunch plus dzień w spa. I jest do dziś, tylko dwa razy droższa. Ale to spa mnie zachwyciło, bo w środku są same zakola. Jeśli się przyjrzeć, rozwija się jak ślimak. Efekt bezczasowości zostaje pogłębiony, jakby cofnęło nas do życia płodowego, gdzie cała znana nam przestrzeń nas domyka. Miękko tu, wilgotno, bez kantów, tylko wypustki hydromasażu pobudzają krążenie, a subtelny szmer wody czule otula.
Do czasu, aż kierownictwo sieci hoteli Vidar postanowiło, że w saunie będziemy słuchać muzyki. Zaczęła się ta katastrofa we wrześniu zeszłego roku. Najgorzej jest w saunarium. W tym najmniej popularnym, a dla mnie najbardziej ulubionym zakątku. Tam jest najgłośniej. I tak, zdarzyło mi się wysłuchać solo na gitarze basowej, rześkich skrzypiec i całej orkiestry. Nie służy do relaksu. Nagrania są nierówne, jeden kawałek jest cichszy, drugi głośniejszy, każdy w stylu kawiarnianego pierdololo. Leci to bez przerwy i nie da się wyłączyć, nawet kiedy jest pusto, chyba że w którejś z saun coś się litościwie zepsuje.
Efekt jest taki, że kiedyś wychodziłam ze spa zrelaksowana, a teraz wychodzę wkurwiona na cały świat i w bojowym nastroju. A przecież jeszcze nie tak dawno w saunarium mogłam się wyciągnąć i rozkoszować słuchaniem własnych myśli we własnej głowie.
Licząc na to, że menedżerom ten pomysł się znudzi, wytrwałam, wracając do Silva Nordica przez całą zimę. Przecież rok wcześniej nie chciałam myśleć o przeprowadzce do innego miasta lub innego kraju, gdzie nie byłoby mojego ulubionego spa, więc tak od razu trudno się było odkleić. Jako aktywna obywatelka próbowałam negocjować. Bo jeśli wolno wybrać między sauną ubraną i sauną nagą, to może udałoby się uzyskać jedno ciche saunarium? Poza tym uważam, że ludzie nie powinni się bać słuchania własnych myśli i nie należy im sugerować, że lepiej te myśli zagłuszać – to słabo wpływa na rozwój samoświadomości. A jeśli zagłuszania myśli akurat potrzebują, to służą do tego inne miejsca. Na przykład – bar.
W kwestii tego, że sauna takim miejscem nie jest, czuję się dość pewnie, bo dwa–trzy lata temu zwiedziłam wszystkie łaźnie miejskie w Budapeszcie, i te najpiękniejsze, dziewiętnastowieczne, gdzie tłum bywa międzynarodowy i dużo radości panuje na basenach, i te pospolite, dla miejscowych – w żadnej nie było muzyki ani polityki.
Ponieważ wszystko, co dobre, można uczynić fatalnym, w końcu zrozumiałam, że czas poszukać nowego miejsca. Tak trafiłam do Wód Elizejskich (Elysium Resort & Spa). Otwarte zaledwie od 2020 roku, wygląd mają stylowo przyćmiony patyną, a że jako jedyne w okolicy korzystają z solanek ze źródeł Świętego Wojciecha, to pierwsze wrażenie jest bardzo stateczne. Architektura nawiązuje do art deco. Jacuzzi jest okrągłe, wyłożone maleńkimi, migotliwymi kafelkami, jak w epoce, kiedy ludzie nie żałowali czasu, by tworzyć piękno. I obszerne, wszyscy się w nim mieszczą, i można mieć stamtąd widok na zachód słońca za palisadą drzew, a bambusowe pale, którymi wyłożone są ściany, jakby dodatkowo tę przestrzeń wyciszają.
Wciąga mnie ten zachód słońca, zmierzam do patio, gdzie można spocząć na leżakach, i za chwilę doświadczam tam upragnionych chwil, kiedy okazuje się, że i ja mogę po prostu nic nie robić.
Na prawo wejście do saun z oznaczeniem „strefa ciszy”. O, proszę, myślę sobie. W Elysium Spa rozumieją, że do sauny wchodzi się, żeby posiedzieć w spokoju ze swoimi myślami lub znaleźć się w alternatywnej przestrzeni, w której czas może się zatrzymać. I są tam trzy: klasyczna sucha, której na razie nie testuję, bo dostrzegam jednoosobową saunę na podczerwień, z idealnie rozstawionymi grzejnikami, jeśli ktoś akurat potrzebuje sobie wyleczyć ramiona lub łokcie; najbardziej jednak i wielokrotnie przyciąga mnie sauna parowa, w której można się położyć, bo ława nie rozgrzewa się (jak w Silva Nordica), tylko chłodzi. Już myślę, że znalazłam kolejne idealna spa – i jakie to było łatwe!
Ale – nie. Bo w końcu na basenie trochę się jakby poluźniło. Choć woda solankowa ma rozliczne zdrowotne aspekty: leczy, relaksuje i uspokaja, to chyba nie na wszystkich działa jednako. Dwa razy próbuję tam pływać i dwa razy pojawia się obok jakaś pani, która zdaje się tak na mnie napierać, że aby zrobić jej miejsce, musiałabym ocierać się o ścianę, a to boli. Za drugim razem mówię: „Czy pani wie, że spycha mnie na ścianę?”. Na to dowiaduję się, że jak mi się nie podoba, to mogę sobie basen wynająć. Już w szatni słyszę rozmowę dwóch pań: jedna usprawiedliwia się przed drugą, że w basenie wpadała na jej męża, ale po prostu ten basen jest taki mały… A więc inne relacje międzyludzkie są możliwe!
Dopytuję się miłej pani, jak tu najczęściej jest, a ona na to: „Przychodzi na ten basen wiele osób sfrustrowanych życiem, ale nie należy się tym przejmować! Najgorzej, kiedy chcą ćwiczyć akurat na tym najdłuższym odcinku, jedynym, gdzie można pływać. Prosi się ich o przeniesienie się na drugi koniec, uprzejmie. A oni jakby tylko na to czekali!”. Elysium Spa byłoby idealne, gdyby tam mieli osobny basen do ćwiczeń, a może po prostu jeszcze jedno piętro – bo tak budowano w stylu art deco. Tymczasem zostaje oznaczone na mojej mapie jako basen frustratów.
Wybieram się więc po sąsiedzku do Aegira Spa w hotelu Meridian. To już najwyższa półka. Mało szczęśliwie oddane do użytku w środku pandemii, w czerwcu 2020 roku, jest to jedyne spa, które ma basen o pełnej długości – 25 metrów. Ale korzystać trzeba z głównego wejścia do hotelu. Wchodzi się tam jak do baśniowej wieży i przezwyciężając chwilowe oszołomienie, rusza jednak dalej (jeśli wcześniej nabyło się wiedzę, że należy kierować się na prawo – przez strefę lśniących metali, szkła i zapachu luksusowych perfum – a potem w dół).
Hotel Meridian jest jak luksusowy hotel w Dubaju udający hotel gdzieś na skalistym brzegu w Andaluzji. Nadmiar luksusu mnie rozprasza. Może kiedyś zdołam do niego nawyknąć, myślę sobie. Może przyjdę tu do kawiarni, która jest cicha, przestrzenna, z olśniewającym widokiem na te andaluzyjskie wzgórza w Sopocie. Może warto przyjechać tu i usiąść z laptopem, sącząc wodę z cytryną, która zdaje się być gratis dla wszystkich? W recepcji upewniam się, że karnet „basen plus spa” wciąż jest w ofercie. Jest: od niedzieli do czwartku. Piątek i sobota (weekendowi goście, tłok) odpada. „Biorę!”, wołam triumfalnie i parafuję piętnaście stron umowy.
By wejść do spa w strefie luksusu, dostaję kartę. W innych tego rodzaju przybytkach karta służy do tego, żeby wejść do szatni – i kwita. Tutaj używa się jej co chwila. Wchodząc do szatni. Przechodząc z szatni do strefy basenu. Kierując się między tę wiecznie zieloną roślinność, która niebawem tarasowo rozkwitnie, do oczek jacuzzi. Hydromasaż jest w nich ustawiony na mgnienie, więc co kilka minut na nowo zmagam się z przyciskami. Wracam – znowu karta. Żaden terrorysta się tu nie prześlizgnie, bo kompleksowo zadbano o nasze bezpieczeństwo.
Ale czy w samym Gdańsku nie dałoby się czegoś znaleźć? Pewnie tak. Dla eksperymentu trafiam raz jeden do Calypso Spa nieopodal Starego Miasta i po wszystkim dochodzę do wniosku, że nie po to idziemy się kompletnie wyluzować, żeby następnie wychodzić wprost na wyjątkowo ruchliwą ulicę. A poza tym – basen bez okien? Choć jeśli ma się palącą potrzebę, to w godzinach popołudniowych basen, choć niewielki, jest tam praktycznie pusty. Czuję się więc, jakbym go sobie prywatnie wynajęła.
Korzystam dalej z karnetu w Aegira Spa w Meridianie. Przestronnie tu, świetliście, widok na patio rozszerza się na półmisek nieba, bo nawet pogoda jest tu lepsza, słoneczna. A ja doświadczam filmowej samotności pływania w dwudziestopięciometrowym basenie. I to nie raz. Jak to możliwe? Ano tak, że hotel, który wygląda, jakby był transplantem z Dubaju, onieśmiela. A goście hotelowi za dnia wolą zwiedzać miasto.
Strefa jacuzzi to prostokąty. Basen – też. Ma prześliczne, wyłożone maleńkimi kafelkami dno. Podziwiam te migocące wzorki, uśmiechając się krzywo, bo wciąż trochę wspominam niemiłą panią, która mnie tu poniekąd wysłała. W strefie saun pojedyncze dźwięki krążą pod sufitem i budują przestrzeń. Wspomagają nastrój, ale zarazem na tyle są wyciszone, że spokojnie można też posłuchać książki. Saunarium zapewnia aromaterapię, tepidarium jest z prawdziwego zdarzenia (kładę się na gorących kamieniach). Nielicznych innych, snujących się po tych przestrzeniach, po prostu nie dostrzegam, bo nie przeszkadzamy sobie nawzajem.
Aż w końcu smutnieję, pływając po raz kolejny sama na tych dwudziestu pięciu metrach. Jakieś towarzystwo obok siedzi w jacuzzi, po co się przemęczać? Jedynym wyzwaniem są guziki, które trzeba umieć nacisnąć, by uruchomić podwodny masaż. A kiedy już go uruchomię, to na mnie, szczupłą, jest trochę za mocny. Ach, moje dawne, ukochane Silva Nordica, tęsknię za twoimi przyciskami! Około siedemnastej zjawiają się nowi goście, którzy wyglądem swoim sygnalizują, że nie chcielibyśmy być im dłużni pieniędzy. Przestronna i koedukacyjna szatnia sprawia, że się mijamy. Ale spokojnie – są z żonami, z dziećmi. Jednak łaźnia pisarzy to nie jest.
W skrócie: gdyby nie katastrofa muzyczna w ulubionym spa, nigdy nie myślałabym o tym, aby odwiedzić dla porównania innych kontynuatorów tradycji domów kąpielowych, które dziś oferują kombo: basen, jacuzzi i sauna; nie wyjechałabym miesiąc temu do sanatorium (które miało w ofercie spa solankowe); nie wróciłabym z ostrą infekcją wirusową (okazało się, że dziś sanatoria to bastiony antyszczepionkowców: tłumy kaszlących i kichających ludzi, bez maseczek); nie musiałabym poddać się zabiegowi laseroterapii oka (od kaszlu), po którym nie wolno mi biegać, tańczyć ani pływać, czyli – chodzić do spa. Najlepiej siedzieć w domu i starać się o nic nie potknąć przez najbliższy miesiąc.
Odkrywam więc dawno zapomnianą przyjemność: czytanie książek. Nie po to, żeby coś zaliczyć, uwzględnić, zacytować. Dla siebie. Jakie to niezwykłe, nadzwyczajnie relaksujące uczucie! Jakiż to stan zachwytu! W miarę jak spowalnia czas, wypełniasz się błogostanem i nagle stajesz się czystym, elizejskim bytem pomieszkującym w metaforach wśród innych bytów odzianych tylko w słowa.
Od dziś będę więc czytać książki po kilka godzin, ot tak, dla przyjemności. Co mi zrobicie?