Polska różnorodność w trójmiejskiej soczewce

Trójmiejski Marsz Równości, fot. Łukasz Głowala
Trójmiejski Marsz Równości, fot. Łukasz Głowala

Tegoroczny Trójmiejski Marsz Równości był wydarzeniem szczególnym. Nie zadecydowała o tym liczebność uczestników czy kontrmanifestacje. Szczególna była reprezentacja władzy. Po raz pierwszy manifestacja przeszła pod patronatem oficjeli wszystkich trzech miast. I nastąpiło to w momencie równie przełomowym dla trójmiejskiej historii: kiedy Gdańsk, Sopot i Gdynia nie mają prezydentów, lecz prezydentki. Słowo „równość” w nazwie wydarzenia nabiera więc głębszego znaczenia.

Równość zagościła także w haśle marszu: „Otwórz drzwi na… miłość, równość, różnorodność – na nas!”. Przez osiem poprzednich edycji wiele drzwi (i głów) pozostawało zamkniętych. Wspomnieć wystarczy rok 2016, kiedy w trakcie II edycji „doszło do kilku strać między policją a demonstrującymi przeciwko Marszowi Wolności grupami działaczy środowisk narodowych”, jak można było przeczytać na stronie „Gazety Prawnej”. Akty agresji, bezpośredniej i politycznej, z pewnością przyczyniły się do decyzji Pawła Adamowicza o objęciu wydarzenia patronatem. Od tego momentu sytuacja stawała się coraz lepsza – uczestników przybywało, agresywnych kontrmanifestantów ubywało. W 2019 roku oprócz drzwi gdańskiego ratusza otworzyły się również wrota sopockiego magistratu. Aby i Gdynia poszła w ich ślady, potrzeba było aż pięciu lat i… zmian na stanowiskach samorządowych.

Ironiczne zabarwienie poprzedniego zdania jest jedynie połowiczne. Smuci fakt, że za rządów Wojciecha Szczurka decyzja o wsparciu inicjatywy Tolerado przebiegła w myśl zasady: albo ja, albo oni. Optymizmem napawa jednak zmiana, jaką trójmiejskie społeczeństwo dokonało przy urnach. Wypowiadając się pozytywnie o objęciu prezydentur przez kobiety, nie zamierzam oceniać ich programów wyborczych ani tego, z jakim powodzeniem wprowadzają je w życie. Mam na myśli społeczne znaczenie tego wyboru. Równość i różnorodność za sprawą takich wydarzeń przestają być jedynie hasłami projektującymi lepsze jutro, lecz stają się rzeczywistością. Coraz częstsze obejmowanie wyższych stanowisk przez kobiety jest ważnym krokiem na drodze ku równości płci. Niestety, istnieją sfery, w których męska dominacja nadal ma się zadziwiająco dobrze.

Już w 1970 roku Pierre Bourdieu pisał o języku jako narzędziu hegemonii. Patriarchalna wyższość objawia się w pełnej krasie w dyskursie dotyczącym feminatywów i ich użycia. Specjalizująca się w zagadnieniach płci literaturoznawczyni, Katarzyna Lisowska, zwraca uwagę na ważną kwestię:

Kiedy dziewczynka dowiaduje się, że może zostać na przykład lekarką, naukowczynią, prezydentką, ma szasnę uwierzyć, że uzyskanie określonych zawodów lub stanowisk nie musi się odbywać pomimo jej płci, ale w związku z nią, że kobiecość nie jest cechą, którą należy skrywać lub której trzeba zaprzeczyć.

Nadal możemy spotkać się z pogardą, niechęcią albo zwyczajnym zakłopotaniem w stosunku do użycia feminatywów. W kontekście Trójmiejskiego Marszu Równości w artykule na stronie Radia Gdańsk możemy przeczytać:

Poparcia wydarzeniu udzielił: prezydent Gdańska Aleksandra Dulkiewicz, prezydent Sopotu Magdalena Czarzyńska-Jachim oraz prezydent Gdyni Aleksandra Kosiorek. Marsz objęty był patronatem wojewody pomorskiej Beaty Rutkiewicz, a także ministry do spraw równości Katarzyny Kotuli.

Biorąc pod uwagę poprzedzający cytowany fragment podtytuł „Ministry i Prezydentki miast”, wnioskuję o dobrych intencjach portalu. Jednakże niekonsekwencja w użyciu żeńskich form wskazuje na pewien brak obycia, o który nie posądzam nikogo osobiście – raczej wynika on z ogólnego problemu co do stosowania feminatywów. W kwestii równości płci, jak widać, należy jeszcze sporo zmienić – w języku i nie tylko.

Kolejnym ważnym hasłem w kontekście marszy równości jest wspomniana już różnorodność. Tej w Gdańsku nie brakowało, i to nie tylko w odniesieniu do barwnego tłumu uczestników, ale też licznych atrakcji: gra miejska, spływ kajakowy, karaoke, joga, liczne warsztaty – to wszystko, aby szerzyć założenia przyświecające imprezie. Nie mogło zabraknąć również drag show, w którym udział wzięły gwiazdy polskiej sceny, między innymi Himera, jedna z najbardziej popularnych polskich drag queen.

O ile Himera jest zjawiskową artystką, o tyle w ostatnim czasie uczestniczyła w nowym, niezbyt zjawiskowym reality show TVN – Drag Me Out. Program, mający być poniekąd polską odpowiedzią na słynny Rupaul Drag Race, jest o wiele mniej autentyczny w swojej formule niż amerykańska produkcja. Równie dużo uwagi co queerowym performerkom poświęca celebrytom, którzy przez swoje „mentorki”  są ubierani w drag i uczeni choreografii. Trudno nie odnieść wrażenia, że z perspektywy twórców nieheteronormatywna sztuka to za mało, aby przyciągnąć uwagę widza, a obecność Tomasza Karolaka jest niezbędna do odniesienia pełnego sukcesu. Następnie występy ocenia jury, które – z wyłączeniem Michała Szpaka – nie ma zbyt dużo wspólnego z queerowym środowiskiem. Programowi bliżej do kulturowej apriopriacji niż reprezentacji mniejszości seksualnych. Tego rodzaju zjawiska, już w latach dziewięćdziesiątych opisywał angielski socjolog Dick Hebdige. W tekście Subkultura: znaczenie stylu pisze o zawłaszczaniu subkultury poprzez media (w tym telewizję), w ramach przyjętego kulturowo porządku, co  tworzy z niej rozrywkowy spektakl innego. W ten sposób systemy władzy oswajają i dostosowują to, co niezane, do panujących norm. Takie działanie z kolei tłumaczy bardzo powierzchowną inkluzywność programu. Więcej w nim troski o odhaczanie popkulturowych frazesów gejowskich środowisk niż faktycznego dbania o odpowiednie użycie queerowego języka. W trzecim odcinku Marcin Łopucki, jeden z uczestników-celebrytów, mając wcielić się w dragową wersję Freddiego Mercurego, wyznaje do kamery: „No, nie chcę wąsów mieć. To jest tak jakoś dla mnie aseksualne”. Przez Amerykańskie Towarzystwo Psychologiczne aseksualność od ponad dekady jest uznawana za pełnoprawną orientację seksualną. Używanie tego terminu na określenie czegoś niepociągającego jest niewłaściwe, wręcz obraźliwe. Wyemitowanie tego typu wypowiedzi w programie mającym uświadamiać o różnorodności zakrawa o absurd.

Na szczęście nie tylko programy rozrywkowe szerzą wiedzę na temat różnorodności. Pozwolę sobie ponownie nawiązać do tematyki trójmiejskiej, ale nie odchodząc jeszcze od aseksualności. Dwa lata temu za sprawą gdyńskiego wydawnictwa Novae Res ukazała się książka Anny Niemczyk Aseksualność. Czwarta orientacja. Jest to, jak dotychczas, jedyna polska publikacja na ten temat. Zastosowana formuła analizy przypadków pomaga zrozumieć, na czym aseksualność polega, oraz ukazuje, jak wiele odcieni może przyjąć. Z lektury wyłania się jeszcze jeden wątek, nieco poboczny, ale równie interesujący. Mam na myśli zróżnicowanie środowisk LGBT, ale nie w pozytywnym znaczeniu. Obecność asów ukazuje, ile niezrozumienia i negacji może się mieścić, paradoksalnie, w środowisku mniejszości. Dobrze oddaje to poniższy fragment, opisujący doświadczenia jednej z opisanych osób:

Frustrowało go, że osoby homoseksualne – które tak zawzięcie walczą o równość, dumnie maszerując w paradach – nie uznają osób transpłciowych i niebinarnych. Widział, jak walczą, ranią się wzajemnie, kotłując w sosie wybujałego erotyzmu. […] Nie odnajdywał w tym wszystkim miejsca dla aseksualności. Smuciło go, że świat mniejszości seksualnych, który powinien być oazą dla każdego zbłąkanego wędrowca, wydaje się raczej pobojowiskiem.

Krytyczny wgląd w środowisko jest niezwykle istotny. Ukazuje, że przynależność do jednej mniejszości nie wyklucza dyskryminowania innej. Początkowo koncept nie mieści się w głowie, wydaje się zaprzeczeniem funkcjonowania jakiejkolwiek wspólnoty. Lepiej jednak oswoić się z nim, stwierdzić, że nie jest idealnie, bo społeczność – queerowa czy nie – pozostanie społecznością, a w tych zawsze występują wewnętrzne tarcia. Należy dostrzegać problemy i odpowiednio się z nimi mierzyć, a nie budować fasadę wzajemnej adoracji i zrozumienia.

Ogólnie przyjęte wyobrażenia na temat mniejszości seksualnych tyczą się również ich reprezentacji w tekstach kultury. W kontekście Polski powszechnie panuje przekonanie, że dopiero wraz z nowym milenium zaczęły powstawać filmy, książki i inne formy twórcze o tematyce queerowej. Rzeczywistość jest jednak zupełnie inna. W literaturze już od dekad można znaleźć teksty, które są wyrazem tożsamości nieheteronormatywnej autorów albo środowisk, w jakich funkcjonowali. Prawdziwą skarbnicą wiedzy na ten temat jest wydany w 2021 roku zbiór Dezorientacje. Antolgia polskiej literatury queer. W publikacji znajdziemy cztery ułożone chronologicznie, obszerne rozdziały. Każdy zawiera ogrom tekstów pisarzy i poetów. Najbardziej zadziwia rozdział pierwszy, w którym znajdziemy między innymi takie nazwiska jak: Adam Mickiewicz, Juliusz Słowacki, Maria Konopnicka, Zofia Nałkowska czy Leopold Staff. Dobrane teksty przez tematykę i użyty język noszą łatwo dostrzegalne znamiona queeru. Choć każdy z twórczością powyżej wspomnianych miał do czynienia w szkole, szczerze wątpię, aby ktokolwiek usłyszał wówczas o ich twórczości jako wyrazie nieheteronormatywności. I choć antologia nie jest jedyną pozycją łamiącą obowiązujące przekonania (warto wymienić również książkę Marty Nowickiej Słowacki. Wychodzenie z szawy), to myślenie o występowaniu wśród wieszczów narodowych i innych wielkich pisarzy osób queerowych nadal spotyka się z ogromną falą krytyki. Często można usłyszeć zdania sprzeciwu, mówiące, że to współczesny wzrost zainteresowania tematem różnorodności – zarówno tożsamościowej jak i seksualnej – odpowiada za głoszenie takich „herezji”. Przeważnie dobrane słowa są mniej wybredne niż te, których użyłem. Szkoda, że zwolennicy takich narracji nie spróbują spojrzeć na zjawisko z drugiej strony. To panujące przez lata normy wytwarzane przez aparaty władzy nie dopuszczały wypowiedzi odczytujących polską literaturę w tenże sposób. Wypowiedzi dla rozwoju dyskursu qeerowego znaczących, jakby ujął to Michel Foucault.

Nazwisk polskich pisarzy, których nieheteronormatywne tożsamości są coraz głośniej omawiane, jest o wiele więcej. Jednym z lepszych przykładów jest Miron Białoszewski. Pod koniec maja na Uniwersytecie Gdańskim odbył się wykład Piotra Sobolczyka, wybitnego badacza twórczości Białoszewskiego. Wystąpienie w dużej mierze zostało poświęcone zagadnieniu traumy, co nie wyklucza odniesień do homoseksualnej orientacji pisarza. Poruszona została kwestia „próby zheteryzowania Mirona”. Miała ona służyć stworzeniu jednolitej, wygodnej dla ówczesnej władzy narracji wokół powstania warszawskiego.  Nic w tym dziwnego – tematyka wojenna kształtuje narrację narodową, a ta przecież musi być bohaterska i honorowa, czyli w konsekwencji pozbawiona tak nieistotnych kwestii jak czyjaś tożsamość. Pozwoliłem sobie na sarkazm, ponieważ trauma ma z byciem w mniejszości wiele wspólnego. W wykładzie również to zostało dobitnie ukazane. Od Białoszewskiego wywód podążył ku książce Izabeli Morskiej 1983. Maszynopisy. Ten wydany w ubiegłym roku zbiór poezji, będący zapiskiem twórczości z czasów studiów, został omówiony z perspektywy podwójnego wykluczenia, jakiego doświadczyła autorka – jako kobieta i jako lesbijka. Utwory Izabeli Morskiej pełne są przygnębiającego surrealizmu i spersonifikowanej przemocy: Pan Gwałt przewija się przez kolejne utwory. Stanowią one cenny zapis tego, co osoba ze środowiska LGBTQIA+ może przeżywać, żyjąc w świecie absolutnie dla niej wrogim.

Niestety, Polska jeszcze w pełni nie przestała być częścią tak nieprzyjemnego świata. Problem ten portretuje Daniel Rycharski. W swojej twórczości często porusza temat agresji wobec osób nieheteronoramtywnych, której akty nadal nie są rzadkością. Wystawę artysty można było niedawno odwiedzić w Państwowej Galerii Sztuki w Sopocie. Między innymi wisiała tam sieć, spleciona na wzór pajęczej, wykonana z różańców. Różańce należały do ofiar przemocy – queerowych osób wierzących. Wydaje mi się, że fakt bycia nieheteroseksualnym i jednocześnie religijnym nadal dziwi wiele osób. Rycharski poprzez działania artystyczne pokazuje, jak bardzo różna może być różnorodność. Jako mieszkaniec wsi, katolik i gej w jednej osobie, pomimo poważnej, nieraz przygnębiającej tematyki prac, ukazuje rzecz niezwykle pozytywną – nawet najbardziej niewpisujące się w normy jednostki mogą znaleźć swoje miejsce. Ta refleksja z kolei prowadzi do następnej – nawet największe uprzedzenia da się znieść. Jeżeli nie dziś, to może jutro.

Założenia przyświecające artyście są coraz częściej propagowane. Z radością obserwuję marsze równości organizowane w mniejszych miejscowościach: Kołobrzeg, Słupsk, Piaseczno, Strzelce Krajeńskie… To tylko kilka przykładów – świadczących o tym, że wyrażenie własnej tożsamości wielu osobom wydaje się w końcu możliwe, a przynajmniej warte próby. Co prawda Polski jeszcze nie spowiły barwy tęczy, jeżeli jednak będziemy w swoich działaniach uparci, może w końcu nadejdzie taki dzień.

Wojciech Markowski

Wojciech Markowski

Pochodzący z Ustki, zamieszkały w Gdyni. Student kulturoznawstwa na Uniwersytecie Gdańskim. Nieśmiały pisarz szufladowy powoli wychodzący z cienia. Pasjonat kina i muzyki hałaśliwej. Uwielbia wegańską kuchnię.

udostępnij:

Przeczytaj także:

Oglądam siebie w niezakłóconej wizji Oglądam siebie w niezakłóconej wizji Oglądam siebie w niezakłóconej wizji
Krystian Dominiczak

Oglądam siebie w niezakłóconej wizji

Korytarz, którego nie było Korytarz, którego nie było Korytarz, którego nie było
Izabela Morska

Korytarz, którego nie było