Ten tekst powstawał długo, miałam z nim bowiem problem – nie wiedziałam, od czego zacząć. Powstało ze dwanaście początków, zanim zrozumiałam, że początkiem jest właśnie ten problem. Początek – arché – porządek; to wszystko, co porządkuje ciąg dalszy.
Gdzie go szukać w naszych warunkach? Teraz, gdy jest już jasne, że nie ma dna, że brakuje fundamentu, podstawy, na której można zacząć taniec. Pomyślałam wtedy o Japończykach, którzy uderzają nogami w ziemię, by wywołać duchy przodków; jeśli je usłyszysz, możesz zacząć od tego miejsca. Ale nie jestem Japonką, bez względu na to, ile razy uderzam nogami w ziemię, przodkowie milczą. Może boją się zaszkodzić, przywykli bowiem do tego, że są obserwowani przez czekistów. Być może też sami wszystko zapomnieli, zabili przecież własnych przodków. Jednak wiem na pewno, że przede mną byli ludzie, widziałam ich. Jednocześnie moje uszy mówią: „Nie, nikogo nie było, bo gdyby byli, musieliby się odezwać”.
*
Amerykańska antropolożka Ruth Benedict dostała w 1944 roku zamówienie z Federalnego Biura Informacji Wojennej: trzeba zbadać społeczeństwo japońskie pod kątem obyczajów mentalnych i emocjonalnych i utworzyć ich typologię. W książce Chryzantema i miecz, opublikowanej po drugiej wojnie światowej, pisała: „Przyglądałam się sposobowi prowadzenia przez nich wojny, starając się widzieć w niej problem natury kulturowej, a nie militarnej” (Ruth Benedict, Chryzantema i miecz. Wzory kultury japońskiej, przełożyła i przedmowa opatrzyła Ewa Klekot, PIW, Warszawa 2016, s. 16). Chodziło jej o to, że kultura japońska wyznacza to, jak Japończycy zachowują się na wojnie. Z tego zaś Benedict wnioskuje na temat kultury japońskiej jako takiej.
Nakreśliła zatem dwa typy kultury: kulturę wstydu oraz kulturę poczucia winy, które są dwoma formami pracy kultury ze złem zagrażającym porządkowi. W ramach kultury wstydu społeczeństwo oczyszcza się z destrukcyjnych i niebezpiecznych sił przez wykluczenie i ostracyzm; w ramach kultury poczucia winy oczyszczenie odbywa się dzięki indywidualnemu sumieniu i gotowości do pokuty.
Niemiecka badaczka Aleida Assmann sięga po książkę Benedict, analizując zbiorową pamięć Niemców, niemiecką historię upamiętnień, i zastanawia się nad dyskusyjnym dla niemieckiego społeczeństwa pytaniem: czym była druga wojna światowa – hańbą czy zbrodnią? Wedle jej słów po zakończeniu drugiej wojny światowej, podczas której Niemcy niepowstrzymaną agresją niszczyli Europę, dokonali ludobójstwa Żydów, ich wina okazała się bezsprzeczna. Byli jednak źle przygotowani do przejścia z kultury wstydu do kultury poczucia winy. Wielu z nich po wojnie nadal operowało w kategoriach dumy. Przez to realne uświadomienie sobie winy było niemożliwe (Aleida Assmann, Zawbienije istorii – odiwerżymowst istorijej, pier. Borisa Chlebnikowa, Nowoje literaturnoje obozrienije, Moskwa 2019, s. 280).
W kulturze wstydu społeczeństwo jest główną instancją oceniającą indywidualne zachowanie. Każdy nieustannie wyczuwa na sobie wzrok innych i dlatego chce zachowywać się odpowiednio do społecznych oczekiwań i przypisanej mu roli społecznej. Wstyd i hańba są w tej kulturze rysami negatywnymi, reputacja i prestiż w systemie zewnętrznego regulowania zachowań oceniane są zaś pozytywnie. Żeby zapobiec hańbie, należy bezwzględnie przestrzegać surowego kodeksu zachowania etykiety społecznej. Nagrodą jest trwały status społeczny, który wynagradza ograniczenia indywidualnej wolności.
Jak zaznacza Assmann, antropologia kultury wykorzystuje pojęcia kultury poczucia winy, żeby opisać społeczeństwo, w którego centrum znajduje się sumienie. Taka kultura traktuje jednostkę jako samodzielną instancję wobec uniwersalnych norm i wartości. Sumienie przejawia się jako „wewnętrzny głos”, z którym człowiek wchodzi w dialog. To ten rozmówca, którego imię możemy usłyszeć w słowie „świadomość”: istnieje jakieś „ty” i jakiś „świadek”. Taka dwoistość przejawia się jako zdolność rozpoznawania siebie, odwaga składania sobie samemu raportu na własny temat. Wewnętrzny głos sprzeciwia się obcemu spojrzeniu, które żąda konformizmu; sumienie wzywa do dobrowolnego przestrzegania (a może nawet stanowienia) moralnych norm, do odpowiedzialności indywidualnej.
Postanowiłam pomyśleć i spróbować określić, której kultury człowiekiem jestem. Musiałam w tym celu wrócić do dzieciństwa.
Radziecki paszport dostałam w roku 1983 na Syberii. Myśląc o tym czasie, mam wrażenie, że to właśnie wtedy zrozumiałam, że znalazłam się w pułapce. Kiedy jesteś dzieckiem, możesz po prostu nienawidzić wszystkiego i wszystkich, po cichu robić jakieś niebezpieczne rzeczy, ale bardzo ostrożnie, bo złoczyńcy u władzy mogą ukarać – uwaga! – nie ciebie, ale twoich rodziców. Jesteś bowiem dzieckiem, a dzieci to mniej więcej wolne istoty, nawet w społeczeństwie totalitarnym. Wraz z otrzymaniem paszportu wszystko gwałtownie się zmienia: zaczynasz mieć związek z obywatelskością i z kulturą.
Bardzo dobrze pamiętam moje szalone pragnienie, żeby ukryć się przed tym paszportem i przed tą kulturą, i jednoczesne uświadomienie sobie, że nie ma żadnej kryjówki. W radzieckim paszporcie był punkt 5., w którym można było wybrać sobie narodowość na podstawie narodowości rodziców. Pomyślałam, że bycie radziecką obywatelką, do tego jeszcze rosyjską, to zbyt wiele, i wybrałam bycie Ukrainką (szczerze mówiąc, chciałam być Żydówką, wydawało mi się to bardziej opozycyjne, ale mi nie pozwolili, bo nie było tego w papierach rodziców). Zatem moja narodowość ma charakter czysto opozycyjny, jak wtedy myślałam, a wszystko przez mój chuligański charakter. Niektórzy nazwali moje zachowanie i zarozumiałą decyzję działaniem aspołecznym.
W naszej rodzinie nie lubili Ukrainy i dlatego po moim geście zostałam „chachłuszką”. Nie czułam się obrażona, bo nie miałam pojęcia, co to takiego Ukraina, kto to są „chachły” oraz skąd to określenie. Zrozumienia nie znalazłam również w moim otoczeniu, ponieważ „bycie Ukrainką” uważano za mało prestiżowe i w ogóle całkiem dzikie: „Po co być Ukrainką???”. „A po co być Rosjaninem?” – pytałam. „No, kultura” – odpowiadano mi. Tak się dowiedziałam, że ludzie są przekonani, iż bycie Rosjaninem automatycznie czyni ich ludźmi kultury.
Popularność mitu o „wielkiej kulturze rosyjskiej” zawsze trochę mnie przerażała. Historycznie ów mit stał się szczególnie niebezpieczny, kiedy zaczęła z niego korzystać uzbrojona komunistyczna ideologia Czeka. Czekiści, jeśli nie wiedzieliście, zabierają wszystko, co bezpańskie. A wszystko jest bezpańskie. Balet na przykład. Swego czasu Łunaczarski powiedział, że potrzebna jest wysoka kultura. I oto mamy wysoką kulturę. Nikt nie zadał sobie pytania, skąd w kołchozowo-proletariackim społeczeństwie wzięło się takie zainteresowanie Jeziorem łabędzim.
Nie podobało mi się ani słowo „kultura”, ani sama kultura. Przerażała, ponieważ była czymś, co istniało osobno od ludzi, i miała coś z tymi ludźmi robić. To „coś” otrzymało wkrótce nazwę, nazwa ta zaś brzmi „rzeczywistość alternatywna”.
Radziecka kultura jest kulturą wstydu w czystej postaci, ale bardzo specyficznie się przejawia. Wstyd jest sprzeczny z wolnością, ponieważ człowiek wstydu nieustannie ogląda się na innych, próbuje przewidzieć, co o nim powiedzą lub pomyślą. Tym samym zaprzecza własnemu sumieniu, tak jakby przenosił je na zewnątrz; stąd też bierze się zbiorowa moralność, w naszym wypadku – „kodeks moralny budowniczego komunizmu”.
Na razie widzimy, jak rosjańcy – używam tego słowa na oznaczenie obywatelstwa, przynależności politycznej, w odróżnieniu od słowa „Rosjanie”, którym posługuję się, kiedy mam na myśli grupę etniczną – nie mogą się uwolnić od totalnego czekistowskiego wpływu, bo jest to tamtejszy kulturowy wymóg społeczny: bycie czekistą albo pożytecznym idiotą. Niebycie nimi to wstyd.
Alternatywna rzeczywistość radziecka wytworzyła się na absolutnie każdym poziomie życia człowieka i społeczeństwa, znajdowali się w niej wszyscy bez wyjątku: od robotnika czy chłopa po sekretarza generalnego KC KPZR. W tej rzeczywistości ludziom radzieckim żyło się najlepiej w świecie i dlatego mieli dziwne prawo, żeby wszystkich pouczać. Zwyczaj pouczania innych jest jednym z głównych przejawów radzieckiej kultury wstydu.
Radziecka inteligencja miała jeszcze jedną alternatywną rzeczywistość: wewnętrzną wolność (tak zwana „sekretna wolność” Puszkina). Wewnętrzna wolność – to wolność od sumienia, od poczucia osobistej winy za to, że w twoim społeczeństwie/państwie nie ma wolności. Ba, co więcej, codziennie, co chwilę bierzesz udział w tym braku, wspierasz ją, pogłębiasz i poszerzasz. Inteligent żyje w dwóch kulturach wstydu, ale jedna jest faktyczna, chociaż ukryta, druga zaś – do użytku zewnętrznego – jest czysto formalna. Ludzka psychika nie wytrzymuje czegoś takiego i wytwarza mechanizm obronny – kompartmentalizację (dwójmyślenie).
Wielu radzieckich inteligentów (z których najczęściej wywodzą się tak zwani dobrzy Rosjanie) i dzisiaj jest jaskrawym przykładem tego mechanizmu. Na przykład Swietłana Aleksijewicz. W książce Czasy secondhand (2013) pisarka opowiada, jak marksistowsko-leninowska władza stworzyła nowy typ człowieka, czyli homo sovieticus. Wówczas autorce wydawało się, że bardzo dobrze zna tego człowieka. Dzisiaj, kiedy Rosja walczy z Ukrainą, pisarka przyznaje, że była naiwna. „W pierwszych dniach [wojny] cały czas płakałam, bo jestem w połowie Ukrainką, pamiętam dzieciństwo w Ukrainie, pamiętam urodę tych miejsc. Byłam taka szczęśliwa, widząc, że Ukraina nie upadła, dała nam szansę na wiarę w naszą wspólną przyszłość” – płacze pisarka, ale przy tym deklaruje: „Nie chcę za cenę krwi zdobywać zwycięstwa” (Darja Bernstein, Swietlana Aleksijewicz: CCCR lisz siejczas uchodit w istriju, DW, 25.09.2022). Z jakiegoś powodu Aleksijewicz uważa, że ona sama nie jest homo sovieticus, a swojej naiwności i dwójmyślenia nie traktuje jako pochodnych tego właśnie „nowego człowieka” i radzieckiej rzeczywistości alternatywnej.
Wygląda na to, że człowiek radziecki (nowy komunista) jest całkowicie niezdolny do refleksji na temat przeszłości, a zatem brak mu też poczucia odpowiedzialności.
*
Każdy żywy myślący człowiek stoi przed bardzo pilnym zadaniem: kolejnym (choć być może nie ostatnim) przewartościowaniem wieku XX. Musimy się przyjrzeć człowiekowi radzieckiemu, któremu, jak powiedział Stanisław Lem, „totalnie amputowano etykę”.
W jednym z listów Lem przypomina opowieści o radzieckich żołnierzach w Niemczech: „MUSIELI kraść zegarki, a gdy jakiś ich mały biedny żołdaczyna nie miał już tej szansy, kiedy wśród Niemców w szpitalu, bo poprzednicy jego zabrali wszystko, co było do zabrania, ROZPŁAKAŁ się z żalu i zarazem wołał, że jeśli nie dostanie natychmiast ZEGARKA, zastrzelili pierwsze trzy osoby” (Stanisław Lem, Listy, albo opór materii, Kraków 2002, s. 261–263; cyt. za: Kodło, „Zbrucz”, 27.06.2016).
Temu żołdacznie było wstyd nie ukraść zegarka.
We wspomnianym liście Lem z przerażeniem konstatuje, że radzieccy żołnierze wszystko obsrywali i wszystkich gwałcili: „gwałcili kobiety po porodzie, kobiety po ciężkich operacjach, gwałcili kobiety leżące w kałużach krwi, gwałcili i srali” (ibidem). Dokładnie to samo robili (i nadal robią) rosyjscy grabieżcy na okupowanych terytoriach w Ukrainie. Dla jednych, i drugich wstydem jest tego nie robić. To bardzo specyficzny, komunistyczny rodzaj wstydu, w wypadku którego „gwałcenie, mordowanie, obsrywanie jest jedną stroną monety, a drugą jest sowiecki purytanizm, wiktorianizm, «ojczyźnianość», «patriotyzm», «komunistyczna moralność»” (ibidem).
Kultura wstydu łatwo przekształca się w kulturę cynizmu. Modna przed wojną empatia również wydawała mi się cyniczna, ograniczała się bowiem do abstrakcyjnego współczucia, które nie zagraża naszemu komfortowi, nie kwestionuje naszych dobrych zamiarów i naszego wyobrażenia o własnej dobroci. Nieuchwytna więź, która do tej pory istnieje między społeczeństwem niemieckim a rosjańcami – to właśnie więź na gruncie cynizmu, który jest charakterystycznym przejawem kultury wstydu. Jeśli podjąć próbę powiedzenia tego inaczej, to jest to związek ofiar, które odczuwają wspólnotę w hańbie, chociaż rzekomo zasługują na kulturę zwycięstwa (mam dla nich złą wiadomość: taka kultura po prostu nie istnieje).
Wszyscy razem zbudowaliśmy dziwny świat, w którym to złoczyńca ma szczególną podmiotowość. Czyli tak, jakbyśmy żyli w kulturze poczucia winy. Muszę się przyznać, że również sądzę, iż trzeba badać właśnie zbrodniarzy. No i zacząć od siebie. Być może od zrozumienia tego, jakiej kultury człowiekiem się jest.
Kultura oznacza, że coś kultywujesz, obrabiasz. Żeby coś obrabiać, to coś musi ci się podobać (być na twoje podobieństwo). Przez kultywowanie (obróbkę) tego czegoś przejawiasz się, stajesz się obecny (widoczny) dla innych. To ryzykowne, dlatego ludzie chowają się za „czymś większym niż oni sami”. Tak powstają „wielkie kultury” wstydu, w których człowiek jest „maleńki”. I jest to praktyczna gwarancja totalitaryzmu. Wiemy to z własnego doświadczenia my, ludzie radzieccy, wiedzą to ze swojego doświadczenia również Niemcy.
Tymczasem Niemcy wybrali sobie taką kulturę wstydu. To współczesna kultura, oczywiście bezpośrednio nie zakłada gwałcenia, mordowania, obsrywania, ale pozwala temu wszystkiemu odbywać się gdzieś tam, na marginesie. Podczas gdy sami Niemcy (Europejczycy w ogóle) mogą wydzielić sobie „pokój do zabawy”.
Swego czasu Angela Merkel wzywała wspólnotę międzynarodową, żeby wzięła na poważnie deklaracje Putina (groźby użycia broni jądrowej) i nie traktowała ich jako blefu. Była kanclerz Niemiec podkreśliła, że to nie będzie przejaw słabości ze strony Zachodu, lecz szansa na stworzenie sobie „przestrzeni do manewru” – po niemiecku Spielraum(pokój do zabawy). I Zachód bawi się w tym pokoju, podczas gdy trochę dalej na wschód odbywa się ludobójstwo. Merkel na pewno wie, że swego czasu zachodnioniemieccy lewicowcy traktowali podział Niemiec jako konieczne historyczne przypomnienie o zbrodniach przeszłości. Czyli zachodnioniemieccy lewicowcy przynieśli w ofierze wschodnich Niemców, żeby uwolnić się od wstydu za Auschwitz.
Co ciekawe, wstydu nie można się pozbyć. Dla wstydu nie ma pokuty. Człowiek kultury wstydu nieustannie szuka, do czego by się tu przytulić, żeby z tym czymś dzielić swój wstyd. Wydaje się, że to właśnie kultura wstydu nie pozwala Niemcom zostać liderem w demokratycznej Europie. Niemcy chcą, żeby uznawano ich za głównego winowajcę zachodniej cywilizacji, co w pewnej mierze jest gwarancją statusu, ale nieustannie przegrywają (w pokoju do zabaw) z krajami bałtyckimi, które zwyczajnie wykorzystują swoje negatywne doświadczenie kolaboracji z ZSRR. Gdyby Niemcy naprawdę się zjednoczyli, być może zwróciliby uwagę na swój wschód i jego doświadczenie. Ale nie mogą tego zrobić, kogo bowiem interesuje doświadczenie ofiary? Bycie ofiarą to wstyd.
*
Przez jakiś czas wydawało się, że ludzkość po drugiej wojnie światowej, po nazizmie i Holokauście coś zrozumiała. To było główne pytanie: co jest nie tak z człowiekiem, jeśli jest do tego zdolny?
Teraz patrzę na Europę (i cały cywilizowany świat) i widzę: nie, ludzkość niczego nie zrozumiała. Bo gdyby zrozumiała – Bucza, Mariupol, Izium nie mogłyby się zdarzyć.
Hannah Arendt nie zrozumiała. Z zewnątrz Związek Radziecki sprawiał potworne, ale niewystarczająco przerażające wrażenie w porównaniu z nazistowskimi Niemcami. Związek Radziecki był traktowany jako rodzaj kłamstwa, zbiorowego kłamstwa, a to nie jest aż tak straszne jak masowe morderstwa, czyż nie?
Gdyby Hannah Arendt mieszkała w Związku Radzieckim, zobaczyłaby, że to nie kłamstwo, lecz zbiorowy gwałt. I nie tylko gwałt, lecz taki gwałt, w wyniku którego ofiara zachodzi w ciążę. To chłopcy pochodzący z tej ciąży teraz gwałcą ukraińskie dzieci, a dziewczęta z tej ciąży zachęcają chłopców do tych zbrodni.
Doświadczenie funkcjonowania w totalitarnym społeczeństwie powinno podpowiedzieć, że istnieje inna droga, inna droga moralności. Bo takie funkcjonowanie (wiem to z własnego doświadczenia) przynosi człowiekowi poczucie winy, wina zaś jest zasobem, który pozwala się zindywidualizować. Niemiecka politolożka Gesine Schwan uważa, że „indywidualna tożsamość i integracja społeczna nie tylko nie przeczą pojęciu winy; przeciwnie, przyjęcie winy jest ich niezbędnym warunkiem” (Aleida Assmann, Zawbienije istorii – odiwerżymowst istorijej, s. 278). Przez taki typ moralności jednostka kreuje się jako autonomiczna instancja zdolna – na tym też polega idea uniwersalnych wartości – samodzielnie i w dowolnych warunkach dyktować dla siebie prawa.
Wówczas kultura może stać się bronią. Na przykład: czy zrezygnujesz z tego, co ci się podoba – z robienia teatru i innej sztuki – bo zabrania ci tego sumienie? To właśnie sumienie mogłoby podpowiedzieć rosjańcom, żeby nie uprawiali sztuki po roku 2014, zamiast żalić się na zamykanie teatrów i galerii w roku 2022. Można nawet powiedzieć, że sumienie to broń. Jest to szczególnie widoczne w wypadku osób publicznych, ale dzięki mediom społecznościowym każdy człowiek jest teraz publiczny. Internet przekształcił społeczne w polityczne. Technologie jedynie sprawiają wrażenie, że ich zadanie polega na zapewnianiu większego komfortu w życiu. W istocie każdy wynalazek (naukowy, polityczny czy artystyczny) jest wyzwaniem.
Dwadzieścia siedem wieków temu w Atenach polityk i poeta Solon uchwalił, że należy pozbawić czci osoby, które nie przejawiały zainteresowania życiem obywatelskim, czyli zwykłych, nieszkodliwych obywateli. W IV wieku przed naszą erą Plutarch tłumaczył owo prawo Solona jako przeświadczenie władcy, że każdy obywatel „winien się przyłączyć od razu do strony szlachetniejszej i sprawiedliwszej, wspólnie z nią podejmować niebezpieczeństwa i raczej pomóc jej niż czekać bezpiecznie, która strona zwycięży” (przekł. Mieczysława Brożka). Ludzkość nie przyjęła tego wyzwania.
Mogę powiedzieć więcej: każdy, kto nie podejmuje wyboru, nie dzieli niebezpieczeństwa swojego wyboru, nie niesie odpowiedzialności za swój brak wyboru, przypomina nieludzkiego rosjańca – nowego człowieka komunistycznego. Masowe groby w Buczy czy Iziumie, ciała ze śladami tortur, ciała ze związanymi rękoma i sznurami na szyjach, naocznie potwierdzają nieludzkość nowego komunistycznego (radzieckiego) człowieka.
Kto mógł dokonać ich odczłowieczenia poza nimi samymi? Wielu mówi, że to zrobił/robi reżim. Ale kto zrobił ten reżim? Wszystko, co zrobiono, ktoś zrobił. Dzisiaj (tak jak zawsze) człowiek radziecki usprawiedliwia się syndromem ofiary. Ten mechanizm opiera się na wyraźnym przeciwstawieniu reżimu politycznego i narodu. Reżim jest złoczyńcą, naród jest jego ofiarą. Tak jak powojenne społeczeństwo niemieckie, tak część współczesnego społeczeństwa rosyjskiego odwołuje się do obłudy i przemocowego charakteru reżimu. Nikomu nie przychodzi na myśl, że przeciwstawienie reżimu i jego ofiary – narodu – jest głównym wynalazkiem reżimu.
*
Czasopismo „Katorga i Zesłanie”, wychodzące w Moskwie w latach 1921–1935, w celu heroizacji bolszewików, którzy zaznawali cierpień od carskiego reżimu, opowiadało o latach spędzonych przez nich w więzieniu. Główną legendą tej bolszewickiej katorgi była historia ucieczki z Syberii przyszłych członków biura politycznego partii komunistycznej Josifa Stalina i Serga Ordżonikidze. Wzięli ponoć ze sobą trzeciego więźnia, którego po drodze zjedli. To idealny mit założycielski wspólnoty kultury wstydu: bajka o kanibalach i o tym, kogo można zjeść. Temu, którego zjedli, nie jest już wstyd. Ci, którzy jedli, związani są wstydem i muszą stworzyć społeczeństwo, w którym niejedzenie ludzi jest wstydliwe.
W 1984 roku do Afganistanu zaczęto wysyłać studentów wyższych uczelni, na których były katedry wojskowości. Przypominam sobie, że jeden z takich studentów powiedział, żegnając się z nami: „Tak, jesteśmy mięsem, ale wy też, po prostu was jedzą wolniej”. Później, jak do pracy, raz czy dwa razy w tygodniu, chodziliśmy na pogrzeby kolejnego ładunku dwieście. Potem szliśmy pić, a piliśmy za dojedzonych, czyli po prostu godziliśmy się z tym, że mieszkamy w kraju, gdzie je się ludzi.
Czy jest mi za to wstyd? Nie. Czuję się temu (i wielu innym rzeczom) winna. Jestem człowiekiem kultury winy, który, jak sądzę, ma obowiązek pokonać kulturę wstydu. W przeciwnym razie wojna nigdy się nie skończy.
Bo to nie mityczna słowiańska etyka czyni narody (nie)braterskimi, lecz robi to kultura, dokładnie zaś – wybór między kulturą wstydu a kulturą winy. Sumienie przewiduje istnienie wewnętrznej rozmowy, co znaczy, że również języka zdolnego do artykułowania wewnętrznych konfliktów i stanów ducha. Nasza wojna przeciwko terrorystycznemu państwu Federacji Rosyjskiej to wojna o język, którym może mówić sumienie – i może mówić publicznie.
Kultura winy jest polityczna. Polityka jest niemożliwa bez bycia publiczną, a bycie publicznym to zawsze ryzyko, które kultura wstydu chce zlikwidować. Jeśli unikacie ryzyka, to rezygnujecie z polityki i otrzymujecie nieskończoną wewnątrzpartyjną dyskusję, w której zawsze zwycięża Czeka. I wtedy znowu macie kulturę wstydu, ale jakikolwiek wstyd byśmy odczuwali, zawsze będzie to wstyd komunistyczny.
I na koniec: bez odpowiedzialności za przeszłość przyszłość zawsze będzie potworna, nieważne, jakie są wobec niej oczekiwania – katastrofa niczym się nie różni od marzenia.
(przełożyła Anna Łazar)