Po drodze, w piasku znajduję kości, takie brązowe, wymoczone w morzu, cenne, głośne bardzo i gładkie, ze szlachetnie plastikową nutą bakelitu, można powiedzieć – dźwięczne w świecie kości. Cieszę się nimi.
ll llll ll lllll ll lll l l lllll lll ll lll ll l llll l l llll lll l l l ll lllll lll l ll ll llll
W bliżej nieokreślonym wnętrzu wieje, faluje. Rozmawiamy – nad morzem, no, od maleńkości, aha.
Za każdym razem, kiedy sytuacja wymaga ode mnie przyznania się, że nie jestem z Gdańska, że się tu nie urodziłam – niecałe dwadzieścia lat raptem tu, tak, tak, no cóż, nie, nawet nie z Trójmiasta, Pomorze Zachodnie, ziemie odzyskane, te klimaty, aha, no, otwarte morze, a teraz tu – żal mi wówczas. Szkoda odpuszczać tak prostą, ludzką, zrozumiałą więź. Jeśli przywiązany do miejsca, to na pewno tam od dziecka. A tak, jak przyjechał dorosły, młody, coś, to się nie liczy. Muszę wtedy zrobić wysiłek – dobra, nie jestem przywiązana, tylko to proste, ludzkie, zrozumiałe jakoś mnie kusi, ciekawi, zanim zniknie. Podsłuchać i odtworzyć więź z miejscem na ziemi, z lądem, dzielnicami, budynkami, to fajnie. A tak, bezładnie tłumaczę się z wody – muszę się moczyć w takiej słonej, często, serio, nie, no pływać muszę, to znaczy lubię, ale skądże! w jeziorze nie, to nie to samo, przecież to słodka, tak się mówi, nie wiem, słodka jest, mało jej, poza tym stoi, nie rusza się, a powinna, bo nic nie słychać od tej wody tylko robaczki, potrzebne są falll l ll l ll l l lll l ll lll l l lllll lll ll l lllllllllllll e, potrzebuję fallllll lll lllll l l ll ll lllll lllll ll llll ll lllll ll l . Niby-odwiązana poruszam się wzdłuż brzegu, słucham, chcę tylko wody.
Jednak obrzeża gdańskie sprawiają, że śnię o Kołobrzegu, o autobusach, które nie są czerwone.
Niezliczone jego szumy wniknęły mi pod czaszkę – słyszałam morze już tyle razy, że woda chlupocze mi w głowie, prawdopodobnie zajmuje miejsce, którego nie zajął mózg. Wyobrażam sobie, że go w całości opływa i jemu tak dobrze, niekiedy może trochę chłodno.
Głębokość.
Gdy pojadę na Śląsk, pójdę poczuć, jak głębokie ludzie zadają rany, żeby żyć tak, jak uważają, że na to zasługują. Zejdę posłuchać ziemi jęczącej zaklęcia na moją śmierć, usłyszę, jak nisko.
Słucham (?).
Mówi się, że morze szumi, a szum uspokaja.
Usiadłam na brzegu i słucham. Im bardziej się przysłuchuję, tym ciężej mi odeprzeć wrażenie, że siedzę w okopie (w rzeczywistości czas zacząć kopać), a one strzelają. Zasypują mnie deszczem dźwiękowych kul, bomb. Nie widzę ich, ale czuję dotkliwie, przez uszy. Wybuchy. Prosta artyleria – uderzenie, cofnięcie się, uderzenie cofnięcie się, uderzenie, uderzenie na raz z cofnięciem się innej i innych dalej i z uderzeniami, i bliżej znów, dalej jeszcze, z cofnięciami tych bliższych głośno, a tamtych ciszej, choć nie powiedziałabym, że gorzej je słychać, mają inny charakter. Wiem, że strzelają z wielu miejsc, z różnych odległości w moje niedoskonałe uszy. Falll l ll l ll l l lll l ll lll l l lllll lll ll l lll e niewzruszone, niezmęczone, nie istniejące po to, by ich tak słuchać. Nie dla mnie to się dzieje, i nie przeciwko mnie, a jednak ll lllll l ll llll lll llll ll lll lll ll l l lll już nie mogę. Sprawdzam czas, jestem po trzech minutach słuchania, ok, jakieś wesołe myśli? Tak, wydaje mi się, że słucham najprecyzyjniejszego, najbardziej przestrzennego efektu ever i nigdy tego nie ogarnę, co za szczęście! (słucham strzałów z entuzjazmem). Uderzenie, cofnięcie, cofnięcie z uderzeniem, i dalej i dalej, i zupeeeełnie daleko, i mocno! pod nogami, potem cofa się obślizgłe. Zaczynam jednak marzyć o jakiejś dystrakcji, żeby ktoś z pieskiem szedł, zawołał go (z oddali najlepiej), niech ten piesek podleci, przekaże mi tajemną wiedzę, jak nie słuchać, słysząc lepiej niż człowiek, tego strzelania. I dotknie futrem. Pusto jakoś na tej wyspie, a hałas straszny.
Można też iść plażą trzy godziny na frytki.
W ogniu bitwy.
Ostatecznie nie wiem, czy przyznam, że one (lllll l l ll ll lllll lll) mogłyby nie chcieć, żebym robiła sobie takie skojarzenia, i obstawać za swoim panowaniem nad sytuacją. Morze. To właśnie się dzieje.
Mateczka fizyka wygrywa każde starcie.
Skup się, słuchaj, to dobre, to relaks jest nad morzem. Gotowa? Znów spoglądam na czas, coś słabo, gorzej jakby widać, mrugam, jest, minęła kolejna minuta słuchania. Odkładam telefon. Jeszcze chwila i jestem przekonana, że użyto wobec mnie jakiejś broni naprawdę, ale orientuję się, że po prostu mnie mdli. Oddycham więc głębiej, oddycham w ogóle, skupiam się w każdym razie na tej czynności, która miała niby bezwarunkowo lecieć w tle, dobra, leci, leci, tylko głęboko. Nie odważę się jednak (w duchu relaksacji) oddychać na głos, to byłoby nie fair wobec fal ll llll ll lllll ll l , wobec wysiłku słuchania również. Tak świetnie nam idzie ta nierówna walka, jestem wzruszona, słucham dalej oczywiście, wcale nie chce mi się rzygać. Słucham strzałów z entuzjazmem.
Jednak oddycham.
Odwrót odbywa się w popłochu. Wyciąganie się z analiz dotyczących (unurzanych w) ułomności ludzkiego aparatu słuchowego, (bezradnych wobec) uwięzienia w czasie i przestrzeni, ciągłych przełamań nie-rytmów, z rozgrzebania w słowach, którymi podstępnie, od jakiegoś już czasu, zagłuszam w głowie falllll ll l lll lll lllll e .
Gdzie jest rozumienie innych wymiarów, gdy tak go potrzeba?
Głębokość wypełniona wodą, która rusza się precyzyjnie, pozostaje w mocy przewyższającej wielokrotnie moc przedstawicieli mojego gatunku i gra.
Niech stanie się po prostu szum morza.
Wystarczy, że wejdę do tej wody, zanurzę się z głową razem, i to wszystko, co rani, gdy stoję na plaży słuchając, zaczyna mnie otulać, wpuszcza do swojego brzucha. Wchodzą basy. Każdy ruch wody wydaje się miękki, każdy dźwięk pozbawiony ostrza – wciąż uderzają, ale nisko, nisko. Jest w tym coś dusznego, dudni ostrzeżenie o braku tlenu. Z dudnienia tego posłusznie wynurzam głowę po wdech, szumi wysoko, boli, i zaraz chowam, staram się wydychać wolno, cicho. Zostać jak najdłużej w brzuchu.
lll l l lllll lll ll lll ll l llll l l llll lll l l l ll lllll lll III I l llll llll ll l l lll ll lllll
Jednak wciąż oddycham.
Wyobrażam sobie wybuch. Wyobrażam sobie wielki grzybek atomowy, którego nie widzę, ale umiem sobie wyobrazić – i czekanie. Na morskim brzegu. On the Beach. W świetle, które niknie z każdą chwilą, zamienia się w pył, w popiół, wyobrażam sobie wszystko. Piasek jest siny, woda czarna, ze złotawym połyskiem, gęstsza nawet niż zimowa, wyobrażam sobie pomnożony trud, z którym niesie każdą ze swych falll lll ll l ll l lll l l ll l ll l , i jak ciężko przy tym dyszy. Wyobrażam sobie, że przestaję słyszeć. Dźwięk nie dochodzi już z zewnątrz, wszystko z pamięci, w zamkniętym obiegu mówi do mnie, nie brzmi, nie chlupocze nawet, i wyobrażam sobie, że wówczas może być mi czegoś żal, nie kogoś, dla odmiany, nim ucichnie też w głowie. Wyobrażam sobie, że nawet szum nie zostanie, nie przeżyje tego ani jedno ucho. Wyobrażam sobie, śnię, słyszę morze – dziwne, czarno-złote, powolne umieranie, wyobrażam sobie, czuję, przestaję czuć, jak odpływa (dotyk), i myśl, że nie potrę żadnej z tych kości, i nic nie będzie miało głosu, i nikt nie będzie.