Barbara. Historia prawdziwa

Barbara Piórkowska, fot. Aleksandra Kościaniuk
Barbara Piórkowska, fot. Aleksandra Kościaniuk

11 kwietnia 2025 roku w Klubie Żak odbyła się uroczystość trzydziestolecia pracy twórczej Barbary Piórkowskiej. Tyle minęło od publikacji jej pierwszej książki: tomu poetyckiego Żyrafa (Stowarzyszenie Literackie im. K.K. Baczyńskiego, Łódź 1994). Potem były między innymi: powieści Szklanka na pająki (2010, 2018, wydanie 3: Marpress, Gdańsk 2021), Kraboszki (Marpress, Gdańsk 2020), Gaja. Historia prawdziwa (Marpress, Gdańsk 2023), proza Utkanki (IKM, Gdańsk 2014) czy tomy poetyckie Lot anioła nad miastem (Grupa Poetycka Wrzesień, Gdańsk 1995) Syberia (Oficyna Wydawnicza Tysiąclecia, Gdańsk 2016).

Aleksandra Kozłowska: Kim chciałaś być w dzieciństwie?

Barbara Piórkowska: Tu cię chyba zaskoczę: dziennikarką. Robiłam gazetkę, którą wieszałam na słomiance nad łóżkiem. Wycinałam artykuły ze „Świerszczyka”, pisma dla dzieci, świetnie ilustrowanego, z fajnymi treściami. Robiłam z nich własne kompozycje. Gdy zmieniały się pory roku, zmieniała się moja kompozycja na słomiance.

AK: Już wtedy interesowały cię zwierzęta i rośliny?

BP: Tak. W szkole podstawowej przygotowywałam coś w rodzaju konspektów lekcji przyrody. W dużych zeszytach w kratkę wpisywałam temat proponowanej lekcji oraz wszystkie treści – wszystko to zgodnie z tym, jak dana lekcja, moim zdaniem, powinna wyglądać. Robiłam to bardzo namiętnie. Opracowywałam też własne podręczniki do przyrody.

AK: Co cię inspirowało? Filmy przyrodnicze z głosem Krystyny Czubówny? Atlasy flory i fauny?

BP: Tego nie pamiętam. Ale byłam dzieckiem intensywnie czytającym. Miałam na to czas, bo dużo chorowałam. Na przykład w piątej klasie pół roku spędziłam w domu, drugie pół w sanatorium dziecięcym.

AK: Jak w Szklance na pająki, twojej pierwszej powieści.

BP: Tak, Szklanka jest autobiograficzna.

AK: Czyli faktycznie rysowałaś ptaki? I najbardziej lubisz sroki?

Sroka oznacza nieład wprowadzony w dotychczasowy porządek. Oznacza nieustanne gadulstwo, kosze słów przyniesione do domu z podwórza. Sroka ma tylko dwa poważne kolory, jedna część ptaka pokazuje dobro, druga zło. Ale jak w całym świecie, tak i na ciele, obie wartości są przemieszane. […] Sroka to kobieta doskonała.

BP: W sanatorium wypożyczałam atlasy ptaków. Czytałam, gdzie występują, co jedzą, jak wyglądają ich lotki, studiowałam wygląd samca i samiczki… Sanatorium było w lasach oliwskich, więc bez problemu najróżniejsze ptaszyny powyczajałam: kowalika, sójkę, ziębę, dzięcioła, kosa, sikory. Ale to rzeczywiście sroka jest moim ulubionym ptakiem. Jak wszystkie krukowate – mądra, sprytna. Mam srokę, która przylatuje do mnie na balkon. Bada, czy na terenie wszystko w porządku, jak się pojawi gołąb, to go przegania. Zawsze też trafi mi się kawka albo wrona, te miejskie śmieciuchy, i przyznam ci się – uwaga, to będzie trochę freakowate – że po nich sprzątam. Gdy któraś wyciągnie ze śmietnika opakowanie po frytkach czy innym fastfoodzie, mam wewnętrzną potrzebę, by śmieci zebrać i wrzucić z powrotem do kosza.

AK: Czyli przyrodniczej ścieżki trzymasz się od dzieciństwa. Jacy ludzie mieli na to wpływ?

BP: Jestem jedynaczką. I od zawsze dzieckiem społecznym. Dość wcześnie zrozumiałam, że jeśli chcę nawiązać kontakt ze światem, muszę do niego wyjść. Szybko też się okazało, że jestem osobą towarzyską i mam olbrzymią łatwość trafiania na ciekawe osoby. Wiele ich było i jest, trudno wszystkie wymienić. Na pewno muszę wspomnieć dziadka Adama, który zabierał mnie do Parku Oliwskiego na wycieczki. Wołyniak, codziennie chodził na te spacery i tak mnie ciągał. Potem moje zainteresowanie przyrodą na długie lata jakoś przygasło. Weszłam w życie studenckie, później w prace różnego rodzaju i zaczęłam wiązać naturę głównie z funkcjami użytkowymi – jedziemy w plener na ognisko i browarek plus miłe towarzystwo. Ponowne obudzenie, a nawet oświecenie przyrodnicze nastąpiło po mojej chorobie nowotworowej. Zachorowałam w 2016 roku, w kolejnym było leczenie i rekonwalescencja.

AK: Z czego wynikało to przebudzenie? Z otarcia się o śmierć?

BP: Z obcowania z kilkoma ciężkimi sprawami, ale też z procedur medycznych, którym byłam poddawana, a które dziś nazywam gwałtem medycznym, z przebywania w odhumanizowanych przestrzeniach.

AK: W bielplastiku, o jakim opowiadasz w najnowszej powieści Gaja. Historia prawdziwa.

BP: Niemalże. To wszystko powoduje, że w człowieku następuje odwrót.

AK: Widziałaś drzewa ze szpitalnego okna?

BP: Miałam widok na stadion Lechii przy Traugutta. Były też drzewa, ale leżałam od listopada do marca, więc załapałam się na pory, które zielone nie są. Drzewa przypominały raczej kikuty z horroru – opisałam je w powieści Kraboszki. Kiedy już wiadomo było, że zdrowieję, kiedy weszła rekonwalescencja, dostałam prawdziwego hype’u na naturę. I do tej pory ten hype nie minął. Gdyby nie różne okoliczności, wyniosłabym się z miasta.

AK: Ale nawet tu, w Gdańsku, badasz lokalną dziką florę, prowadzisz spacery literacko-roślinne, studiujesz nazwy i znaczenie poszczególnych gatunków. Ten twój zielony fjoł widoczny jest w Gai, gdzie drobiazgowo opisujesz takie rośliny jak żarnowiec miotlasty, miłek wiosenny, storzan bezlistny.

BP: Tak, to też pokłosie szajby pochorobowej.

AK: Czy z tej szajby wzięło się także twoje zainteresowanie mitologiami, a zwłaszcza boginiami, władczyniami podziemi, życia i śmierci? W swojej twórczości sporo miejsca poświęcasz mocy kobiet.

BP: Książki o mitach czytałam już w dzieciństwie. Pasjonowała mnie starożytność, autorzy tacy jak Krawczuk, Kosidowski i jego Gdy słońce było bogiem. Mitologiom jestem wierna do tej pory, podobnie jak archetypom, choć to już późniejszy etap zainteresowań. Na studiach wciągnęła mnie psychologia, pod koniec studiów poszłam na pierwszą terapię, wtedy w nurcie psychoanalitycznym. Ciekawiły mnie te rzeczy i do dziś się przydają. Bo porządnie zbudowany archetyp to porządnie zbudowany archetyp. Podobnie jak podróż bohaterki – odpowiednik słynnej podróży bohatera opisanej przez Josepha Campbella. Fascynują mnie jungistki, które przebudowują patriarchalne narracje na herstorie i kobiecy punkt widzenia. Dlatego bardzo cenię Instytut Studiów Kulturowych Raven, który wydaje książki Marion Woodman, Maureen Murdock i innych autorek tego nurtu. One zanegowały drogę męskiej indywiduacji: bohater musiał wyruszyć w świat, odbyć wędrówkę, zmierzyć się z potworem, by wewnętrznie dojrzeć i wrócić w pełni zintegrowany. Maureen Murdock poszła do Campbella i spytała, czy jest odpowiednik żeńskiej drogi rozwoju. Odpowiedział, że kobiety w mitologiach po prostu są.

AK: Dodał też, że bardziej sprawcze bohaterki występują w ludowych bajkach. Do dziś pamiętam jedną z ulubionych historii mojego dzieciństwa – o siostrze siedmiu kruków. Gdy czarownica zmieniła jej braci w czarne ptaki, dzielna dziewczyna ruszyła w świat, by ich ratować, po drodze wykonując różne trudne zadania. A w mitologii sumeryjskiej była też słynna Inanna, Isztar – bogini miłości zmysłowej i wojny, bohaterka, która zeszła do świata podziemnego rządzonego przez jej siostrę Ereszkigal.

BP: Oczywiście – my, kobiety, mamy swoje zadania, swoją drogę rozwoju i wewnętrzne poszukiwania. Świadomość tego jest ważna szczególnie dziś, kiedy to właśnie kobiety wykonują ogromną pracę rozwojową. Ostatnie dwadzieścia–trzydzieści lat to rozwój psychoterapii, kobiecych poszukiwań własnej tożsamości, zadawania pytań i szukania odpowiedzi. Nie tylko związanych z psychologią. Badania pokazują, że kobiety więcej niż mężczyźni czytają, częściej studiują, interesują się światem. Chcą wiedzieć, kim są, co robią na tej planecie, w jaki sposób mogą tu dobrze i w spełnieniu żyć. Niejeden warsztat rozwoju osobistego mam za sobą, na festiwalu PROGRESsteron prowadziłam zajęcia z twórczego pisania. Było to bardzo przyjemne – uczestniczyć w tym rozkwicie kobiecych potrzeb. Bo też przez lata wydarzenia świadomościowe, psychologiczne przyciągały przede wszystkim kobiety.

AK: To się zmienia.

BP: Właśnie. Niedawno poszłam na wykład związany z książką Bethany Webster Odkrywanie Wewnętrznej Matki, wydanej przez Instytut Raven, i ku mojemu zaskoczeniu pojawili się tam także mężczyźni. Tak samo było na spotkaniu z Martą Niedźwiedzką zorganizowanym w IKM-ie. Wielu młodych mężczyzn zadawało pytania, widać było, że budzi się w nich chęć autentycznego doświadczenia, przekraczania swoich niedostatków, zmierzenia się z emocjami.

AK: Trochę jak w końcówce Gai.

BP: Spoiler. Spoiler.

AK: Wybacz, uwaga sama mi się wymsknęła. Powiedz, jak narodziła się Gaja?

BP: Kiedy zaczęła się pandemia i zamknęli nas w domach, przestałam czytać reportaże. Nie byłam w stanie unieść ogromu nieszczęścia tego świata. Wyciągnęłam więc inne książki – różne zielniki. I przez całą pandemię przeglądam, gdzie co rośnie. I jak już zauważyłaś – najbardziej interesują mnie rośliny występujące dziko w mieście. Ostatnio w Parku Oliwskim znalazłam rzeżuchę łąkową i gorczycznik, który dla mnie, Barbary, jest szczególnie interesującym gatunkiem. Po łacinie rodzaj ten nazywa się Barbarea, w Polsce znany jest też pod ludową nazwą barbarka albo ziele świętej Barbary.

AK: Popatrz, jakie piękne koło zatoczyłyśmy – wspominałaś o dziadku Adamie i spacerach z nim po Parku Oliwskim, teraz ten park powraca. Gaja ze swoim cyklem życia ewidentnie patronuje tej rozmowie, że tak zauważę półżartem.

BP: Jestem na tyle wkręcona w botanikę, że jeśli zobaczę gdzieś roślinę, którą znałam do tej pory tylko z opisu, natychmiast rośnie we mnie radość, stan mentalny wskakuje na wyższy poziom. W projekcie EtnoPolska robię bazę roślin kaszubskich, po polsku i kaszubsku. Do tego ogarniam obrzędowość związaną z roślinami. Na Kaszubach ważnym drzewem magicznym był klon o właściwościach ochronnych – jego liście i gałązki wplatało się w sieci rybackie, w strzechy domów. Wiele z roślin dawniej magicznych, a przy tym często leczniczych rośnie na każdym niemal trawniku przed domem, choćby bylica pospolita (Artemisia vulgaris), świetne zioło dla kobiet. W medycynie ludowej wykorzystywana jest do regulacji cykli menstruacyjnych, łagodzenia bóli menstruacyjnych, a także w celu wsparcia podczas menopauzy i porodu, a zewnętrznie do kosmetyków, bo dobrze działa na skórę.

AK: Rozumiem, że nie dzielisz roślin na chwasty i gatunki pożyteczne. Dla mnie ta absurdalna segregacja to rodzaj rasizmu, tak samo jak podział na pożądane drzewa sadzone i lekceważone samosiejki, na zwierzęta pożyteczne i szkodniki. Jestem zmęczona tym wszechobecnym antropocentryzmem. Dlatego bardzo podobają mi się słowa twojej Gai.

Ogarniam tyle spraw, że naiwnością jest wierzyć, że skupiam się na jednym tylko gatunku – waszym. W dodatku takim, który ma mniej rozumu i znaczenia niż najpospolitsza odmiana rdestu. Ludzkość to naprawdę nie jest forma życia wymagająca najwyższej uwagi. Bardziej ciekawe są choćby te malutkie niebieskie kwiatki wzrastające w czerwcu, chłonące wodę przetaczniki.

BP: Dlaczego „chwasty” to określenie pejoratywne? Bo oznacza coś, co należy poddać eksterminacji. Tymczasem to rośliny rodzime, a więc są silne, świetnie sobie radzą nawet w najtrudniejszych warunkach. Zapewniają bioróżnorodność, dają pokarm owadom i ptakom, a nam ukojenie w betonowej przestrzeni. Często też mają znaczenie użytkowe – na przykład z pokrzywy można utkać świetny materiał, wiele ziół ma właściwości lecznicze. Choćby wspomniana już rzeżucha obfituje w witaminy C, A, B, PP, E, zawiera żelazo, działa moczopędnie, obniża poziom cukru we krwi, poprawia trawienie. Rośliny istnieją i mają prawo istnieć.

AK: Absolutnie! Przyjęcie bardziej pokornej postawy wobec świata, uznającej prawa i równość różnych istot, to, moim zdaniem, jeden ze sposobów na łagodzenie traumy klimatycznej – buduje poczucie wspólnoty z uniwersum fauny i flory.

BP: Rozwinę tę myśl. Uważam, że gdy znamy nazwy roślin, wiemy, co kryje się pod pojęciem „rdest”, daje to nam możliwość nawiązania z nimi przyjaźni. Dlatego w Gai wracam do Orzeszkowej, do Nad Niemnem, do zielarek. Orzeszkowa czerpała od nich wiele wiedzy. W swoich zapiskach zachowała opisaną przez siebie fotografię siedemnastoletniej Ulanki i jej „szefowej”, zielarki Łucji. Musiała je bardzo szanować. Orzeszkowa też znała się na botanice, robiła zielniki. W Nad Niemnem jest fragment, w którym Justyna Orzelska idzie z bukietem polnych kwiatów, a pisarka wymienia wszystkie ich nazwy, część to ludowe określenia z Grodzieńszczyzny. Kłopot polega na tym, że człowiek współczesny często nie wie, jak wygląda fiolek leśny, tym bardziej nie zna lokalnych nazw wiejskich. Robota ekoaktywistów polega między innymi na tym, by przywrócić tę świadomość: to lipa drobnolistna, to babka lancetowata, a to mniszek lekarski.

AK: Ciekawe, że wiele osób zna najnowsze plotki na temat nowego narzeczonego jakiejś celebrytki czy rozwodu posła, a nie odróżnia dębu od klonu. Obciach.

BP: Jak najbardziej. Znajomość świata przyrody to ogromna wiedza, której zgłębianie daje wielką satysfakcję. Ale też przetrwanie w terenie. Gdy wiemy, jakie rośliny pomogą zahamować krwawienie albo biegunkę, mamy ważne kompetencje. Wiele dzikich roślin można jeść, choćby młode liście mniszka, pokrzywy, dwurzędu murowego czy lipy. Dlatego sensowne byłoby uczyć o tym.

AK: Ty to robisz podczas spacerów literacko-zielarskich. Dlatego się tym zajmujesz?

BP: Angażuję się po swojemu. Jestem pisarką, stwarzam rzeczywistość, jakiej bym chciała, albo ostrzegam przed taką, jakiej byśmy woleli nie doczekać. O przyrodzie wiem sporo, ale nie jestem biolożką po studiach uniwersyteckich. Po co powstała Gaja? Po to, żeby to, co myślę o Matce Naturze, przełożyć na język literatury. Bawię się przy tym wieloma wątkami z mitologii, nawiązaniami do Ursuli Le Guin, do Lema… Wiele głosów tam się przewija, bo i my jesteśmy wspólnym głosem, wszyscy jesteśmy dziećmi Matki Ziemi, jakkolwiek banalnie by to brzmiało. I nie da się z tym dyskutować.

AK: Czy za twój głos można też uznać ten fragment Gai: „Piszę habilitację z tego, co kocham. W snach widuję łąki, parki, wielkie połacie lasów i jasny ocean. Kiedy się budzę, chce mi się świętować”?

BP: Myślę, że tak bywa. Ale nie chciałabym się też wyprzeć depresji. Tak jak jesteśmy całością z Ziemią, tak też jesteśmy całością ze wszystkimi naszymi demonami. Nie wiem, czy byłabym zadowolona, gdyby odebrano mi możliwość przeżywania gniewu. Ale tak, wydaje mi się, że natura pomaga nam ustawić sobie psychikę, to w naturze się harmonizujemy, odzyskujemy balans. Wydaje mi się, że coraz więcej ludzi to robi, z drugiej jednak strony mamy beton, technologie. Nie mówię, że to samo zło, bo jednak jesteśmy przyzwyczajeni do ciepłego prysznica. Ale moim marzeniem jest, by w Gdańsku było więcej zielonej partyzantki – sadzenia roślinności, która ten nasz beton trochę rozsadzi, złagodzi przestrzeń, uspokoi. Żebyśmy mieli zieleń, która nie będzie wycinana.

AK: I nadmiernie koszona.

BP: Właśnie. Od lat walczę z tym na moim osiedlu, ale to walka z wiatrakami. Rozmawiamy 5 maja, kiedy jeszcze nie poszła fala kosiarek przez Gdańsk, kiedy wychodzi się na zewnątrz i widzi jasnotę purpurową, bluszczyk kurdybanek, żywoskosty, przetaczniki… Aż się chce w tym wytarzać.

Aleksandra Kozłowska

Aleksandra Kozłowska

Dziennikarka freelancerka, współpracuje z „Przekrojem”, „Polityką”, „Tygodnikiem Powszechnym”, portalem ngo.pl. W lipcu 2023 roku ukazał się reportaż Nowi wikingowie. Polacy na Islandii (Znak Literanova), napisany wspólnie z Mirellą Wąsiewicz. Na początku 2024 roku w wydawnictwie Znak wyszła jej książka Objazdowe rwanie zębów. Wędrowni dentyści czasów PRL. Lubi głuszę, wiatr i zimno, biwaki i rower o każdej porze.

udostępnij:

Przeczytaj także:

O zachwycie i o chaszczach O zachwycie i o chaszczach O zachwycie i o chaszczach
Salcia Hałas

O zachwycie i o chaszczach

Kalosze i pantofelki. O Wyspie Sobieszewskiej i wodzie Kalosze i pantofelki. O Wyspie Sobieszewskiej i wodzie Kalosze i pantofelki. O Wyspie Sobieszewskiej i wodzie
ZOE (Małgorzata Gurowska, Agata Szydłowska)

Kalosze i pantofelki. O Wyspie Sobieszewskiej i wodzie