Ballady i rothmansy

Fotografia: Greta Wiczkowska
Fotografia: Greta Wiczkowska

Trójmiejski bóg. Ballada
(ze śpiewu gminnego)

Widziano go, jak o wschodzie słońca palił rothmansy, tańcząc na kurhanach swych wrogów zalanych w trupa, płonął na barach tego miasta, skakał po stołach i głowach tych, którzy nie zdążyli zamówić taksy.

Był władcą wybrzeża. Trójmiejskim bogiem. Zrodzonym z sinicy i śniętej ryby. Panem przedświtu, imperatorem syfu i zgonów. Centurionem spawania, sułtanem zjazdów, carem zwracania. Był królem kaca i pękającej głowy, księciem blagi i oszustwa, wiecznie nienasyconym, wiecznie spragnionym. Wielkim hetmanem koronnym piekła i tandety, hersztem oszustów, wróżek i naganiaczy, kanclerzem meneli, żebraków i ćpunów, naczelnikiem izby wytrzeźwień, hegemonem niedopitych i wodzem naprutych, mistrzem potrójnego widzenia i podwójnego gazu, sutenerem każdego sracza w trójmieście, bogiem pigułowej latorośli, Dionizosem grochu i ekstazy. Władał niepodzielnie ulicą i salonami, rządził burdelami, obszczanymi murami, zatęchłymi piwnicami.

Był władcą wybrzeża. Legendarnym bóstwem podziemnego królestwa. Arcybiskupem bronksów, trenerem małpek, szejkiem utrwalaczy, szachinszachem rozchodniaczków. Czerpał ze świata pełnymi łapskami, chwytał dni, jakby wyrywał kostkę brukową. Weteran melanży, nieśmiertelny i niezniszczalny, jak Achilles zanurzany przez matkę w miejskich rynsztokach, genialne dziecko ulicy, pogromca szyb i śmietników, chodząca legenda wykuta z najtwardszego gównolitu na Ziemi.

Przykuty niegdyś do orłowskiego klifu, topiony w Motławie, stratowany na Monte Cassino. Przetrwał wszystko. Zabiły go przenosiny Absyntu.

Stepy gdańskie
(z pieśni gminnej)

Wpłynąłem na mokrego przestwór wysypiska śmieci na Szadółkach. Samochód nurzał się w zgniliźnie i jak w gównie brodził. Wśród fali brudu szumiącego, wśród syfu powodzi omijam sprasowane sześciany plastiku. Stada gołębi i kruków kołują nade mną, jakbyśmy wpadli w wielki wir wszelkiego stworzenia, jakbyśmy dotarli do centrum wszechświata. Coś je wciąga, jakby Bóg wyjął korek z zapchanego, wszechobecnego zlewu. Być może właśnie w tym miejscu rzeczywistość skręca się od nadmiaru w ontyczną spiralę. Poziom zagęszczenia materii jest tak wysoki jak w gwiazdach neutronowych – miasto ma konstrukcję leja, a raczej genialnego makrozsypu, i cała materia spływa nieustannie w jedno miejsce. Rzeczywistość wije się lubieżnie wśród mnogości ludzkich odpadów, perwersyjnie kłębiąc życiodajne nieczystości, wzywając, jak przedwieczny szaman kosmiczny, pierwotne moce rozkładu, robactwo, larwy i ptactwo wszelkiego rodzaju. Szlachetne białe mewy, dostojne morskie ptaki, wirują nad prastarym symbolem symetrii i harmonii – hipnotycznym sześcianem tłustych odpadów – wyrywając z niego, jak z Prometeusza, zgniecione kawały mięsa. Wielkie dumne bociany, symbole polskiej przyrody, przechadzają się po tych stepach i zżerają śmieci ociekające gęstym czarnym brudem. Cywilizacyjny demi-glace cieknie im po dziobach i piórach. Cudowny beton tej krainy jest bardziej płodny niż najbardziej urodzajne ziemie Ukrainy. Obradza wszelką materią żywą i martwą, w połowie przetrawioną, sprasowaną, gotową do pożarcia i kopulacji.

Kto widział te cuda na własne oczy, kto zrozumiał ich właściwy sens, temu cały świat będzie się wydawać pusty, rozrzedzony, wypłukany z materii, wydrenowany, wysuszony, pozbawiony sosu.

Pośrodku tej świętej krainy rośnie drzewo wiadomości dobrego i złego, zwane także selektorem odpadów – kto zerwie z niego owoc, ten poznaje prawdę, poznaje, co to wstyd i co to prawdziwy śmieć.

Człowiek. Odpad, demiurgiczny ścinek, niegodny, by rozszarpały go bociany. Kupka materii w pojemniku na zmieszane, pozbawiona prawa do zbawienia i recyklingu. Ostatnim marzeniem staje się sprasowanie własnej egzystencji w elegancką, stałą formę bloczku.

Taka jest jedyna nasza tęsknota i fascynacja.
Jedyna nadzieja.
Zostać sześcianem sprasowanych śmieci.

2 maja 1994. Stokrotki

Jechaliśmy na Jasień PKS-em z Kartuz. Pamiętam, że miała sukienkę w stokrotki. Czarną sukienkę. Na niej kwiatki z żółtym jądrem i doczepionymi do niego białymi płatami. Coś jak sadzone jajo usmażone w gofrownicy. Gołe łydki z wytatuowanym kwiatkiem, którego łodyga układała się w niezrozumiały napis. Początki napisu ginęły w mitologicznej mgle, to jest w niskich białych trampkach, do których wślizgiwały się jak dziki bluszcz, sięgały, gdzie wzrok nie sięga, wprost do krainy szaleństwa, spoconej skóry i słodkich nagniotków, zachęta, a jednocześnie ostrzeżenie. Nawet ci wszyscy ludzie, ściśnięci jak rothmansy w paczce, którą miałem w kieszeni na dupie, nie byli w stanie przysłonić jej przeźroczystych skarpetek w stokrotki. Przeźroczystych jak folia bąbelkowa, owijających stopy niczym cenną przesyłkę – z napisem „ostrożnie szkło!” i „nie rzucać!”.

To wszystko ujrzałem w ułamku sekundy, tak jakbym oglądał przyspieszony wielki wybuch, rodzący w mgnieniu oka wszechświat, wraz ze wszystkimi gwiazdami, planetami i życiem, jakbym przeczytał Biblię pomiędzy wdechem i wydechem, jakbym obejrzał wszystkie obrazy świata w trakcie mrugnięcia powieki.

Chwilę później wszystkie stokrotki świata zginęły w męczarniach.

Staw Wróbla

Jakiż to chłopiec piękny i młody? Jakaż to obok dziewczyna? Gdzie Stawu Wróbla ukryte wody – idą, niosąc koc i dwa wina. Ona mu z paczki daje rothmansy, a on zapałkę otula dłonią. Pewnie ona ma z nim romansy, pewnie on żyje miłością szaloną. Idą co dnia po szkole przez poligon powolnym krokiem, tu, gdzie wreszcie są sami. On rozbiera ją wzrokiem, ona go dotyka myślami.

Gdy tak leżą nad Stawem Wróbla, zakryci krzakami i betonem z zapór przeciwczołgowych, gdy piją tanie wino, gdy całują się godzinami na dawnym poligonie, nie czując raniących plecy kawałków skruszonych cegieł, gdy świat przestaje istnieć, wtedy znad stawu podnosi się rdzawej mgły migotanie.

– Widzisz? Co to może być?

– To zachód słońca, kochanie.

Upiory poligonu wracały do świata żywych, spragnione, zmarznięte i wygłodniałe. Kochankowie przylgnęli do siebie ustami, zamknęli oczy. Chłopak chwycił garść kruszejącego betonu i przysiągł, że nigdy jej nie opuści. Dziewczyna podniosła butelkę wina i przyrzekła, że już zawsze będą razem.

Gdy objętych obejmował unoszący się w powietrzu czerwony obłok, wiedzieli, co jest w życiu najważniejsze. Nie czuli zapachu rdzy unoszącej się znad zamglonego jeziora. Czuli jedynie zapach wina, pomadki i wypalonych papierosów, osiadły na ustach, językach i podniebieniach. Intensywny smak krótkiego szczęścia.

Teraz nie ma już poligonu. Nie ma chłopca i nie ma dziewczyny. Rozpadły się zapory z betonu. Skruszyły się miłości przyczyny. Wojskowy staw zarósł blokami. Jedynie życie wypełnia się nadal coraz tańszymi winami.

*

Ktokolwiek wstąpisz na ten jasieński grunt,
Na teren dawnego poligonu,
Wjechawszy, pomnij utrzymać żwawy chód
I nie przypatruj się jezioru.

Nie zobaczysz dwóch księżyców ani otchłani błękitu, nie zawiśniesz pośrodku wszechświata, nie zobaczysz czołgów pływających na głębokościach ani widma zakochanych, którzy tutaj składali swe przysięgi i dane słowo łamali.

Zobaczysz zwykłą nieckę wypełnioną wodą, otoczoną blokowiskami.

Podobno w stawie tym wojsko przed opuszczeniem poligonu zatopiło kilka wozów bojowych oraz beczki z substancjami toksycznymi. Wieść gminna głosi, iż przed laty w szczególnie upalne dni nad jeziorem unosiła się dziwna rdzawa mgła, która sprowadzała na mieszkańców ból i zawroty głowy.

Filharmonia na Ołowiance
(legenda miejska)

Przyszła ładnie ubrana. W długim płaszczu i czarnych rajstopach. Dopiero wtedy uświadomił sobie, że to w zasadzie jest randka. To nie miała być randka, ale ubrała się elegancko, a on był nieprzygotowany. Jadł cebulę przed wyjściem. Ona umalowała się i wystroiła, a on czuł smak cebuli w ryju. Włożyła błyszczące baleriny, a on włożył se szczypior do japy. Wyciągnęła pomadkę. Wyciągnął rothmansy. Biedny, skończony naiwniak. Myślał, że fajki zamaskują ten smród. A potem czuł tytoń i kwaśno-słodki posmak czosnkowej szalotki. Jakby zaaplikował cebulę do waporyzatora. Popatrzyła na niego z niesmakiem. Widział, że dokleiła sobie rzęsy, a on nawet nie skleił, żeby umyć zęby przed wyjściem. Czuł się jak debil. Ale może miał paranoję? Może tej cebuli tak nie czuć? Albo ona jeszcze nie wyczuła? Albo wyczuła i nie wiedziała, jak się zachować? Ciężko się przecież było wycofać, kiedy tłum już parł na widownię. A oni wraz z nim. Jak automaty, ciężko, nieodwołalnie, ostatecznie. Nakręcone lalki.

Wtedy zalały ich czarne fale potężnej, wszechogarniającej orkiestry, zatapiając całą filharmonię, zmiatając wszystko na swojej drodze jak tornado, które pchnęło ich w ostateczną nicość, zabierając ze sobą cebulę, szeleszczące dresy, paczkę rothmansów, spraną sportową bluzę i jego głupi wyraz twarzy.

Wszystko zniknęło. I widział pan, że było pięknie. Taka jest potężna siła sztuki.

Po strawie dla ducha zapragnęli strawy dla ciała. Ci, którzy widzieli tę dwójkę, mówili potem, że nie szli przez miasto, tylko lecieli. Wtuleni, uniesieni muzyką, zaślepieni młodością. Zaczarowani, jak PFK, płynęli kilkanaście centymetrów ponad chodnikami. Nic nie mogłoby ich rozdzielić. Nawet śmierć byłaby bezradna. W tym momencie ich uczucie było jak potężny walec miażdżący całe imperia.

Zwykłe budki z kiełbasami były im niczym restauracja Pod Łososiem, rozwodniony browiec smakował jak goldwasser, Motława zdawała się Sekwaną. A Gdańsk? Gdańsk był wreszcie Gdańskiem, o jakim zawsze marzyli. W tym mieście mogli zamówić cokolwiek. Mogli nakarmić się własną miłością, byli samowystarczalni, wystarczyłaby im prana, energia kosmiczna, woda z kałuży, prażony kasztan, cokolwiek. Ale on, czy to za podszeptem demona czy gdańskiego pirata, nigdy się nie dowiemy, zamówił kebab – niepomny wcześniejszego despektu – z cebulą i czosnkowym sosem.

W pamięci zostały mu czarne rajstopy. Czarne rajstopy opięte na udach jak hiperrealistyczna fotografia wykuta w jego mózgu jak w kamieniu, piętno wyżarte na zakutym łbie dokładniej niż na jakiejkolwiek akwaforcie, piękniejsze od jakiejkolwiek fotografii.

Nigdy więcej jej nie zobaczył. Zostało mu jedynie to coś w mózgu. To oraz posmak cebuli zmieszanej z rothmansem.

 

Opowiadania są częścią powstającego zbioru pod tytułem Chwasty. Opowiadania ruderalne, zrealizowanego przy wsparciu finansowym Województwa Pomorskiego.

Tymoteusz Skiba

Tymoteusz Skiba

Niezależny schulzolog, niespełniony koszykarz i niedoszły zawodnik StarCrafta. Fałszywy wieszcz muzycznego kolektywu sepr.online, który opublikował swoje epigońskie dokonania na falach Radia Kapitał. Doktor nauk humanistycznych zakochany w science fiction, dwudziestoleciu międzywojennym i podwójnej hawajskiej. Najsłynniejszy bard Jasienia, Kokoszek i Szadółek, znienawidzony na Stogach i Biskupiej Górce. Od wielu lat związany z Centrum Sztuki Współczesnej ŁAŹNIA w Gdańsku. Publikował opowiadania w „Schulz/Forum”, „Blizie”, „Czasie Kultury”, „Stronie Czynnej”, „Drobiazgach”, „Tlenie Literackim” i „Bravo Girl”. W 2020 roku wyróżniony w II Ogólnopolskim Konkursie na Książkę Literacką Nowy Dokument Tekstowy w kategorii epika, za opowiadania Kto napisał Brunona Schulza? oraz Rozmowy ze spamem. Autor najgorzej sprzedającej się książki w historii Szadółek pt. Worstseller (Słowa na Wybiegu, Gdańsk 2022).

udostępnij:

Przeczytaj także:

Ćwiczenia z różnicy Ćwiczenia z różnicy Ćwiczenia z różnicy
Paweł Łapiński

Ćwiczenia z różnicy

Gdańszczenie albo Gdańsk Z Gdańszczenie albo Gdańsk Z Gdańszczenie albo Gdańsk Z
Filip Szałasek

Gdańszczenie albo Gdańsk Z