Gdańszczenie albo Gdańsk Z

Ilustracja: Bartek Brosz
Ilustracja: Bartek Brosz

Test, test… Pokrętło w lewo, pokrętło w prawo. Jest trochę trema. Gda… gda… gdańszczenie. Słychać w głowie: gdańszcz, głupia, gdańszcz. Towarzysko: zagdańszczymy? Zdecydowanie: gdańszczysz czy nie? Z troską: widzę, że coś cię gdańszczy. Ulubiony Bond: „Gdańszczy się tylko dwa razy”. Powieść: „Gdańszczenie mistrzów”. Obraz: „Lekcja gdańszczenia doktora Tulpa”. Podgdańszczyć, jak jest okazja, a czasem gdańsknąć i już. Ale się dzisiaj wygdańszczyłeś. Ech, tego to już całkiem zgdańszczyło.

Napadło mnie po lekturze Berlinowania Bernadetty Darskiej. Kiedy czytałem, jak berlinuje, zacząłem się nad sobą zastanawiać. Jestem z Gdańska, ale czy gdańszczę i co by to miało znaczyć? Moja inspiratorka podaje kilka definicji tego, co robi w Berlinie, czy też raczej z Berlinem; co Berlin robi jej i co robią sobie nawzajem. Bywa na przykład, że „berlinowanie jest podróżą w czasie za pomocą zmysłów”. Darska porusza się po mieście, doświadczając jego i swojej teraźniejszości przez mgłę historii i wieloletniego researchu. Patrzy na dzisiejsze ulice i place współczesnego Berlina, resztki muru, graffiti, a „widzi i słyszy to, co wcześniej obejrzała i przeczytała, a co przyswoiła jako część ważnego dla jej biografii doświadczenia”.

Berlinowanie może być także „powracaniem do tych samych miejsc, obsesyjnym rozpamiętywaniem, gotowością poddania się historii ludzi i zdarzeń”. Nietrudno przejrzeć, co się kryje za takim doborem słów: zakochanie, którego literackim żywiołem jest enumeracja. Wyliczanie kolejnych cech, dodawanie i odejmowanie cząstek chwiejnych definicji – to zabiegi mające na celu podtrzymanie kontaktu z przedmiotem fascynacji. „Nikt mnie nie wyprzedza, nikomu nie przeszkadzam, nie słyszę nawet dźwięków podjeżdżających co chwilę i ruszających dalej pociągów” – pozazdrościłem Darskiej tego umoszczenia w przestrzeni obcego bądź co bądź miasta i postanowiłem spróbować z własnym.

Grupowe foto

Byłem naocznym świadkiem wybuchu pandemii zombie w Gdańsku. Akurat przejeżdżałem obok rowerem, jak się zaczęło. Nie miałem pojęcia, że tego dnia kolejny raz będzie robione grupowe zdjęcie gdańszczan, wściekły na tłum skręciłem więc tuż za Złotą Bramą w Ogarną i przed mostem Krowim odbiłem w lewo, z powrotem na Długi Targ. Chciałem wyminąć tłum oczekujących na fotę i skręcić w prawo, pod Zieloną Bramą, ku Elbląskiej. Słyszałem później w jakiejś randomowej audycji na CB, że nosicielem zero na Pomorzu okazał się gdańszczanin z dziada pradziada, który nigdy wcześniej nie był w mieście i przyjechał tylko ustawić się do zdjęcia, by w ten sposób – samemu będąc już na emeryturze – uhonorować miejsce pochodzenia przodków.

 „Berlinowanie włącza mnie w przestrzeń, ale czasami umieszcza na jej marginesie”, pisze Darska – i rzeczywiście: coś mnie tknęło, zatrzymałem się na rogu Powroźniczej, pod tak zwaną kamieniczką z muzykami, żeby zapalić i popatrzeć. Pod arkadami po drugiej stronie (skrzyżowanie z Pończoszników) powstało zamieszanie, jakby zderzyły się gołębie. Patrzyłem, nie rozumiejąc, jak facet o aparycji zamożnego janusza z impetem obala na ulicę staruszkę, która dopiero co wyszła ze Strefy Historycznej WMG. Głowa stuknęła o płyty, a gdy czaszka trzasła – z niemożliwym do odsłyszenia mlaśnięciem – emeryt wpił się sztuczną szczęką w szyję swej ofiary i próbował ją przegryźć, ciągnąc na różne strony krótkimi szarpnięciami karku, zdecydowanie i z uporem.

Tłumek rozstąpił się z westchnieniem i dopiero wtedy naprawdę zerwały się gołębie. Nagle ustąpiwszy, krtań zwisła wiotkim flakiem z ust starszego pana, który straciwszy równowagę poleciał do tyłu. Po chwili oszołomienia poderwał się z powrotem jak nakręcony, stratował topiącą się we własnej krwi babcię i w spazmach pobiegł przed siebie, roztrącając grupkę filmujących go osób. Cisza, jaka zapadła na ulicy pomimo gęstniejącego tłumu chętnych, by ustawić się do wspólnej fotografii, sprawiła, że aż tutaj przedarła się znad Motławy muzyka z „Czarnej Perły”. Skoczna dżiga, uwspółcześniona elementami reggaetonu, nie zagłuszyła ani zwierzęcego ryku podnoszącej się pod arkadami staruszki, ani bulgotania i mlaskań, jakie dziad-zombie wydawał, ryjąc jak dzik w parującej jamie rozszarpanego przed chwilę podbrzusza kolejnej ofiary.

Gda 100

Kiedy uniósł głowę znad trupa, który zaczynał już podrygiwać, budząc się do nowego życia, i spojrzał wprost na mnie, pomyślałem, że warto by poprawić lampkę oraz bidon, ale zanim jeszcze ich dotknąłem, pedałowałem z powrotem Ogarną, patrząc tylko przed siebie. Pokonałem migiem wiadukt przy Urzędzie Wojewódzkim, gdzieś na wysokości Biskupiej Górki skręciłem między drzewa, żeby się zrzygać i pieczołowicie wyartykułować w głowie myśl: „To, co przed chwilą widziałem, było potworne”. Wsiadłem z powrotem na rower i chciałem pędzić do domu, ale stanąłem jak wryty na widok dwóch chłopców z tornistrami, którzy pochylali się nad smartfonem. Z głośniczków dobiegały głosy spikerów i znajome już ryki.

– Hej! – krzyknąłem do nich.

Czekałem wieczność, nim odkleją się od telefonu. Nie mogłem się doczekać, aż im powiem:

– Chłopaki, nie musicie iść do szkoły! Są zombie!!!

Przemilczę kolejne tygodnie i miesiące – opis strat, bólu, grozy – i w duchu berlinowania spróbuję mimo wszystko gdańszczyć: wróciłem wszak na Długi Targ zapchany hordą, choć bez wątpienia byłem już innym człowiekiem.

Mimo upływu czasu na każdym metrze stała ex-ludzka postać – zombie dreptały, stękając potępieńczo w oczekiwaniu grupowej fotografii gdańszczan. Zewsząd, zamiast dronu samochodów i gwaru, rozlegał się przeciągły jęk tej nie-żywej masy. Pozamykane w podwórkach, uliczkach i zaułkach (Mariacka była istną rzeźnią), spętane architekturą, zombie dobywały ze zdartych gardeł ciągły pomruk, którego wstęgi łączyły się i wzbierały aż po dachy ochładzających się i pękających budynków, mieszając się z trzaśnięciami i zgrzytem konstrukcji.

W mieście było prawie tak samo głośno jak przedtem, kiedy roiło się od ludzi, tylko że odgłosy były zupełnie inne, obce. Tak obce (czy może tak naturalne), że początkowo w ogóle ich nie odbierałem. Dopiero z czasem świadomość zaczęła przyswajać nowe dźwięki i to było tak, jakby ktoś nagle otworzył dźwiękoszczelne drzwi do hałaśliwej sali. Nawał niezliczonych odgłosów zwalił się na mnie z impetem i od razu do mnie dotarło, że słyszałem to wszystko przez cały czas, tylko impulsy nie mogły znaleźć drogi z mojego ucha do mózgu. Jeśli zombie któregoś dnia wymrą – po prostu się rozpadną, rozłożą, zostaną zeżarte – to spod dronu ich jęków, stanowiących epitafium po wrzawie cywilizacji, wyłoni się zupełnie nowa jasność słyszenia.

Menu ruin

Okoliczne zwierzęta znalazły w zombie łatwo dostępną rezerwę mięsa; zdarzało mi się znajdować zombie rozwłóczone i objedzone do kości przez psy albo lisy. Był to jednak margines, bo przy braku ludzi natura szybko wyłoniła kolejny gatunek alfa – mewy.

Od bramy do bramy unosiły się nieustannie stada wyrośniętych ptaków, z których co i rusz jakiś pikował w dół, wyszarpywał oko, ucho, kęs nadgnitej szyi lub barku, i wracał w niebo. Większość zombie w okolicy Motławy wyglądała z daleka jak ludzie, z bliska jednak widać było, że mewy oszczędziły tylko miejsca zakryte jeszcze rozpadającymi się ciuchami. Ptactwo znalazło na Długim Targu nieograniczony magazyn suszonej na słońcu padliny.

Twarze, głowy, dłonie i dekolty zombie nosiły widoczne ślady żarłocznych uderzeń dziobem, rozrywania i wydzierania tkanek, nie było więc w Gdańsku – ponoć w odróżnieniu od centralnej i południowej Polski – zombie „ładnych”, na które w ruinach Łodzi i Wrocławia polowano, by sprzedać je warszawskiej Enklawie, gdzie trupy z kompletem członków i nietkniętą twarzą wykorzystywano do prac i rozrywek, o których nie chciałem więcej wiedzieć.

Podczas wypadów na miasto zorientowałem się, że dzielnice zyskały nowy sznyt. Na przykład Wrzeszcz zmieniał się w odpowiednik kanionu – Grunwaldzka zapadła się od GUMedu po Sopot, jak gdyby chciała zawczasu otworzyć koryto jakiejś przyszłej rzece. Dolarowiec wisiał podłamany nad skrzyżowaniem Jaśkowej, a młode drzewka, które rosły w jego cieniu, sięgały już zombie do kolan.

Misja

Podobno w czasach Prus Królewskich było na terenie dzisiejszej Polski, także nad morzem, dużo protestantów. Estetyka ich religijności zakładała dość rygorystyczne panowanie nad emocjami, a istotną częścią doktryny była skromność granicząca z ascezą. Wystawny pogrzeb z płaczkami i muzyką nie był mile widziany, jednak gdańszczanie i gdańszczanki rekompensowali sobie formalne restrykcje dogmatu w ramach literatury okolicznościowej – druki pogrzebowe, poetyckie klepsydry, rozmaite dzieła sztuki sepulkralnej osiągały wówczas wyżyny kunsztu.

Kiedy na wiosnę dachy budynków – wszystkie właściwie, bez większych wyjątków – pokryły się zieloną mgiełką młodych pędów, rozpłakałem się, bo zawsze pragnąłem żyć w mieście z ogrodami na dachach. Chciałem to uczcić, ale estetyka epidemii zombie nakładała rozmaite restrykcje na moje sposoby świętowania czegokolwiek. Postanowiłem jednak – gdańszczenie jak się patrzy – wziąć przykład z protestantów, którzy kiedyś żyli tu, gdzie ja. Nie będę zbytnio się rozczulał, być może jestem jednym z ostatnich ludzi, więc spoczywa na mnie pewien obowiązek. Natura totalnie się naćpała triumfem katastrofy ekologicznej i wkroczy tu prędzej czy później; wyprzedzę ją i najpierw sam spalę wszystko do szczętu.

W oknie

Z czasem cała lewa strona Długiej, wszystkie kamienice i uliczki biegnące w bok, ku Piwnej i Mariackiej, zmieniły się w gigantyczne lęgowisko mew. Z okien i parapetów wystawały fragmenty gniazd, z których – jak z rynien – bluzgał na ulicę potok wrzasków. Pisklętom, którym dorosłe ptaki pakowały do gardeł przeżutą papkę z zombie, widocznie wyrzynały się w dziobach zęby.

Trzy miesiące zajęło mi przebicie w sąsiednich ścianach najwyższych pięter kamienic – od skrzyżowania z Mieszczańską do skrzyżowania z Powroźniczą – korytarza, którym mógłbym się swobodnie przemieszczać poza zasięgiem zombie okupujących ulicę. Zatrzymałem się w Radissonie i operowałem z mieszkania nad Verres en Vers, żeby dodać swoim wysiłkom splendoru. Houellebecq, jeśli żyje, chciałby tego.

Mieszkańców i obsługę hotelu zwabiłem za lady szatni i obudowałem pokowidowym pleksi, tak że zombie tworzyły bezpieczny szpaler od głównego wejścia do schodów i recepcji. Mogłem łatwo zburzyć oba przepierzenia i zapełnić dół głodnymi trupami, odcinając wejście na górę czemukolwiek, co miałoby mnie ścigać do apartamentu. Czytałem, gotowałem, oddawałem się pracy i z dnia na dzień odkrywałem luksus niezakłóconej pamięci. Tłuczenie ścian pozwalało mi się wyżyć fizycznie i usprawiedliwić codziennym sportem używki, z którymi też byście przesadzali na moim miejscu. Wysiłek i rutyna sprawiały, że uśmiechałem się – raz do pięciu akapitów Rousseau wyłonionych nagle ciurkiem z głębi mózgu, innym razem do bitych dwóch minut filmu, który zawsze chciałem zobaczyć, ale nie miałem okazji.

Cała przeciwna strona została zajęta przez mewy, które zachowywały się, jakby były u siebie, jakby były w Pyramiden. Przez nie Gdańsk przypominał miasteczko widmo na Spitzbergenie, gdzie opanowały każdą piędź jednego z hoteli i zaledwie ustąpiły kilka pokoi klientom z Bookingu. Osiedle, które miało się stać sowiecką utopią, tonie w guanie. Dark tourism. Podczas wizyty w Pyramiden członkowie zespołu Efterklang fotografowali i nagrywali – między innymi własne kroki w opustoszałym mieście, które potem wykorzystali jako bit w jednej z piosenek. Wokalista wczołgiwał się ponoć do rur i zwiedzał ruiny, by usłyszeć swój tenor w postapokaliptycznej scenerii. W centrum miasteczka zespół miał się natknąć na starą kadź na paliwa, wypełnioną wodą i resztkami przegniłej izolacji, którą wykorzystał jako instrument perkusyjny o brzmieniu zbliżonym do kalimby. Na albumie, który jest rezultatem wyprawy, niewiele zostało z audiosfery Svalbardu, wystarczy jednak wyjrzeć oknem w Gdańsku Z.

Nowy ład

„Choć nie jest to moje miasto, czuję, że za sprawą pamięci o Murze Berlińskim stało się moje. Wcale nie chciałam tego, by między mną a miejscem zrodziła się więź” – pisze Darska i świetnie ją rozumiem. Gdańsk Z to nie moje miasto, ale dopiero teraz czuję związek z miejscem, związek silniejszy niż wtedy, kiedy Gdańsk był jeszcze sobą. Ogień rozprzestrzeniał się szybko: skacząc z mieszkania do mieszkania, trawił parkiety, meble, tkaniny, a co najważniejsze – gniazda ptaszysk, które urządziły tu sobie stołówkę i lęgi. Puściłem jeszcze kilka koktajli w tłum zombie i z okien obserwowałem, jak podpalone budynki trzaskają i skwierczą, strzelając iskrami w tłum zwłok, które niecały rok temu ustawiły się tutaj do zdjęcia.

Kilka zombie zdążyło się już zająć i ospale wirowało w ogniu wokół Neptuna. Z jednej strony czułem się jak Neron albo bohater Łaskawych Jonathana Littela pod koniec powieści – człowiekiem wyjętym poza ramy oddziaływania takich kategorii jak przestrzeń i czas. Jeszcze do niedawna zastanawiało mnie, czy już zwariowałem; teraz baraszkowałem niczym młody delfin poza boomerskimi dychotomiami. Paliłem Gdańsk przez rok, dwa, cztery. Trzeba to potraktować jak inwestycję. Ze zgliszczy zabrałem kilka wyselekcjonowanych zombie w kagańcach i na smyczy, sprzedałem je – z żalem, bo w drodze powierzyliśmy sobie wszystkie sekrety – i znalazłem w Warszawie mieszkanie oraz pracę przy procywilizacyjnej propagandzie.

*

Punktem wyjścia tekstu było Berlinowanie. Zapiski z doświadczania miasta Bernadetty Darskiej (Olsztyn 2022), ale nie powstałby on w tym kształcie, gdyby nie stara powieść i nowe anime: z jednej strony Wielkie solo Antona L., autorstwa Herberta Rosendorfera (przełożył Ryszard Turczyn, Warszawa 1989), z drugiej – 100 rzeczy do zrobienia zanim zostanę zombie (Zom 100: Zombie ni Naru made ni Shitai 100 no Koto) studia Bug Films.

Filip Szałasek

Filip Szałasek

Literaturoznawca, krytyk muzyczny i dźwiękowy. Publikował między innymi w „Kulturze Popularnej”, „Opcjach”, „Teatrze”, „Glissando”, „Studiach Kulturoznawczych”, „Blizie”, „Fragile” i dla Instytutu Pejzażu Dźwiękowego. Współpracował z „Schulz/Forum”, a obecnie z „Czasem Kultury”. Od 2007 do 2018 roku prowadził bloga Fight!Suzan, poświęconego płytom oraz publicystyce muzycznej. Autor książek Jak pisać o muzyce (Wydawnictwo w Podwórku, Gdańsk 2015) i Nagrania terenowe (Wydawnictwo w Podwórku, Gdańsk 2018). Stypendysta Uniwersytetu Gdańskiego (2012–2018), Miasta Gdańska (2015, 2017, 2018, 2021), Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego (2014, 2017). Jeden z czołowych aktywistów dźwiękowych w Polsce według raportu Central European Network for Sonic Ecologies (CENSE Almanac 2021).

udostępnij:

Przeczytaj także:

Cmentarna (n/ż) Cmentarna (n/ż) Cmentarna (n/ż)
Agnieszka Domańska

Cmentarna (n/ż)

Coś fantastycznego Coś fantastycznego Coś fantastycznego
Tymoteusz Skiba

Coś fantastycznego