Coś fantastycznego

Ilustracja: Bartek Brosz
Ilustracja: Bartek Brosz

Git gliniarz powraca w siódmym sezonie najlepszego serialu kryminalnego wszech czasów.

 

Zupełnie nowe, mrożące krew w żyłach historie, zbrodnie, przestępstwa i mroczne łamigłówki, którym sprostać będzie mógł jedynie Fred. Git gliniarz, który z równą łatwością łamie przestępców, zasady i kobiece serca.

 

Serial tysiąca i jednego odcinka. Obejrzyj już dziś!

 

Reżyseria: Patryk Mięso
W rolach głównych: Krzysztof Rutkowski (Fred), Zach Galifianakis (Krystian), Leslie Nielsen (komendant Granatnik), Elon Musk (Czarodziej)

 

Przemoc. Brutalność. Seks. Wulgarny język. Ogłupianie widza

Sezon 7, odcinek 4: Coś fantastycznego

W poprzednich odcinkach:
Oficer śledczy Fred i jego partner Krystian rozpracowują szajkę narkotykową, która wprowadza na rynek nową, śmiertelnie niebezpieczną substancję psychoaktywną, tzw. chemogoblinę. Policjanci nie są w stanie namierzyć gangsterów, którzy stoją za tym zbrodniczym procederem. Fiaskiem kończy się również próba przechwycenia transportu, którym towar miał wjechać do kraju. W końcu Fred bierze sprawy w swoje ręce i przyciska kilku cwaniaków – przyciska na tyle mocno, że nie zostaje z nich nic poza czystą informacją. Kryminalni podejmują więc trop i rzucają się w pogoń jak wściekłe ogary. Jednak strzelanina w taniej jatce nie idzie po myśli Freda. Ze sklepu zostają jedynie dwa haki na mięso, a on sam dostaje pięć kulek z uzi w głowę. Kiedy informacja o postrzale dociera do najwyższego kierownictwa, komendant Granatnik wpada w dziką euforię, chleje szampana, lata na golasa po komendzie i strzela swoją wyrzutnią RGW-90 na wiwat. W tym czasie Fred bierze się w garść, wyciąga z głowy kule magnesem neodymowym i stawia się na komendzie. Po krótkiej awanturze komendanta odwożą do szpitala z objawami histerii i załamania nerwowego. Kiedy wydaje się, że Fred może wreszcie wrócić do domu i się porządnie napić, dostaje nową sprawę. Sprawę, która bardzo mu się nie podoba. Sprawę, która nie podoba mu się tak bardzo, że bierze ze sobą bazookę.

Jako partner Freda nie miałem lekko. Wszyscy myślą, że fajnie jest być partnerem śledczego tej rangi co Wielki Fred – sprawy same się rozwiązują, emerytura coraz bliżej, życie jak w Madrycie i można tylko jagodzianki wcinać. I choć pozostaję w cieniu, to blaski chwały i na mnie spływają. Nic z tych rzeczy. Partnerowanie Fredowi to pozbawiona satysfakcji najgorsza harówa, jaką można sobie wyobrazić. Pewnie wielu z was uzna, że przesadzam i że przemawia przeze mnie zazdrość, że marudzę jak Scottie Pippen, że znalazłoby się tysiąc osób na moje miejsce… Ale mówię prawdę. Gdy dostaliśmy sprawę Czarodzieja, Fred był tak wściekły, że bałem się do niego odezwać. Kiedy zaryzykowałem chrząknięcie, wstał i jednym ruchem wyrzucił mnie przez okno. A byliśmy na czterdziestym piętrze hotelu Ritz. Fred dojadł kolację – trzeba zaznaczyć, że wyleciałem zaraz po przystawce – i dopiero po deserze zszedł sprawdzić, czy żyję. Zarzekał się później, że nie dojadł, że zszedł od razu, ale ja wiem swoje. Widziałem na jego marynarce okruszki po serniku.

Fred był zły, bo sprawa śmierdziała na kilometr. Czarodziej… Też byłbym zły, gdyby Fred nie wyssał całej wściekłości świata jak odkurzacz. Przy jego wkurwie mój wkurw był jedynie dziecięcym kwileniem. Komendant przydzielił nam tę sprawę ponoć jeszcze przed strzelaniną w mięsnym i przed załamaniem nerwowym, które przeżył, gdy Fred pojawił się przed nim w pełnej gotowości, za całość obrażeń mając dwa plastry na czole. Czysta złośliwość. Zawsze spychał na nas największe gówno. Obornik z całego kraju spadał nam na łby. Byliśmy sprzątaczkami tego obrzyganego sracza wybijającego szambem.

Mieliśmy dość. Ale wiedzieliśmy, że nie mamy innego wyjścia. Czarodziej, nieczarodziej – sprawę trzeba rozwiązać. My kontra wszechświat. My kontra komendant idiota. My kontra minister kretyn. My kontra prezydent debil. My kontra cały pojebany świat. To nas napędzało. Tego wieczora poszliśmy do strip clubu, wypiliśmy morze żołądkowej gorzkiej, spaliliśmy trzy wagony fajek, obiliśmy tuzin głupich ryjów. Reset. Następnego dnia byliśmy zwarci i gotowi. Fred nie miał zamiaru przeglądać żadnych skanów, mejli czy innych relacji zza siedmiu mórz i oceanów. Skoro mieliśmy działać, to chciał działać. Opuściliśmy naszą „ukochaną” Warszawę i ruszyliśmy do Białegostoku. Wszędzie lepiej niż w tym smutnym jak Pietrzak mieście.

Tamtejsza policja od miesięcy nie mogła poradzić sobie z niejakim Czarodziejem. Specem od IT. Niby nie mieściło nam się w głowie, jak można dać się dymać jakiemuś szczypiorowi od noszenia ołówków. Ale w sumie nie mieliśmy wielkich złudzeń co do białostockich psów. Znaliśmy przecież ten do bólu polski jak Licheń grajdoł od podszewki.

Mknęliśmy przez te wszystkie wiochy i zadupia jak przez Route 66, nie zwalniając, nie oglądając się za siebie, zatrzymując się jedynie, aby skorzystać ze sracza w Orlenie. Fred był raczej milczący. Wciskał gaz do dechy i papierosy do ryja, kręcił kierownicą i wąsem, parskał i klął od czasu do czasu. Słuchał informacji o Czarodzieju, które udało mi się zdobyć. Ale raporty z Białegostoku brzmiały absurdalnie.

– To brzmi jak żart – skwitowałem jeden z nich.

– Jeśli okaże się, że to żart – Fred już niemal żuł fajki, wpychając je sobie prosto do gardła i płuc – jeśli na miejscu zobaczę choć jeden uśmieszek – kontynuował spokojnym głosem, choć twarz miał taką jak Benito Mussolini na obrazie Ambrosiego – gdy choć jedna pizda puści do mnie oko – ścisnął mocniej kierownicę, aż samochód zaczął się krztusić – jeśli usłyszę tam choćby najcichszy chichot – Fredowi tak zapłonęły oczy, że moglibyśmy wyłączyć światła mijania – jeśli to jest, kurwa, żart, to przysięgam, że wysadzę tę jebaną pipidówę w powietrze.

Miałem wrażenie, że coś naprawdę wybuchło. Ale to chyba były hot-dogi w moim żołądku.

I pomknęliśmy dalej, w przestworza, w ciemność, w mrok, w zadupie.

Przez Białystok pruliśmy, prawie nie dotykając asfaltu, jakby na latającym dywanie niesionym mieszaniną wkurwu i szaleństwa. Świat za oknami rozmazywał się jak ptasie gówno, rozsmarowywane wycieraczkami na przedniej szybie naszego samochodu. Zaparkowaliśmy z piskiem opon, niemal potrącając jakichś frajerów z drogówki i taranując drzwi wejściowe. Spod maski dymiło tak, jakby to nie radiowóz, ale meteoryt wylądował przed komendą.

Weszliśmy do środka. To znaczy ja wszedłem, a Fred wparował jak lokomotywa Blaine Mono. Nie chciał kielicha, nie chciał koksu, nie chciał panienek, czym wprawił wszystkich w osłupienie. Nie uznawał smoltoku. Nie uznawał konwenansów. Pierdolił zasady. Kazał wyrzucić akta i wezwać debila, który prowadził sprawę. Zjebał komendanta miejskiego, który mu się nawinął, i strzelił z bara Wojewódzkiego, który oblał się jakimś bourbonem za kilka koła. Fred nawet nie zwolnił. Nie trzeba było włazić mu w drogę. Po kilku minutach skamlania cała psiarnia wyła, wyła do nas jak do księżyca.

Siedzieliśmy w sali, w której pracowała grupa ds. Czarodzieja, jaraliśmy szlugi i czekaliśmy. Wszędzie pełno wykresów, notatek, zdjęć, rysunków i szkiców. Niektóre przypominały ilustracje do opowiadań fantastycznych.

– Informatyk pierdolony – Fred skrzywił się z niesmakiem, ni to pytając, ni to stwierdzając.

– Na to wygląda. Ale to musi być jakiś cudotwórca – zauważyłem, a on spojrzał na mnie tym swoim przenikającym wszechświaty wzrokiem.

– Chujotwórca. Cuda zaraz zobaczy aspirant sztabowy Zubek.

– On się nazywa Wojciechowski.

– Jeszcze zobaczymy.

Po chwili do gabinetu wparował sztabowy Wojciechowski, zasalutował i czekał.

– No mów kurwa, Zubek, myślisz, że przyjechaliśmy tu na jebane wakacje? – Fred powiedział to w tak agresywno-spokojny sposób, nie podnosząc zupełnie głosu, że Zubka zamurowało.

– Melduję, że nazywam się Wojciechowski… – wydukał po kilku sekundach.

– Nie pierdol, Zubek, tylko raportuj mi tu zaraz całą sytuację. Kiedy był pierwszy kontakt i jak to wyglądało?

– No siadajcie, Zubek, i opowiadajcie – powiedziałem na zachętę. – Mówcie o tym gównie, które nas tu sprowadziło.

– Czytaliście raporty?

– Trzymaj mnie, kurwa – rzucił Fred retorycznie. Wiadomo, że gdyby się naprawdę wkurwił, to by go sam szatan pospołu z Pudzianem nie utrzymali.

– Pobieżnie. Nie wiemy, co o nich sądzić – odpowiedziałem.

– Nie wiemy, czy pisał je koleś po grzybach czy pigułach – skwitował niby ironicznie Fred, ale to już było na poważnie. Ton jego głosu był jak zapowiedź leczenia kanałowego przy użyciu gwiazdy śmierci.

– To wszystko prawda.

– Czyli że i po grzybach, i pigułach?

– Nie, kurwa! Normalnie… – głos mu się załamał, po czym schował twarz w dłoniach. Zrobiło mi się go żal. Powiedziałem, żeby na spokojnie ułożył sobie wszystko w głowie i zrelacjonował nam przebieg wypadków, ale dostrzegłem, że Fred już odbezpieczył spluwę. Pośpieszyłem Zubka, który na szczęście wziął się w garść i zaczął opowiadać. O dziwo, mówił w miarę jasno i rzeczowo. Kiedy skończył, Fred wstał, chwycił płaszcz, bazookę i poinformował nas, że mamy zbierać dupy.

– Jedziemy do cukierni i psychiatryka. Krystian, fura! Zubek, jedziesz z nami i wskazujesz drogę – Wojciechowski protestował, dopóki Fred nie rzucił nim w drzwi jak workiem piachu. Nie zamierzał tracić nawet sekundy na negocjacje. Musiał porozmawiać z człowiekiem, który przeżył spotkanie z Czarodziejem.

*

– Kiedy? Diabli wiedzą, nie pamiętam, panie mądry. Ale na spowiedzi bym powiedział, że gdzieś dobre pół roku temu. Dokładnie? No, pewnie jakieś sześć miesięcy, sześćdziesiąt sześć godzin i sześćdziesiąt sześć sekund temu, tfu! Niech Bóg Ojciec ma nas w swojej opiece. No tak, na polach za lasem solnickim… A żesz, kurwysyn jebany, gdybyśmy wiedzieli, jak to się skończy, to byśmy go od razu zatłukli gołymi ręcami, jak tylko się tu wprowadził czort… No ale czasu nie cofnę, co nie, panie detektyw? No więc, jak mówiłem, dostaliśmy zgłoszenie. Za lasem solnickim doszło do jakiś dziwnych wyładowań elektrycznych czy coś. Noc była bezchmurna. No, normalnie na ziemię nie spadła nawet kropelka wody. Ale świadkowie gadali, że nagle jeb! I całe niebo nad Izabelinem rozświetliło się tysiącem błyskawic. Tfu! Siła nieczysta. Eksplozje trwały zaledwie chwilkę, pół minuty, cały chuj. Oczywiście nie pojechaliśmy tam w ogóle. Zapierdalać taki kawał – ale po co? Bo pioruny? I co, kurwa, mamy je uziemić i wrzucić na dołek? To znaczy ten… taka była mniej więcej oficjalna interpretacja tych błysków, hiehie…

Józek zamilkł z głupkowatym uśmiechem. Fred machnął spluwą. Wyjąłem z pudełka kostkę cukru i rzuciłem mu ją na łóżko. Pożarł, oblizał się i mówił dalej.

– Tydzień później… mlask, mlask… doszło do lekkiego trzęsienia ziemi. Ot, trzęsionko małe. Tu wysadziło jakiś hydrant, tam coś popękało, w kilku domach Maryjki zleciały ze ścian, komuś stłukła się butelka wódki. Ot, wielkie trzęsienie portkami – myśleliśmy sobie. Te rzeczy mogły się wydarzyć i bez żadnego trzęsienia, co nie? Zresztą policjanci to nie sejsmolodzy, hiehie. No więc tak mniej więcej mówiło się o tej sprawie na komendzie. Ale dla świętego spokoju wysłaliśmy patrol. Cisza, spokój, raj na ziemi normalnie. Zero przesłanek zwiastujących to piekło, które nastąpiło za jakiś czas.

– Poza, kurwa, biciem piorunów i trzęsieniami ziemi – powiedział Fred tak lodowatym tonem, że musieliśmy nałożyć kurtki.

– Naprawdę nic? – spytałem, aby się upewnić.

– Jak Boga kocham! Ani jednego wyrwanego flaka czy spopielonego paznokcia.

– Żadnych demonów pożerających niemowlaki? – Fred rzucił ironią tak ostro, że myślałem, że rozpłata biedaka na miejscu.

– Matko Boska! – Chciał się przeżegnać, ale jego stan mu na to nie pozwalał. – Nie! Oczywiście, że nie, Boże chroń! Zresztą, no… my już przestaliśmy zwracać uwagę na wszelkie zjawiska pogodowe. Globalne ocieplenie, panie oficerze, kryzys klimatyczny, promieniowanie 5G, Bill Gates, Wuhan i Tusk. Musi trząść, nakurwiać błyskawicami, wiać, grzać i zalewać. Wszelkie dziwactwa błąkające się po lesie solnickim też mało nas obchodziły. Czy my jesteśmy, kurwa, ministerstwem magii? Hiehiehiehhhrhreeh… Nooo, przynajmniej takie mniej więcej wytyczne dostawaliśmy od kierownictwa, tfu!

– Aż? – Fredowe „asz” brzmiało tak, jakby ktoś zaczął piłować styropian w mojej trąbce Eustachiusza.

– Aż… no tego… aż zaczęli ginąć pierwsi ludzie. Pamiętam, jak Czarek z dochodzeniówki powiedział, że mu to pachnie zbiorową konsumpcją jajecznicy z halunami. No bo zdarzały się takie akcje, panowie detektywy… Cała wiocha wypierdolona w kosmos jak Hermaszewski. Ale już nie było nam tak do śmiechu jak wcześniej. Jakieś dziennikarskie, tfu! ścierwa zaczynały się do nas dopierdalać. Pismaki rozpalające nam pod dupami wojnę w Wietnamie.

– Co się tam działo? – starałem się pchnąć opowieść w stronę jakiegoś zakończenia.

– Już, już, tutaj mam listę! – Zubek wcisnął się w narrację Józka. – W sumie było pięć ofiar. Pierwsza zginęła od porażenia elektrycznego, druga od cięć ostrym narzędziem, trzecia na skutek ataku dzikiego zwierzęcia, czwarta od obrażeń wewnętrznych, a piąta… po prostu spłonęła.

– No i co, coś żeście podejrzewali, sierżancie? Czy pięć trupów nie zrobiło na was żadnego wrażenia? Uruchamiamy śledztwo, jak liczba trupów będzie dwucyfrowa, co? Jak zdechnie sto osób, to dopiero zrzucamy kapcie i bierzemy się do roboty. Wszystko poniżej setki to pierdolenie i zawracanie głowy, zgadza się?

– Hiehiehie, my? Nic, jak zwykle, hihi. Myśmy założyli, że to wszystko to zbieg okoliczności – Józek zaczął się śmiać już na dobre i wirować oczami, jakbyśmy kręcili rimejk Egzorcysty. Jednak kiedy Fred przyłożył spluwę do drożdżówki, którą mu przynieśliśmy, szybko wrócił do przerwanej opowieści.

– Taaaa… tego… na czym to ja… Aha, świadkowie! Mieliśmy naocznych świadków. A więc świadkowie uważali, że pierwsza ofiara została usmażona przez piorun kulisty, pan oficer miarkuje. Kolejną miał zaszlachtować olbrzymi rycerz w czarnej zbroi, tfu! Następna, rozumiecie, panowie detektywy, miała zostać rozszarpana przez olbrzymiego latającego stwora ziejącego ogniem. Czwarta stratowana, naturalnie, przez grupę dzikich szalonych jeźdźców. A ostatnia, jakby nie patrzeć, miała w jednej chwili stanąć w ogniu. Hehe… Tymczasem pismaki kopciły nam już pod dupami na dobre. Zaczęli pisać, a jakże, o czarach, gusłach, tfu! demonach. No i rzeczywiście komendant chodził wkurwiony jak szatan. Ale później nikt postronny już chyba więcej nie zginął. Ludzie zaczęli jednak gadać, że po lesie krąży zakapturzona postać z kosturem w ręku. Przerażający wędrowiec czyniący cuda, hehe. Haha! No tak, cuda! Huehuehue…

Sierżant Józef zatkał się śmiechem na dobre. Nie dało się go przetkać ani kostką cukru, ani spluwą wymierzoną w słodką bułkę. Fred chyba nawet nie był zły. Bałem się, że wybuchnie, a on po prostu wyciągnął swoją sprężynową kosę i zaczął odcinać z drożdżówki kruszonkę. Kawałek po kawałeczku. Józek przestał się śmiać i zastygł w niemym przerażeniu. Fred ciął dalej. Profesjonalnie, systematycznie i bez litości. Józek wił się i błagał o tę litość. Ale Fred nie miał litości, zwłaszcza dla wyrobów cukierniczych, zwłaszcza dla drożdżówek, których po prostu, kurwa, nienawidził. Ciął i ciął jak rzeźnik, bez drgnienia powieki. Rżnął dalej, nawet kiedy cała kruszonka została amputowana, ale już bez bawienia się w precyzyjnego chirurga, wywalając wszystko na zewnątrz, rozrzucając flaki i wnętrzności po całej sali, jak dzika bestia. Józek wykrzywiał się nienaturalnie, konając w straszliwych męczarniach. W końcu drożdżówka została zdekruszonkizowana, rozczłonkowana i ostatecznie zgładzona. To, co po niej zostało, nie przypominało już produktu z cukierni.

– Nie chcę tego powtarzać… – Fred wraził lepki od cukru nóż w szpitalny stolik, po czym wbił oczy w Józka. Powoli wyjął z siatki kolejną piękną drożdżówkę. Józek zrozumiał przekaz i kiwnął do Freda. Ale nie mógł wykrztusić z siebie słowa. Telepał się i ryczał.

Kiedy zobaczyłem, że Fred wyciąga z plecaka akumulator i podłącza przewody do ciasta, rzuciłem Józkowi dwie kostki cukru. Dzięki temu wziął się w garść i zaczął opowiadać:

– Nie wierzyliśmy już w nic… chlip… Nawet w samych siebie… chlip… Ale działaliśmy, jasne… Działaliśmy pod naciskiem pierdolonych pismaków i polityków. Dajcie chusteczkę… Musieliśmy działać. Nasze patrole krążyły po okolicy, robiliśmy inspekcje okolicznych domostw, farm i przedsiębiorstw. Matko Boska… No więc tamtego feralnego dnia pojechaliśmy na wielkie ogrodzone nieużytki, które kilka lat temu wykupił jakiś warszawiak. Podjechaliśmy do bramy. Zakaz wejścia. Jagodzianki w dłoń i wchodzimy na pełnej. Pierwszy szedł Stefan, świeć Boże nad jego duszą. Zginął jak bohater, na służbie, do końca stojąc na straży porządku publicznego. Pamiętam jego ostatnie słowa: „Kurwa mać, ujebałem się tą pierdoloną jagodzianką do chuja złamanego”. Sekundę potem coś jebnęło, nie wiem, chyba atomówka spadła nam na głowy. Ziemia wokół zaczęła strzelać, jakbyśmy spacerowali po gejzerach. Nagle wszystko ucichło. Stanęliśmy jak wryci. Jagodzianki w pełnej gotowości. Stefan stał niewzruszony w tym samym miejscu, w którym stał przed eksplozją. W bezruchu, jakby nasłuchując, zastygły w pół kroku. Ale coś było nie tak. Po jakiejś chwili zorientowałem się, że Stefan się nie rusza, bo jest cały z mosiądzu. Zamienił się w jebany pomnik, czaicie? Więc stukamy w niego kolbami i podziwiamy wydobywające się z Józka wysokie wibrujące dźwięki dzwonu, gdy nagle materializuje się przed nami jakiś koleś w kapturze z wielką świecącą rózgą. I wtedy wszystko stało się jasne. Czarodziej, tfu! To on. Już wiemy. Już wiemy, że mamy przejebane. Wyciągamy spluwy i strzelamy. W zasadzie tylko Gienek strzelił, i to zresztą chyba ślepakami. Moja spluwa zaklinowała się w kaburze, a Edek od razu zaczął spierdalać. I nagle słyszymy kolejne jebnięcie. Gienek zamienia się w żabę. Obrzydliwą ropuchę. Z wielkimi krostami, naroślami, śluzem – no od razu było widać, że to Gienek. Nie wiem, co robić. Kurwa, co robić? Łapać Gienka nie będę, bo jeszcze ktoś mnie za geja weźmie. Patrzę, gdzie Edek. A on już, kurwa, przy samochodzie i gdy tylko wsiadł, to nagle jeb. Promień z kosmosu rozpierdala furę razem z Edkiem na wszystkie strony świata. Tam gdzie przed chwilą stał Edek, powstał wielki dymiący krater, a jedynym śladem po samochodzie była płonąca w oddali opona. Wtedy to mi kompletnie zabił ćwieka. Za chuja nie wiedziałem, co robić. Czarodzieja ani śladu. Więc stałem w miejscu i chyba kopnąłem jakąś żabę, która mi wlazła na buta. Minęły może ze trzy sekundy, a tu jebaniec nagle teleportuje się tuż przede mną. Celuje we mnie różdżką, a ja zakryłem się dłońmi i… i… i obudziłem się tutaj, hihihhihih…

Niczego więcej z niego nie wyciągnęliśmy. Zresztą usłyszeliśmy dostatecznie dużo. Moim zdaniem za dużo.

Wychodziliśmy w ciszy, którą przerwał dopiero Zubek.

– Lekarze podejrzewają, że Józek zasłonił się jagodzianką.

– No co ty, kurwa, nie powiesz?

*

Muszę się przyznać, że żal było patrzeć na tego człowieka zamienionego w jagodziankę. Co to za życie? Jeść sam cukier.

– Chyba masz nam coś do wyjaśnienia, Zubek?

– No tak, tak! Eee… no bo to było…

– Ilu?

– No, potem to jeszcze… eeee … z pewnością kilkunastu…

– Ilu?

– Ilu, ilu… Nie wiem, kurwa. Pół komendy zamienione w żaby, ropuchy, kamienne posągi, drzewa, słupy soli i Bóg wie, co jeszcze – Zubek-Wojciechowski wreszcie wyrzucił to z siebie.

– Dobrze. Jedziemy na miejsce.

– Myślisz, że da się ich odczarować?

– Zostawiam to waszemu ministerstwu magii. Ja biorę na siebie Czarodzieja.

*

– To ta brama?

– Tak, nie zbliżałbym się bardziej niż na…

– Wchodzimy – Fred zdecydował. – Ja przodem, wy za mną. Spluwy w rękach. Zubek, ty także.

No i weszliśmy. Za bramą ujrzeliśmy zupełnie inny świat, jakbyśmy przeszli przez magiczny portal, który przeniósł nas do równoległej rzeczywistości. Był to świat nieposkromionej i pięknej natury, z rozległymi połaciami nieprzebytych lasów, dzikich łąk i olbrzymich gór spowitych mistycznymi mgłami. Cała, rozciągająca się przed nami równina była poprzetykana szumiącymi z każdej stronny potokami, pomiędzy którymi pasły się stada parzystokopytnych, jak mi się zdawało, przeżuwaczy. W oddali, wśród gór, można było dostrzec nawet wodospad, nad którym unosiła się ledwie widoczna tęcza.

Świat ten był pozbawiony jakiejkolwiek cywilizacji lub choćby nawet śladu obecności człowieka, takiego jak smuga kondensacyjna czy wydeptana ścieżka. Jedynie olbrzymia kamienna wieża, dumnie wznosząca się pośrodku centralnej polany, zaburzała dziewiczy wymiar tego krajobrazu. Ale ona także nie miała w sobie nic ludzkiego. To było nie do pomyślenia, że mogła być dziełem człowieka. Było tu pięknie, ale jednocześnie strasznie.

Świat ten, co w sumie nie powinno być żadnym zaskoczeniem, jeśli nadal znajdowaliśmy się w Polsce, musiał być i dziełem szaleńca, i strasznym zadupiem. Miałem same złe przeczucia. Bałem się, że ktoś zaraz rzuci w nas cegłówką lub wyskoczy z krzaków i ożeni nam kosę, bałem się, że ja i Zubek jesteśmy jedynie przynętami Freda. Wmawiałem sobie, że nie, że tylko Zubek ma odegrać rolę mięsa armatniego, że jako partner Freda jestem bezpieczny i tak dalej… I wtedy nagle coś się zakotłowało, szum, dym, magiczne światła, czarodziejskie pierdnięcia, a przed nami zaczęła się materializować ludzka postać spowita w ciemną szatę, z wielkim debilnym kapeluszem na głowie i długą drewnianą pałą.

– Nędzni śmiertelnicy! Czego szukacie w krainie Xargasa Wspaniałego?

– Kogo, przepraszam? – spytałem tak głupio, że nie wiem. Przecież mógł mnie zmienić w kostkę cukru, w tubkę z pastą z tuńczyka, w pękniętą śrubkę, cokolwiek!

– Pizdasa Złamanego – odpowiedział ktoś z pełną powagą, ale niezbyt głośno i wyraźnie. Czyj to był głos? I skąd dochodził? Nie mogłem się zorientować w sytuacji. Fred gdzieś zniknął, a Zubek stał jak głupek z otwartą gębą.

– Xargasa! Największego czarnoksiężnika w historii ludzkości!

– Witamy cię, Wspaniały Pizdasie! A teraz rzuć ten śmieszny kijek, połóż się na ziemi i trzymaj ręce tak, żebyśmy je dobrze widzieli – to może przeżyjesz.

Wtedy się zorientowałem, o co chodzi. To był głos Freda dochodzący z krótkofalówki zawieszonej na pasku przerażonego Zubka, który właśnie skumał, że staje się najprawdziwszą przynętą. Co z tego, że zaczął grzebać przy krótkofalówce, co z tego, że wyrzucił ją precz, że zaczął machać rękami i tłumaczyć, że on nie ma z tym nic wspólnego, że uwielbia czarną magię, że kocha Xargasa i zrobi dla niego wszystko. Chmury zdążyły zasłonić słońce, zerwał się wiatr, a równina nabrała mrocznych kolorów. Xargas już inkantował najbardziej śmiercionośne zaklęcia świata, już unosił się w powietrzu jak pierdolony bóg śmierci. Powietrze wokół niego zawirowało, jakby był okiem cyklonu. Z wnętrza tego kotłowiska nagle wystrzeliła błyskawica Zeusa.

Dopiero w tym momencie otrzeźwiałem i usłyszałem przeraźliwy huk. Xargasem zarzuciło. W mojej ręce dymił pistolet.

– Strzelaj, Zubek! Da się ubić skurwysyna! – krzyczałem podniecony w stronę tego nieszczęśnika, wypuszczając kulę za kulą. Pojąłem, co się stało, gdy skończyły mi się pociski, gdy usłyszałem piski przeraźliwie krzyczącej świni, wyrywającej się z munduru Zubka.

– Kurwa… – westchnąłem, a Xargas zaśmiał się upiornie. Był niby rozbawiony, ale wyglądał raczej na wkurwionego. Hipokryta. Chyba nie spodziewał się kulki. A tym bardziej całego magazynku. O przeładowaniu pistoletu nawet nie miałem co marzyć. Wiedziałem, że już po mnie. Xargas wzlatywał w przestrzeń. Unosił się w powietrzu jak anioł niszczyciel. Już zaczynał swój taniec śmierci. Cyklony, pioruny, potopy, trzęsienia ziemi, zmierzch bogów i ludzi, ragnarok ostateczny, totalna apokalipsa. Czułem, że Xargas zaraz przemieni mnie w jakiś najgorszy syf. Boże, tylko nie w maciorę – jakiś głos zaskomlał w mojej głowie. Poczułem, że włos mi się jeży i zaczynam płonąć. Aż nagle wszystko eksplodowało.

Leżałem na ziemi bez ruchu i zmysłów. Czułem, że chyba żyję i że raczej nie zamieniłem się w wieprzka. Kiedy otworzyłem oczy, zobaczyłem zupełnie zwyczajną, nijaką polanę, poprzetykaną liniami wysokiego napięcia. „W niebie taki syf?” – pomyślałem. „I Fred, kurwa, też tu jest? Stoi sobie w niebie i czyści bazookę przed spotkaniem z Bogiem? What the fuck?!”

– Łap tę świnię i spierdalamy – krzyczał ktoś z oddali, z tysiąca kilometrów, z dna oceanu. Cały czas byłem ogłuszony. W uszach dudniły mi echa niedawnej eksplozji.

Stanąłem jakimś cudem na dwóch nogach. Dymiło ze mnie jak z tlącego się, zalanego moczem ogniska. Oszołomiony, zacząłem rozglądać się za Zubkiem. Otóż ta łachudra, zamieniona teraz w świnię, za nic miała sobie koniec świata i z lubością relaksowała się w wielkiej kałuży błota.

– Jak go zaraz dorwę, świnię jedną – warknąłem i ruszyłem w stronę Zubka, ale wstrzymałem się, słysząc władczy głos Freda.

– Tę świnię! – Fred stał z dymiącym wielkim granatnikiem opartym na ramieniu i ręką wskazywał istotę pełzającą w miejscu, gdzie jakiś czas temu lewitował Xargas. – Kajdanki i na pakę.

I tak też zrobiliśmy. Xargas, w zasadzie jakiś zwyczajny nadwęglony typek, wylądował na pace, Fred usiadł za kółkiem, a ja na fotelu pasażera. Na tylne siedzenie wskoczyła świnka, która przyjaźnie zachrumkała, jakby dając znać, że możemy już ruszać.

*

– Oficer śledczy Fred?

– Dla was pan oficer śledczy Fryderyk.

– Acha, tak właśnie myślałem, a więc w imieniu komendanta wzywam do złożenia wyjaśnień w sprawie niejakiego Czarodzieja…

Fred tak huknął do telefonu, że facet doznał trwałego uszczerbku słuchu. Więcej już nikt nie zadzwonił. Dostaliśmy więc pismo i naganę za zniszczenia, których dokonaliśmy w krainie Czarodzieja. Zarzucano nam, że bezmyślnie rozwaliliśmy całą infrastrukturę tego szalonego naukowca, w tym komputery kwantowe, które kreowały magiczną rzeczywistość i czyniły go Xargasem. Fred oczywiście namierzył je swoją bazooką w czasie, kiedy Czarodziej grillował nas swoimi laserami. W raporcie, który dostaliśmy, było coś jeszcze o oknach plazmowych, polach sił, nadprzewodnikach działających w temperaturze pokojowej, magnesach, elektromagnetyzmie, metamateriałach, nanotechnologiach, kryształach fotonicznych, plazmonice, fazerach, kondensatach Bosego-Einsteina, lawinach fotonowych, teleportacjach, hologramach i diabli wiedzą o czym jeszcze.

– Tak, jasne, hologramy… – podsumował to Fred, ruchem głowy wskazując na świnię, która siedziała z nami w barze i popijała żołądkową gorzką z miseczki.

W następnym odcinku: Ciężkie jak życie
Cała trójka przyjaciół próbuje ułożyć sobie życie po trudnej przeprawie z Czarodziejem.Wieprzek Zubek mierzy się z wykluczeniem i izolacją, doświadczany przez owczarki niemieckie, z którymi rozpoczął trening policyjny. Krystian zmaga się z efektami walki z czarodziejem, a rozliczne i głębokie oparzenia okazują się jego najmniejszym problemem. Krystian dowiaduje się od lekarzy, że lewa stopa zaczyna zmieniać się w płetwę, i obawia się, że zmiany mogą postępować. Fred natomiast ma to wszystko w dupie, chce zjeść porządne śniadanie, więc idzie po bułki do sklepu. Po drodze zabija sto osób, które dybią na jego życie, ratuje piękną kobietę oraz świat od zagłady nuklearnej i zdobywa świeże bułki – chociaż już dawno minęła pora śniadania. Co się stanie z bułkami? Co jeszcze wymyśli komendant Granatnik? Oglądajcie piąty odcinek serialu o fantastycznych przygodach Freda!

Tymoteusz Skiba

Tymoteusz Skiba

Niezależny schulzolog, niespełniony koszykarz i niedoszły zawodnik StarCrafta. Fałszywy wieszcz muzycznego kolektywu sepr.online, który opublikował swoje epigońskie dokonania na falach Radia Kapitał. Doktor nauk humanistycznych zakochany w science fiction, dwudziestoleciu międzywojennym i podwójnej hawajskiej. Najsłynniejszy bard Jasienia, Kokoszek i Szadółek, znienawidzony na Stogach i Biskupiej Górce. Od wielu lat związany z Centrum Sztuki Współczesnej ŁAŹNIA w Gdańsku. Publikował opowiadania w „Schulz/Forum”, „Blizie”, „Czasie Kultury”, „Stronie Czynnej”, „Drobiazgach”, „Tlenie Literackim” i „Bravo Girl”. W 2020 roku wyróżniony w II Ogólnopolskim Konkursie na Książkę Literacką Nowy Dokument Tekstowy w kategorii epika, za opowiadania Kto napisał Brunona Schulza? oraz Rozmowy ze spamem. Autor najgorzej sprzedającej się książki w historii Szadółek pt. Worstseller (Słowa na Wybiegu, Gdańsk 2022).

udostępnij:

Przeczytaj także:

Cmentarna (n/ż) Cmentarna (n/ż) Cmentarna (n/ż)
Agnieszka Domańska

Cmentarna (n/ż)

Przeżyłem epidemię Przeżyłem epidemię Przeżyłem epidemię
Paweł Radziszewski

Przeżyłem epidemię