Rozmowa z Kaśką Paluch, muzykolożką, absolwentką Uniwersytetu Jagiellońskiego, producentką muzyczną. Pochodząca z Zakopanego, w kwietniu 2017 roku przeniosła się na Islandię. Pod koniec 2019 roku zaczęła tam nagrania terenowe, a część z nich wykorzystała na debiutanckiej płycie Noise from Iceland. Połączyła je z muzyką elektroniczną, progresywnym house’em z przełomu lat dziewięćdziesiątych i dwutysięcznych. Drugi jej album to Ey, z muzyką elektroniczną wzbogaconą o brzmienia ze zniszczonej w 1973 roku przez wybuch wulkanu wyspy Heimaey. Rok temu wróciła do Polski.
Aleksandra Kozłowska: Znam Noise From Iceland, tworzoną przez ciebie mapę dźwiękową Islandii, mam tam ulubione nagrania. Nie wiedziałam jednak, że napisałaś o tym książkę zatytułowaną Szum. Same brzmienia ci nie wystarczały?
Kaśka Paluch: Gdy zaczęłam zadawać sobie pytanie, jak brzmi Islandia, pomyślałam, że będę szukać charakterystycznych dla niej dźwięków i je nagrywać. Po to, by je opisać. To moje muzykologiczne skrzywienie: dźwięki zanalizować, nazwać. Mapa miała być tylko dodatkiem do książki, która pojawiła mi się w głowie jako pierwsza. Ale im więcej tych brzmień zbierałam, im bardziej się moja mapa rozrastała, tym mniej pisałam. Za to coraz więcej słuchałam. Tym, co przesunęło książkę na dalszy plan, było też tragiczne zdarzenie – śmierć Jona Snorriego, islandzkiego himalaisty. Był jedną z osób, z którą rozmawiałam o brzmieniu Islandii, i to on mówił mi o absolutnej ciszy w islandzkim interiorze, o tym, że zna historie ludzi, którzy postradali zmysły z braku dźwięków, z tej deprywacji. Obiecał, że opowie mi o tym więcej, gdy wróci z K2. Nie opowiedział, zginął na tej górze. I to mnie zdruzgotało. Jon stał się częścią niedokończonego rozdziału Noise from Iceland, co zdemotywowało mnie do dalszego pisania. Zacięłam się. Dopiero gdy doświadczyłam ciszy we wnętrzu lodowca, o którym też mówił mi Snorri, powoli zaczęło mi wracać zainteresowanie książką.
AK: Do poznawania wyspy słuchem zainspirowała cię niewidoma turystka w tunelu lawowym Raufarhólshellir.
KP: Tak. To było na początku 2020 roku, podczas wycieczki, którą prowadziłam w tym tunelu. Niewidoma uczestniczka zwiedzała jaskinię, nie patrząc – jak większość turystów – lecz słuchając. Zafascynował mnie jej odmienny sposób odbioru. I wtedy przyszła mi do głowy myśl: wiele osób wie, jak Islandia wygląda, ale ile osób wie, jak brzmi? I czym tak naprawdę jest brzmienie Islandii?
AK: Odpowiedzi na to pytanie złożyły się na Szum. W ten sposób powstał zupełnie inny przewodnik po wyspie – opisujesz w nim miejsca nie do oglądania, tylko do słuchania. A wracając do mapy Noise From Iceland – pamiętasz, ile na początku, w 2020 roku, było na niej kropeczek oznaczających lokalizacje zarejestrowanych nagrań?
KP: Nie więcej niż dwadzieścia. Teraz jest koło setki.
AK: Zaczęłaś tworzyć tę mapę w bardzo istotnym momencie, w momencie będącym wyzwaniem, czyli podczas pandemii.
KP: Tak. Jak już wspomniałam, pracowałam wtedy jako przewodniczka w tunelu lawowym, lubiłam to, ale COVID wszystko zatrzymał. Turyści pojawiali się na Islandii sporadycznie. Wyspa była zamknięta. A ja, jak mnóstwo osób w tym czasie, wylądowałam na bezrobociu. Dzięki temu miałam czas na pisanie. W mieszkaniu, które wynajmowałam, nie było na to warunków, bo sąsiad – podobnie jak wielu innych – zaczął remont. Wynajęłam więc biurko w przestrzeni coworkingowej, gdzie działali też malarze i muzycy. Pisałam książkę, robiłam wywiady z islandzkimi artystami o tym, jak brzmi ich kraj. W książce chcę pokazać Islandię z zupełnie innej perspektywy, która sprawiła, że Noise From Iceland stało się tak popularne – nie z od strony pięknych widoków, ale jej pięknego brzmienia i tego, jak ono wpływa na ludzi. Dźwięk działa na nas organicznie – to przecież fale, które w nas uderzają. Tym się zajmuje cała gałąź psychologii muzyki i fizjologii dźwięku. Mam nadzieję, że znajdzie się wydawca, który będzie chciał mi w zaprezentowaniu tej książki pomóc.
AK: Z którego miejsca nagranie umieściłaś na mapie jako pierwsze?
KP: Z Jökulsárlón, Laguny Lodowcowej.
AK: Turystyczny klasyk.
KP: To prawda. Ale pojechałam tam, gdy nie było nikogo. Moja mama przyleciała do Islandii i bardzo chciała zobaczyć Lagunę. Był środek pandemii; mama musiała przejść cały proces zapobiegawczy: test na lotnisku, tydzień kwarantanny, potem kolejny test. Dopiero wtedy mogłyśmy zacząć jeździć po wyspie. Nie każdy turysta miał czas albo sposobność, żeby tydzień siedzieć w hotelu. Dlatego nad Jökulsárlón byłyśmy zupełnie same. Wkrótce potem pomyślałam, że nie chcę czekać z publikowaniem nagrań aż powstanie książka. Chciałam się od razu nimi podzielić.
AK: Laguna Lodowcowa, a potem kolejne zjawiska natury: wodospady, gejzery, jeziora, wiatr, uratowały cię przed pandemicznym marazmem?
KP: Mogę zupełnie otwarcie powiedzieć, że pandemia i związana z nią izolacja w Islandii – Islandia w ogóle jest odizolowana od świata, więc podczas pandemii wszyscy byliśmy tam podwójnie odcięci, sami, daleko od rodziny – sprawiły, że depresja, z którą zmagałam się wcześniej od wielu lat, wróciła. Słuchanie i nagrywanie przyrody, skoncentrowanie się na naturze uratowało mnie przed popadnięciem w ciężką, wymagającą hospitalizacji chorobę. Z dwóch powodów. Pierwszy, prozaiczny: miałam cel, żeby rano wstać i zrobić coś konkretnego zamiast – jak przez pierwsze dwa tygodnie – siedzieć w dresach i grać na PlayStation. Drugi powód był ważniejszy: w izolacji odnalazłam pozytyw. Fakt, że w terenie poza mną właściwie nie było ludzi, służył tym nagraniom. I mnie, bo dzięki tej samotności mogłam mieć bardzo intymny kontakt z naturą. Sama z wodospadem, z wiatrem, gejzerem… Nic, tylko stałam lub siedziałam nieruchomo i nagrywałam. Coś wręcz jak medytacja. I to mnie bardzo podniosło.
AK: To mocno przebija z twojej książki. Czuje się w niej pokorę i głębokie relacje z naturą, ale w takim szczerym, prostym sensie, bez duchowych uniesień, bez New Age’u. Mam wrażenie, że twój kontakt z przyrodą to spotkanie z jej dosłowną fizyczną siłą: energią wulkanu, mocą wichru czy wielkiej kaskady. Przy tym wszystkim człowiek jest malutki, nieistotny. Podoba mi się, gdy piszesz, że Islandia to nie park rozrywki.
KP: Cieszę się, że to zauważyłaś. Rzeczywiście mam wielki szacunek do natury, ale czasem zdarza mi się ją personifikować…
AK: Tak, przepraszałaś wodospad.
KP: Właśnie. Ale choć czuję żywą obecność natury, to bez egzaltacji. Mój kontakt z nią jest bardzo bezpośredni, fizyczny. Wiatr wdzierający się do oczu, do nosa, do uszu, sprawiający, że ręce drętwieją z zimna, to po prostu wiatr, żadna magia. Zjawisko, którego każdy może doświadczyć. Egzaltacja, uniesienia duchowe oddalają nas od istoty natury, kierują wektor uwagi na nas samych. A mnie nie o to chodzi.
AK: Wiatr jest w twojej książce głównym, bardzo zresztą charakternym bohaterem. W różnych odmianach: od ryczącego, wyjącego, sztormowego po delikatne, wręcz bryzowe podmuchy. Ważną rolę odgrywa też deszcz, czasem tak intensywny, że tylko torebka śniadaniowa jest w stanie uratować mikrofon. Wodospady to kolejne istotne osobistości.
KP: Tak, wszystkie te zjawiska generują różnej jakości szum. Szum to zdecydowanie najbardziej charakterystyczny dźwięk Islandii. Nawet gdy go nie ma – jak w ciszy i pustce islandzkiego interioru – to jest wielkim nieobecnym. Szum pojawiał się w niemal wszystkich rozmowach z Islandczykami. Dla nich Islandia to właśnie szum. I dla mnie zdecydowanie też. Nie zawsze jest to szum naturalny. Może być to szum samolotu albo – jak w moim przypadku – rekordera. Z szumem wiąże się interesujące zjawisko. Na początku książki przytaczam rozmowę z badaczką psychologii muzyki Dianą Deutsch, której badania dowodzą, że ludzie mają skłonność do słyszenia w szumie słów lub muzyki, bo mózg nie znosi chaosu i próbuje to sobie po swojemu poukładać. Dlatego każdy w szumie usłyszy coś innego, często sporo mówiącego o tym, co się dzieje w podświadomości. Dlatego słuchanie Islandii sporo mnie o mnie samej nauczyło.
AK: A co słyszałaś w tym wszechobecnym szumie?
KP: To – i tego właśnie dotyczy wspomniany wyżej eksperyment Deutsch – zależało od dnia i stanu, w jakim byłam. Ale często, stojąc nad brzegiem oceanu, słyszałam, że wszystko będzie dobrze. To było takie kojące, otulające „mmmm”, niemal jak kołysanka. Wiedziałam, że to komunikat wychodzący z wewnątrz mnie – sam wiatr czy ocean nic przecież nie mówią. Dlatego nauczyłam się, że jest we mnie wystarczająco dużo siły… żeby było dobrze. Tylko czasem trudno do tego dotrzeć. Ale to już było po mojej stronie.
Chciałabym jeszcze dodać, że nie uważam się za autorkę Noise From Iceland. Twórczynią tej dźwiękowej mapy jest Islandia. Ja tylko ją nagrywałam, byłam przekaźnikiem. Starałam się jak najlepiej udokumentować ten szum, szmer, huk, plusk. Nazwać je, opisać ich źródła, sposoby rozchodzenia się. W języku islandzkim jest wiele określeń na „szum”. To zdradza, jak bardzo Islandczycy są czuli na naturę i jej dźwięki. Tytułowy niður to szmer strumyka.
AK: Mówisz, że byłaś tylko przekaźnikiem, medium, więc jednak mamy tu element nawiedzenia! (śmiech) Ale serio – trzeba umieć być przekaźnikiem, by nie zatracić siebie, nie dać się zdominować większej sile. Tobie nie do końca się to udało – kilka razy piszesz o swojej obsesji na punkcie wulkanu. Kiedy i dlaczego się zaczęła? Wielu ludziom wystarcza cyknąć kilka selfie z erupcją w tle i mogą jechać dalej.
KP: Zajmując się field recordingiem, trzeba umieć znaleźć perspektywę, wykadrować dźwięk. Skógafoss nagrywałam z perspektywy strumyka, na pierwszym planie słuchać jego pluskanie. Wodospad jest dalej, w głębi. Trzeba być jak filmowiec, malarz czy reporter – każdy musi mieć trochę dystansu do przedmiotu dokumentacji. Mnie w przypadku wulkanu Fagradalsfjall w marcu 2021 roku próba bycia obiektywną czy zdystansowaną kompletnie nie wyszła. I tak, parę razy używam w książce określenia „obsesja”, bo tym de facto to było. Czymś na granicy chorobliwej pasji. Myślę, że granicą, gdzie kończy się zdrowa, a zaczyna chora fascynacja, jest stan wyczerpania organizmu. By nagrać erupcję, potrafiłam jechać tam z zapaleniem zatok, fatalnie się czując, po dwóch godzinach snu. Żyłam w ciągłym stresie, że nagranie się nie uda, że coś przegapię, że się spóźnię. Non stop śledziłam prognozę pogody. Miałam w głowie tylko wulkan.
AK: Ale skąd w ogóle ta obsesja?
KP: Wulkany od zawsze mnie interesowały. W Reykjavíku poszłam na krótki kurs monitorowania lawy, przewidywania erupcji, prowadzili go geologowie z Uniwersytetu Islandzkiego. Wybuch wulkanu to rzadkie zjawisko. Mam nagranie wulkanu i płynącej lawy, bo po prostu miałam ogromne szczęście. Znalazłam się we właściwym miejscu, we właściwym czasie. Chciałam więc wykorzystać tę szansę, wiedziałam, że prędko się to nie powtórzy. A drugi powód obsesji: to był dla mnie pierwszy kontakt z tak pierwotną siłą. Buchającą z wnętrza Ziemi. Ziemia dosłownie na moich oczach się ruszyła. To było coś przejmującego. Poczucie bycia malutkim człowiekiem przy ogromie natury tam było ekstremalne. Najtrudniejsze moje doświadczenie pod względem emocjonalnym i fizycznym. Na to odporności i dystansu nie miałam. Bo skąd miałam mieć?
AK: Czy na przeżywanie wulkanicznej erupcji miała też wpływ twoja pasja geologiczna, która obudziła się właśnie w Islandii?
KP: Na pewno. Zjawiska, które znałam tylko z teorii, mogłam wreszcie zobaczyć, poczuć, doświadczyć na żywo. To jak dla muzykologa oglądanie Beethovena przy pracy. Naprawdę nie miałam szans zachować dystansu. (śmiech)
AK: W Islandii spędziłaś siedem lat – liczba jak z baśni. Człowiek podobno zmienia się co siedem lat. Kim byłaś, gdy tam wylądowałaś, i jako kto wracałaś do Polski?
KP: Do Islandii przyleciałam jako osoba o bardzo małej wierze w siebie, w swoje umiejętności i możliwości. Zagubiona, wypalona pracą w dziennikarstwie. A wyjeżdżałam ze świadomością, że potrafię więcej, niż mi się wydawało: ułożyć sobie życie w obcym kraju, jeszcze tak daleko, w obcym języku… Emigracja w ogóle jest trudna i wydaje mi się, że trzeba sporej wytrzymałości i samozaparcia, żeby sobie ogarnąć życie bez siatki bezpieczeństwa: rodziców, rodziny, języka… Poradzenie sobie z tym daje dużo pewności siebie i poczucia własnej wartości. Wyjechałam też dużo mądrzejsza, bogatsza o mnóstwo wiedzy na temat field recordingu i mikrofonów, wcześniej, w Polsce, zajmowałam się tym w bardzo ograniczonym zakresie, raczej pisałam, nagrań terenowych więcej słuchałam, niż ich tworzyłam. Wracałam także bogatsza o wiele doświadczeń związanych z przeżywaniem natury i radzeniem sobie w trudnych warunkach islandzkiego klimatu. Przy okazji nagrań w wielu przypadkach nieoceniona okazała się pomoc przyjaciół, jak na przykład Agaty Jabłońskiej, która była przewodniczką po lodowcu. Sama nie dałabym rady tego zrobić. A wcześniej miałam spory problem z proszeniem o pomoc.
AK: W miejscach takich jak Islandia w pojedynkę się nie przetrwa. Tam, w tak nieobliczalnych warunkach pogodowych, zawsze liczyła się wspólnota, przyjaciele i wsparcie.
KP: Właśnie. I tego się tam nauczyłam. Czuję, że Islandia mnie zmieniła, że więcej mogę…
AK: No, przecież Ryūichi Sakamoto zaprosił cię do współpracy. Zmarły dwa lata temu japoński muzyk i kompozytor wykorzystał twoje nagrania z Reykjavíku w kompozycji Playback, zaprezentowanej w Haus der Kunst w Monachium, a potem w instalacji artystycznej kolektywu Dumb Type, którego był członkiem, wystawianej na Biennale w Wenecji w 2022 roku.
KP: To niezwykle wzmacniające – wiedzieć, że potrafię zrobić coś, co zainteresuje Sakamoto, to dla mnie absolutny top of the top. Świadomość tego miała wpływ na powrót do pisania książki. Wyjeżdżałam z Islandii nagle, w dużym kryzysie. Nie miałam czasu, żeby oswoić się z myślą, że ją zostawiam i że do niej nie wracam. Jestem sentymentalna, żałowałam, że nie zdążyłam się z Islandią mentalnie pożegnać. Więc wróciłam do książki, żeby zrobić to w takiej formie, a przy tym dać trochę retrospekcji, przypomnieć, co tam się działo i jak na mnie wpłynęło.
AK: We wstępie piszesz, że chciałaś też podziękować.
KP: Właśnie. Podziękować Islandii za wszystkie doświadczenia, przyjaźnie, wszystkie piękne zorze polarne, za wulkan, za siedem lat absolutnie fantastycznego rollercoastera. Bo Islandia jest wspaniałym miejscem, a ludzie są fantastyczni. Wyspa ma szczególne właściwości i swoistą siłę oddziaływania. I – może to prozaiczne – wróciłam też lepszym kierowcą. Tam naprawdę nauczyłam się jeździć samochodem, zrobiłam prawo jazdy na busy, ale też dowiedziałam się, czym jest jazda w okropnych warunkach. (śmiech)
AK: Wróciłaś do rodzinnego Zakopanego. Robisz tam nagrania terenowe?
KP: Tak. Zaczęłam nagrywać Tatry. Mam marzenia o stworzeniu dźwiękowej mapy Tatr.
AK: Piszesz też od razu o tym książkę?
KP: Tak, po góralsku. „Wiater”. „Ale duje”. „Duje holny jak z pieca”. Żartuję. Nie jestem góralką, pewnie okaleczyłabym ten język. Musiałabym mamę prosić o korepetycje. Mama też nie jest góralką, ale wychowała się wśród górali i pięknie mówi gwarą. Nie, na razie o kolejnej książce nie myślę, za to o nagraniach tak. Trochę mnie martwi, że trudno będzie znaleźć moment, kiedy w Tatrach nie ma ludzi. Ale warto poszukać, bo Tatry mają piękne brzmienie. I to nie tylko przez halny.