życie pozapłodowe

Ilustracja: Magdalena Kwiatkowska
Ilustracja: Magdalena Kwiatkowska

1 

kurczę, trudno mi powiedzieć, kiedy dokładnie to wszystko się zaczęło. tak naprawdę nie znam za dobrze dzieł dyskursywnych na temat mojego zaburzenia rozwojowego. bardzo chciałbym opowiedzieć o nim w świetle ogółu, ale uważam, że jeszcze nie jestem gotów i mogę zaprezentować je tylko z perspektywy osobistej. być może wszystko ma początek jeszcze w życiu płodowym. przebywałem wtedy w macicy matki i myślałem o czymś szczególnym, ale nie pamiętam, co to było. wiem, że wody płodowe były zielone, ale na pewno nie zajmowało to wtedy mojej uwagi. nie znałem innych wód płodowych. ułożyłem się bardzo wygodnie i uporczywie drążyłem w głowie jakiś temat. żeby się trochę rozbudzić, machałem sobie przed oczami rączką, ale jej ruch mnie tak zaabsorbował, że aż zapomniałem, o czym myślałem, i tylko się zastanawiałem nad tym, jak to jest, że ręką wykonuję ruch. ale nie głowiłem się nad tym, jak to jest, że ręka się rusza, tylko nad tym, jak ruch w ogóle jest. 

uważam, że to dobry początek. 

usłyszałem pukanie do drzwi. musiałem przerwać to, co robiłem, i poszedłem zobaczyć, kogo diabli niosą. to był kurier z paczką. prosił o pokwitowanie. nie miałem długopisu, bo niby skąd miałbym wziąć, będąc w macicy. co dziwne, kurier miał i mi pożyczył. podpisałem, odebrałem paczkę i pożegnałem się z kurierem. nie wiedziałem, jak ją otworzyć. nie miałem żadnych ostrych narzędzi, a do ząbkowania zostało mi jeszcze dużo czasu. po dokładnych oględzinach udało mi się znaleźć koniec taśmy i zacząłem ją zaciekle zrywać. wreszcie dostałem się do gołej tektury, ale nigdzie nie było żadnej szczeliny. to był idealny, tekturowy sześcian. musiałem rozerwać go siłą, ale jako płód miałem jej bardzo mało. trzeba było podejść do rzeczy z głową. uznałem, że będę walić moją małą piąstką w sam środek pudła, aż je przedziurawię. po wielu męczących ciosach udało mi się. resztki sił poświęciłem na rozerwanie tektury i to, co zobaczyłem, sprawiło mi wielką radość. mały, wielobarwny, kręcący się stożek. wziąłem go w moje delikatne rączki, ułożyłem się wygodnie i wgapiałem się w niego. był bardzo absorbujący, nie mogłem oderwać od niego wzroku. 

tak, myślę, że to bardzo dobry początek. 

* 

musiałem przerwać zabawę ze stożkiem, ponieważ przypomniało mi się, że powinienem iść do sklepu. odłączyłem pępowinę, przyczepiłem ją do haka przy łóżku, wziąłem butlę tlenową i maskę. wziąłem też swój tobołek z wieszaka, przewiesiłem go przez ramię i wyszedłem z macicy. idąc, myślałem o moim stożku. smutno mi było na myśl, że nie zajmę się nim zaraz po powrocie, tylko dopiero jak posprzątam łazienkę. przeraża mnie myśl, że jak będę żył w dorosłym świecie, to jeszcze będę musiał zajmować się kuchnią. najbardziej boję się tego, że będę musiał jeść. 

w mojej okolicy jest tylko jeden sklep. pracuje tam jeden bardzo stary płód. nie chciałbym skończyć jak on, tak wiecznie tu. kupiłem domestos i płyn do mycia podłóg, bo już mi się kończyły. zapłaciłem, wpakowałem wszystko do tobołka i wyszedłem. 

znowu myślałem o starym płodzie ze sklepu. to smutne tak tu zostać. rozumiem go, bo też mi się tu podoba, ale no, trzeba iść dalej, trzeba. sam się trochę dziwnie zachowuję, nie tak jak inne płody. odbieram paczki, bawię się jakimiś stożkami, odłączam pępowinę, wychodzę z macicy, robię zakupy, korzystam z łazienki i ją sprzątam. zazwyczaj płody nie robią takich rzeczy. inne płody spokojnie czekają. 

wróciłem do macicy, podłączyłem pępowinę i zacząłem sprzątać łazienkę. nienawidzę tego robić, ale trzeba. będę uparcie korzystał z łazienki i sprzątał ją przez całe życie, i nikt mi tego nie zabroni. nienawidzę się myć, nienawidzę szczać, srać, a potem po tym wszystkim sprzątać, ale muszę. 

nie wiem, co będę robić jako dorosły, ale uważam, że moje obowiązki zaczynają się już tutaj. 

gdy już wszystko solidnie wymyłem, a kibel błyszczał, to spojrzałem na to z dumą i po kilku sekundach poszedłem zająć się tym, co w moim życiu jest teraz najważniejsze – stożkiem. 

* 

pewnego dnia znowu usłyszałem pukanie do drzwi. akurat byłem szczególnie skupiony na stożku. pomyślałem, żeby je zignorować, jednak się przemogłem. wstałem i otworzyłem drzwi. za drzwiami stał chirurg. powiedział mi, że to już czas, mam jednak wybór, mogę zdecydować, czy chcę teraz, czy później. pewnie stary płód zawsze wybierał później, pomyślałem, ale ja nie jestem taki jak on. choć bardzo mnie korciło, by zostać tu jeszcze trochę i pozajmować się stożkiem, to myśl o starym płodzie błyskawicznie mnie zmotywowała, żeby powiedzieć, że tak, że chcę teraz, że chcę wyjść i żyć. odwróciłem się, by zabrać swoje rzeczy, a przede wszystkim stożek, ale chirurg powiedział, że nie wolno mi niczego stąd brać. przestraszyłem się. przez chwilę zwątpiłem w moją decyzję, ale pomyślałem, że przecież mogę tam znaleźć inny stożek, może nawet lepszy. 

byłem przez chwilę zwieszony, chirurg już miał mnie zostawić, lecz zatrzymałem go i powiedziałem, że idę. 

* 

gdy przyszliśmy na miejsce, doznałem wielkiego szoku. już nie było wszędzie wody, nie miałem pępowiny, musiałem zacząć oddychać bez przerwy, a potem pewnie jeszcze zacząć jeść i pić. Przytłoczyło mnie światło i to, że wszystko było takie twarde i wyraźne. na moment się załamałem. jak można żyć w tak ciężkim miejscu? pomyślałem, żeby wrócić, ale nie było już odwrotu. zebrałem się w sobie, podniosłem głowę i przywitałem się z ludźmi, których mi wskazał chirurg. to byli moi rodzice. powiedzieli mi, jak się nazywają i jak ja będę mieć na imię. wydali mi się odpowiedzialnymi, porządnymi ludźmi, którzy pomogą mi w budowie dobrego życia. 

niestety, to i tak nie zmieniało faktu, że ten świat mnie przytłaczał. denerwowało mnie oddychanie, a najbardziej towarzyszące temu świszczenie powietrza w moich drogach oddechowych. ta czynność wydawała mi się strasznie oporna. nie rozumiem, dlaczego trzeba oddychać. to tak, jakby powietrze miało być z założenia dla ludzi, a ono zawsze było samo dla siebie. po co nam to? 

przez brak wody wszystko było cięższe. u siebie, dzięki wodzie, nie musiałem się tak wysilać przy chodzeniu. swobodnie dryfowałem w obranym kierunku. 

barwy i faktury rzeczywistości, one wszystkie, tak twarde, kaleczyły mój wzrok. do tego światło. podobno ma tu być podstawą życia, ale ja miałem wrażenie, że to monstrum chciałoby nas wszystkich spalić, tylko że jest zbyt daleko, żeby mogło, my zaś niecnie żerujemy na tej nieudolności, bawiąc się w prowizorycznie sklecone życie. 

a najgorsze było to, że nie miałem tu stożka. 

* 

starałem się zachowywać adekwatnie do mojego wieku i do formy, jaka się z nim wiązała. gdy miałem krótkie, pulchne kończyny, to pełzałem i gaworzyłem, a gdy miałem drobne, ale stosunkowo długie nogi z silnymi mięśniami, to biegałem i skakałem. ale nie było mi dobrze. nie rozumiałem tego świata i nie umiałem go przyjąć takim, jakim jest. wszystko wydawało się zepsute i despotyczne. dźwięki, zapachy. wiedziałem, że będą tu obowiązki, dlatego przygotowywałem się do nich już w macicy, ale nie pomyślałem, że będzie ich tak wiele. przy normalnych obowiązkach, takich jak mycie łazienki, ogrom drobnych konieczności zdawał się nieludzki. musiałem oddychać, musiałem myśleć odpowiednio, a przy interakcjach robić odpowiednie ruchy i wymawiać odpowiednie słowa. tu trzeba się bez przerwy kalibrować. 

głównie jednak myślałem o stożku. to było coś, co dawało mi siłę i motywację. czekałem na moment, aż okoliczności pozwolą mi już na wymawianie odpowiednich słów. nie mogłem poprosić o stożek za wcześnie, bo wtedy bym wszystko zaburzył, mogłoby być bardzo źle. przynajmniej tak wnioskowałem z tego, jak despotyczne są okoliczności. 

* 

nie dawałem sobie rady z rzeczywistością. w myślach wszystko wydawało mi się łatwiejsze i pewnie nawet takie by się okazało, gdyby nie trzeba było między istotnymi obowiązkami robić tylu bezsensownych rzeczy. za to starałem się w miarę sprawnie posługiwać dość skomplikowanym słownikiem, co niestety nie zostało dobrze odebrane przez otoczenie. twierdziłbym nawet, że rodzice się tego bali. 

kiedy w końcu uznałem, że posługuję się wystarczająco zaawansowaną liczbą słów, poszedłem do rodziców poprosić o stożek. powiedziałem: mamo, tato, chciałbym dostać stożek. na początku nie wiedzieli, o co mi chodzi. pytali, czy to jakaś zabawka, a do tego zaznaczali, że moje wyniki w nauce są za słabe, żebym mógł prosić o prezenty. zacząłem wyjaśniać, czym jest stożek, zacząłem opowieść o tym, jak jeszcze byłem w macicy i dostałem paczkę z kręcącym się, kolorowym stożkiem. chciałem opowiadać dalej, żeby zrozumieli, o co mi chodzi, ale oni nie to, że nie rozumieli, oni nawet nie słuchali. 

2 

zastanawiałem się, dlaczego w ogóle wyszedłem z tej macicy. co teraz mam takiego w życiu, czego nie miałem tam? tam było łatwiej i miałem stożek. tutaj wszystko jest trudne i niepewne, a większość stawianych mi zadań nie ma sensu. uznałem, że gdybym miał stożek, to byłoby jakoś łatwiej to wszystko przeżyć. szukałem go w granicach tutejszego czasu i sił, ale do niczego to nie prowadziło. oczywiście, istniały różne przedmioty przypominające stożki. na przykład znalazłem coś, co się nazywało „bączek”, było kolorowe i się kręciło, ale to nie było to. rodzice zwracali mi uwagę, że zaniedbuję naukę, lecz mnie to nie obchodziło. to przez nich tutaj jestem. dalej szukałem czegoś podobnego do stożka. znalazłem przekładnię zębatą, interesującą, ale to wciąż nie było to. przyznam, że jednak się skusiłem i idąc tym tropem, znalazłem zegary i wiele innych, co bardziej złożonych mechanizmów. wydały mi się nawet zabawne, ale to wciąż nie było to. 

w szkole na lekcji matematyki trafiło do mnie, że przecież działania na liczbach to jakby przekładnia zębata, ale taka bez niczego. próbowałem pójść za tym odkryciem, ale zadania zazwyczaj robiłem źle, za co mnie karcono. szybko straciłem zainteresowanie. nawet wzór na stożek nie był tak zajmujący jak sam stożek. 

uznałem, że najbliżej do stożka jest komputerowi. próbowałem przez niego znaleźć stożek albo rzeczy, które mogłyby mi go zastąpić. ale to jednak nie było to. absorbował mnie, umilał czas, lecz nie czułem przy nim takiej satysfakcji jak wtedy, w macicy. znajdowałem w internecie wiele małych stożków, które szybko mi się nudziły. rodzicom się to nie podobało. często odrywali mnie od komputera, a ja im mówiłem, że nic nie rozumieją, że gdyby tylko chcieli mnie wysłuchać i daliby mi stożek, to moje życie wyglądałoby dużo lepiej i spełniałbym ich oczekiwania. oni nie rozumieli i reagowali agresją. mówiłem im, że życie jest męczące, że wymaga mnóstwa bezsensownych obowiązków, a oni jeszcze bardziej się denerwowali, bo myśleli, że mówię o szkole i o pokoju, którego nie sprzątam, a ja mówiłem o ruchu, oddychaniu, postrzeganiu, jedzeniu, ale oni albo nie chcieli tego słuchać, albo w ogóle nie rozumieli. w końcu powiedziałem, że chcę wrócić tam, skąd przyszedłem, na co odpowiedzieli, że nawet nie powinienem o tym myśleć, bo nigdy mi na to nie pozwolą, bo trzeba chcieć czegoś więcej. 

3 

wstałem w nocy. wziąłem plecak turystyczny, do którego wpakowałem ubrania, jedzenie, pieniądze i przydatne przyrządy. wyciągnąłem kartę z telefonu i zostawiłem ją w pokoju. przystałem. objąłem twarz dłońmi i wraz z powolnym westchnięciem przesuwałem je do szyi. było mi tak bardzo głupio. byłem wściekły na cały świat, a przede wszystkim na swoją naiwność. po cichu wyszedłem z pokoju i bez szmeru skierowałem się do wyjścia. podniosłem klucz z haka i powoli otworzyłem drzwi. wyszedłem, a klucz wrzuciłem do skrzynki na listy. 

* 

postanowiłem wrócić do macicy. to głupie, uznałem jednak, że nie ma do niej innej drogi niż szlak przygody. szedłem, szedłem i szedłem. przygody są dziwne i żenujące, ale muszę je uprawiać, bo nie ma dla mnie nic innego na tym świecie. opuściłem moją ulicę – to dobry początek. szedłem dalej. i szedłem, i szedłem. opuściłem moją dzielnicę. ale to dopiero początek. trzeba było opuścić miasto. w tym celu musiałem skorzystać z komunikacji miejskiej. jako że nie wiedziałem, gdzie mam się w ogóle kierować, to po prostu szedłem, bo chodzenie jest dobre, gdy się takich rzeczy nie wie. 

szedłem. wschodziło słońce i zaczynało nagrzewać otaczający mnie beton i asfalt. plecak był ciężki, ale szedłem. na drodze było coraz więcej samochodów i śmierdziało od spalin. słońce wisiało coraz wyżej, grzało coraz mocniej, cała infrastruktura obok była jak patelnia. było mi gorąco, tak bardzo gorąco. nie chciałem iść dalej, czułem, jak bardzo nie lubię tego świata. ale nie mogłem odpuścić, bo już byłem w drodze, a zdenerwowanie na ten świat dodawało mi siły. pogarda wobec świata tak wielka jak moja sprawiała, że chciałem z niego uciekać z całych sił, rycząc przy tym jak milion lwów. chciałem iść jak najdalej od tej nieprzyjemnej rzeczywistości, od tego, jak ona mnie męczy tymi wszystkimi małymi szpilami. tylko iść i nic więcej. zamiast miliona małych szpil i dręczących procedur – przygoda. a na jej końcu spokój i najistotniejsze sprawy. 

tak przynajmniej myślałem, co było dość naiwne z mojej strony. przestałem iść tak szybko i zacząłem się rozglądać. miasto jest dziwne, dopiero teraz widzę to lepiej. bloki dookoła się budziły, ale niektóre w ogóle jeszcze nie spały. z jednego wyszła bardzo stara, zgarbiona kobieta z chustą na głowie i ze starą, wypłowiałą fioletową kurtką na grzbiecie. idąc, podpierała się laską, a lewą dłonią ciągnęła za sobą wózeczek z torbą. szła bardzo powoli. w innym bloku ktoś zaczął głośno śpiewać operowym głosem, ale szybko urwał. po kilku minutach zaczął znowu, lecz przerwały mu straszne wrzaski. usłyszałem pod sobą jakieś głośne rozmowy. spojrzałem na dół w lewo. w cieniu estakady kłócili się pijani mężczyźni. nie rozumiałem, o co się kłócili, bo mówili same głupoty. postanowiłem jednak nieco przyśpieszyć. przede mną rozciągały się budowy, a jeszcze dalej szklane wieżowce. 

uznałem, że zejdę na chodnik niżej, bo samochodów było coraz więcej i nie mogłem znieść ich hałasu. zazwyczaj lubię wchodzić i schodzić ze schodów, ale z plecakiem, w takie słońce, jednak nie. nad dole, po mojej prawej, było trochę drzew i trawa. 

zauważyłem przed sobą dwóch dużych, kłócących się facetów. mieli dziwne oczy. chciałem po prostu przejść, ale mnie zaczepili. 

jeden zapytał, co tak się gapię. przeprosiłem, ale jemu to nie wystarczyło, kazał mi nigdy więcej tak nie robić, zaczął kląć i mówić o tym, jaki jest wściekły. chciałem już iść, ale mnie zatrzymał i obrażał. bardzo się bałem, waliło mi serce. drugi chwycił go za koszulkę i kazał mu się uspokoić, bo „będzie przypał”. ten pierwszy uderzył go tak, że aż mu się pięść wgłębiła w twarz. korzystając z okazji, uciekłem. 

* 

miasto robiło się coraz gęstsze, a słońce świeciło coraz mocniej. dookoła był coraz większy hałas i smród. próbowałem skupić się na wieżowcach, bo intensywny ruch dookoła mnie męczył. z wieżowca wyskoczył człowiek, po chwili spadania plasnął o chodnik i rozpłaszczył się zupełnie na płask. miałem teraz skręcić, ale przystanąłem, żeby patrzeć dalej. wołał coś, o ile można krzyczeć w takim stanie. udało mu się odpłaszczyć rękę i próbował sobie pomóc, ciągnąc się za włosy, ale to nic nie dawało. po jakimś czasie podjechał do niego porządkowy na wózeczku z przyssawką na dźwigu hydraulicznym. przyssał się do jego głowy, ciągnął, ciągnął, aż się człowiek do końca wyprostował. z oddali nie wydawał się zadowolony i dostał jakiś świstek. chyba to był mandat. dziwne, że za spadnięcie z wieżowca dostaje się mandaty. 

skręciłem w swoją stronę. zaczęło się roić od ludzi i trudno było wypatrzeć coś ciekawego. musiałem znaleźć jakieś spokojne miejsce, żeby usiąść z plecakiem i coś zjeść. zobaczyłem zejście do metra. zszedłem tam. usiadłem przy toaletach. zdjąłem plecak i zacząłem jeść kabanosy i plasterki sera. w metrze trochę łatwiej patrzeć na ludzi, choć bardzo się śpieszą. nie było tu słychać samochodów, tylko piski kolei, ale nie miałem z tym problemu. uznałem, że trochę drogi przejdę tędy. 

zjadłem, wstałem i poszedłem skorzystać z toalety. w jednej kabinie ktoś nie spuścił wody. poczekałem, aż druga się zwolni. 

w metrze czas płynie trochę inaczej, nieco wolniej, mimo że tutaj każdy się śpieszy. na słońcu przemija jakoś tak sam, co moim zdaniem jest dość idiotyczne. słońce ogłupia, dlatego tak jest. zimą człowiek powinien spać, ale nie może, dlatego czas też szybko przemija, bo jest zbyt człowiek zmęczony, żeby odczuwać go w całości. 

bezdomny poprosił mnie o pieniądze, ale powiedziałem mu, że nie umiem ich mieć. powiedział, że też tak ma i sobie poszedł. nie lubię pieniędzy. wziąłem ze sobą tylko kartę, którą mama przybliża do automatów z biletami. 

już miałem wyjść z tunelu, kiedy stwierdziłem, że powinienem się przejechać metrem. poszedłem do automatu, kliknąłem, że chcę bilet. Zbliżyłem kartę do miejsca, na którym był rysunek karty, i maszyna wydrukowała mi bilet. teraz mogłem przejść przez bramki. 

pociąg miał przyjechać za cztery minuty. chciałem pochodzić tam i z powrotem, ale wciąż byłem zmęczony. usiadłem na ławce. czekałem i się nudziłem, ale starałem się, żeby nie wstać, by oszczędzać siły. ludzie dookoła stali. to dziwne, że mogą tak stać i nic nie robić. 

jeden człowiek nosił dużo czarnych rzeczy, miał takie grube, czarne, sterczące włosy i maskę na ustach. przyjrzałem się jego butom, były ciężkie. może lubił, jak mu jest gorąco? 

inny człowiek chodził w krótkich spodniach bez koszulki i miał dużo czerwonych plam na skórze. 

reszta ludzi była taka, że nie dało się na nich zwrócić uwagi. może gdybym patrzył na ich twarze, ojciec często mówił o twarzach, ale ja nigdy nie widziałem w nich nic interesującego. 

znudziło mi się rozglądanie, a została jeszcze minuta. po czterdziestu minutach pociąg przyjechał. 

szybko poszedłem, żeby znaleźć jakieś miejsce do siedzenia. za pierwszym razem się nie udało, ale na kolejnym przystanku ktoś zwolnił miejsce. postanowiłem przejechać jeszcze dwa. 

lubię pociągi i tramwaje, ale nie podoba mi się, że ludzie się w nich tłoczą. choć jak tłum jest dostatecznie duży i można siedzieć, to ludzie robią się tacy nieprzeszkadzający, nieco bardziej łagodni, miękcy, mniej kanciaści. jak tłum jest jazgotliwy, to czuję ból, ale w tramwajach i w metrze jest dość cichy. 

w metrze czasu praktycznie nie ma. wszędzie jest się tak szybko, że praktycznie się go nie zauważa. chyba że jedzie się jeszcze dalej, to jednak wtedy zauważa się czas. 

przede mną siedział stary pan z laptopem, dużo i nerwowo klikał. obok stali chłopak i dziewczyna, którzy trzymali się za ręce. ona była smutna, a on miał bardzo poszarpaną koszulkę. na drugim przystanku wsiadł pan z bardzo naciągniętą ręką. trzymał ją zwiniętą jak wąż ogrodowy. 

w końcu mój przystanek. wysiadłem. tutaj tunel metra był brudny, co mnie przytłaczało. wyszedłem stamtąd jak najszybciej. czas w takich miejscach mija bardzo źle. 

trafiłem do dzielnicy z bardzo dużą liczbą wysokich budynków i samochodów. ten nadmiar zdawał się przekraczać granicę przeszkadzania mi, ale pomyślałem, że to tylko pozór, bo w takich okolicach zawsze miałem wrażenie, że czas mija za szybko, a to zły znak. coś mnie tu musiało męczyć tak bardzo, bym nie umiał wyłapywać całego czasu. 

po chwili trafiłem na mały plac z drzewami, które nie miały się dobrze. kątem oka ujrzałem puste miejsce. ślepy zakątek. poczułem, że muszę szybko naznosić tam rzeczy, które mogę znaleźć tu dookoła, najlepiej badyli, kijów. bez trudności znalazłem tu wszystko, co było mi potrzebne. 

z naznoszonych rzeczy zbudowałem coś na kształt szkieletu szałasu. skuliłem się w jego środku, poprawiłem go jeszcze w paru miejscach i poczułem, że coś się we mnie zbiera. to pęczniało, ale nie umiałem się tego bać. gdy było już tego dostatecznie dużo, zacząłem wymiotować na zbudowany przeze mnie szkielet. wypuszczałem z siebie jasnopomarańczową, gęstą substancję. wyrzucałem ją z siebie na całą konstrukcję, aż osłoniłem się cały. jedyne, co czułem, to błogi spokój. zasnąłem. 

* 

obudziłem się wyjątkowo wypoczęty. śniłem jakieś skomplikowane sny, ale pamiętam z nich tylko drobne urywki. uderzyłem pięścią w ścianę kokonu. odpadł cały jej fragment i mogłem wyjść. szedłem dalej. po takim odpoczynku na pewno łatwiej będzie się szukało celu. 

świeciło jasno słońce. na moment na nie spojrzałem. to był głupi pomysł, bo teraz miałem przed oczami czarną, irytującą plamkę. ale słońce… no właśnie, słońce! z nim musi coś być. ale jak się tam dostać? i czy to koniecznie muszę być ja? bo w drodze na słońce nie widziałbym przed sobą jednej czarnej plamki, tylko całe moje pole widzenia byłoby czarne. 

szedłem w jakimś kierunku i zastanawiałem się, jak w miarę bezpieczny sposób dostać się na słońce, jak w ogóle to zrobić. na pewno ktoś musi tam mieszkać, ale nie może mieć oczu. szkoda, że nie istnieją ludzie-krety, oni by na pewno wiedzieli, jak się tam dostać albo przynajmniej mieliby jakieś legendy na ten temat. a może istnieją, tylko są tak głęboko, że aż nie ma sensu się nad tym zastanawiać, w każdym razie w moim przypadku. 

z wieżowca ktoś skakał na bungee. leciał w dół, ale lina była za długa i się rozpłaszczył. ten też próbował się sam wyprostować, ale to bez sensu. podjechał do niego porządkowy z przyssawką, naciągnął go i dał mu mandat. 

gdyby można było z liną spadać do góry i w ten sposób polecieć do słońca. albo gdyby coś zrobić, żeby samo upadło. 

a gdyby je zranić? może wtedy by samo upadło? ale dlaczego w ogóle o nim myślę? może mi się coś śniło takiego. tak czy siak, warto spróbować. 

mam dwa plany. gdybym miał małą rakietę, to przywiązałbym ją do bardzo długiego sznura i umieściłbym w niej mysz. ale to trudne do zrealizowania, bo najpierw musiałbym mieć rakietę, mysz i bardzo, bardzo długi sznur. drugi plan to strzelić do słońca. do tego potrzebowałbym broni. ją mają porządkowi i policjanci, więc musiałbym im jakąś ukraść. jest ich bardzo dużo w dzielnicy bólu i do tego są tam tak zajęci, że na pewno nie zwróciliby uwagi na taki drobiazg. dobrze, że dużo czytałem o broni w internecie. 

tam nie da się dostać metrem, trzeba tramwajem. poszedłem na przystanek. nie było  przy nim nikogo. wszystko dobrze. 

poczekałem trochę, patrząc na rojące się pode mną kowale bezskrzydłe, przez ludzi nazywane „tramwajarzami”. urządziły turniej i zaprosiły gmachówki. wiem, że to te pierwsze go zorganizowały, bo na sztandarach były emblematy z ich pancerzy. dwa wyjątkowo duże okazy jednego i drugiego gatunku zmagały się ze sobą w pojedynku. na trybunie gości honorowe miejsce zajmowała skrzydlata mrówka, czyli księżniczka. zgodnie z moją wiedzą w takim przypadku w turnieju musi walczyć samiec (i wyjątkowo wielki, jak na samca) i jeśli wygra, to będzie mógł zapłodnić księżniczkę i dać początek nowej kolonii. 

gdy tak obserwowałem zmagania, przyjechał mój tramwaj. 

* 

dzielnica bólu to osobliwe miejsce na mapie miasta, ponieważ zawsze tu było najwięcej przemocy. czytałem w internecie, że wraz z nowym prezydentem zaplanowano coś z tym zrobić i zaczęto wysyłać tu szwadrony policjantów i porządkowych, ale na razie nie ogłoszono jeszcze żadnych sukcesów. 

na miejscu poczułem się przytłoczony sensorycznie. za dużo się działo. najpierw lokalni rzucali kamieniami w mój tramwaj. gdy wysiadłem, nadjeżdżały kolejne radiowozy. na przystanku spał bezdomny, wypluwając z siebie przez sen słowa: „przemoc”, „śmierć”, „ból”… zobaczyłem, jak dwóch facetów okłada się maczugami, jednocześnie dusząc się wzajemnie. ściskali swoje szyje, jakby były zabawkami do gniecenia, a ich twarze stawały się intensywnie czerwone. już mieli paść, ale pochwycili ich policjanci, skuli w kajdanki, zabrali do radiowozu i pobiegli dalej. 

obok mnie przejechała grupa porządkowych na wózkach z różnymi rodzajami chwytaków i przyssawek. dookoła słychać było plaśnięcia. tu mnóstwo ludzi zeskakuje z wysokich budynków i się rozpłaszcza na chodnikach, przez co policja musi zajmować się nie tylko przemocą, ale także naciąganiem rozpłaszczonych ludzi i dawaniem im mandatów. 

poszedłem tam, gdzie pobiegli policjanci. może będzie ich tam więcej. 

starałem się iść w sposób jak najbardziej niezauważalny, ale zaczepił mnie chudy, wysoki człowiek z tatuażami na twarzy. zaczęło mi strasznie walić serce. 

„ej, mały, chcesz poczuć bóóól?”, zapytał, wyjątkowo akcentując słowo „ból”. wyjąkałem, że nie, na co on powiedział: „no dobra, mały, rozumiem, możesz…”, ale mówił to tonem sarkazmu i idiotycznie przerwał. „a wiesz, mnie jednak się wydaje, że powinieneś poczuć bóóól, a skoro tu jesteś, to znaczy, że chcesz”. 

przywalił mi pięścią w głowę, ale nie poczułem bólu, tylko głuche tąpnięcie. waliło mi serce. chciałem uciec, ale złapał mnie za plecak i uderzył mnie znowu. 

nie ponawiał uderzeń. czułem się bardzo, bardzo zmęczony i miałem przed oczami duże czarne mroczki. słyszałem jakiś inny przytłumiony głos i uderzenia. zebrałem się na odwagę i spojrzałem w tamtą stronę. to policjant zmagał się z moim napastnikiem. policjant. może to właśnie teraz powinienem działać? cicho się zakradłem, szybko odpiąłem zabezpieczenie i wyciągnąłem broń. niestety, pistolet był na sznurku, a policjant zauważył, co robię. nic jednak nie mógł z tym zrobić, bo wciąż szarpał się z napastnikiem. szybko odbezpieczyłem broń, strzeliłem kilka razy w stronę słońca, odrzuciłem broń i uciekłem. 

zrobiło się cieplej, z nieba zaczęła padać srebrna maź. biegłem, mając cały czas przed sobą słońce. niebo zrobiło się czerwone. 

nagle pojawił się na nim jasny punkt, robił się coraz większy i jaśniejszy. 

nagle ŁUP! w dzielnicy bólu wylądował wielki, potężnie muskularny człowiek w greckich szatach, sandałach i wielką jasnością zamiast głowy. 

krzyknął potężnym głosem, który wydawał się nie brzmieć naprawdę, tylko w myślach: CZY ZNOWU KTOŚ PRÓBUJE ŁĄCZYĆ NIEBO Z PIEKŁEM? 

zaczął biec w moją stronę, każdy jego krok powodował tąpnięcie. rzeczywistość wrzeszczała. 

złapał mnie w dłoń i krzyknął: TACY JAK TY NIE POWINNI SIĘ RODZIĆ! 

i rzucił mną do nieba. czułem koszmarny opór powietrza. traciłem przytomność, ale ostatkiem sił zrzuciłem z siebie plecak. 

4 

obudziłem się w dziwnie błogim stanie. nic mnie nie bolało, z moją twarzą było wszystko w porządku. tak mi się przynajmniej wydawało. 

zastanowiłem się, gdzie ja w ogóle trafiłem. tutaj ziemia jest absolutnie gładka, przyjemna w dotyku i w kolorze indygo. moje dłonie były bez ramion. mogłem nimi poruszać, używać ich, ale nie miały ramion. podobało mi się to. 

zobaczyłem przed sobą parę latających dłoni, ale nie moich. 

„witaj, ziemski renegacie!”, przemówiły do mnie głosem, który bardziej pomyślałem, niż usłyszałem. „witaj na kosmicznym stożku!”. 

„co się stało?”, spytałem. 

„sprytnie wykorzystałeś olbrzymią siłę słonecznego tytana! już skoczył i miał cię strącić do piekła, ale ty, siup!, zdjąłeś plecak i zaburzyłeś tor lotu, przez co precyzyjne kalibracje olbrzyma szlag trafił, a ty poleciałeś tutaj. gratuluję!” 

„jestem na stożku?”, zapytałem, ale nie byłem jakoś szczególnie zaskoczony, bo czułem, że wszystko w końcu jest normalne. 

„tak! to miejsce dla takich jak my z całego wszechświata! tutaj nie ma niepotrzebnych bodźców i ciał, tu każda osoba może zająć się tym, co dla niej istotne, mieć przyjaciół, jeśli chce, lub być samotna, jeśli jej się będzie tak widziało”. 

wzruszyłem się. 

„ale musisz wiedzieć, że tutaj wszystko, co przeszłe, jest też przyszłe, dlatego nigdy nic nas nie zaskakuje”. 

„a to, co mi się przydarzyło na ziemi?” 

„a to nie jest przeszłe dla ciebie? pewnie będziesz to wspominać, więc będzie to przyszłe”. 

nigdy tak o tym nie myślałem. 

„teraz chodź za mną, bo ty chyba jesteś socjalny. zrobimy przyjęcie powitalne, pokażemy, gdzie co jest i, jeśli będziesz chciał, pomożemy w szukaniu potrzebnych ci rzeczy”. 

na moment coś mnie zaniepokoiło. 

„ej, a co z ziemią? nie popsułem do końca słońca?” 

„słońca nie da się tak łatwo zepsuć, a jego krew uzdrawia i dodaje sił, czyli to na plus tego, co zrobiłeś. ale twój plecak… tytan, wściekły, uderzył w niego tak mocno, że aż nieumyślnie zerwał pewną granicę i na ziemi szaleje kawaleria płodów”. 

„bo wiesz, ja…” 

„a, tak! wy z ziemi jesteście z tych, którzy larwują w macicach. opowiesz mi kiedyś, jak tam jest? później ci pokażę, co się dzieje na ziemi. lewitujące wielkie płody z lancami i takie tam. ale nie martw się, to nie twoja wina, to tytan wszystko zepsuł”. 

było mi z tym bardzo niedobrze. 

Filip Matwiejczuk

Filip Matwiejczuk

Urodzony w 1996 roku. Poeta, dramaturg, redaktor i krytyk literacki. Publikował w magazynach Kontent, Wizje, Notatnik Literacki i Dwutygodnik. Autor dwóch książek poetyckich: Różaglon(2020) i Pasożyt (2023). W 2020 otrzymał nagrodę Krakowa Miasta Literatury UNESCO. W 2024 opublikowany w katalogu wydawniczym Instytutu Książki New Books From Poland. Jego teksty były tłumaczone na język ukraiński, rosyjski, angielski i szwedzki. Ostatnio w Dialogu opublikowano jego dramat Pleśń i keczup. Członek duetu noisowego Nudy. 

Magdalena Kwiatkowska

Magdalena Kwiatkowska

Ilustratorka i projektantka z Gdyni. Absolwentka Akademii Sztuk Pięknych w Gdańsku. Projektuje dla instytucji kultury i twierdzi, że książkę można poznać po okładce 🙂
W swoich pracach czerpie inspiracje z drzeworytów japońskich oraz z popkultury z końca XX wieku. Stawia na mocny, kontrastowy kolor, zgeometryzowaną formę oraz tekstury.

udostępnij:

Przeczytaj także:

ZOEpolis / Woda. Esej wizualny ZOEpolis / Woda. Esej wizualny ZOEpolis / Woda. Esej wizualny
ZOE (Małgorzata Gurowska, Agata Szydłowska)

ZOEpolis / Woda. Esej wizualny

Wolny kawałek przestrzeni Wolny kawałek przestrzeni Wolny kawałek przestrzeni
Adam Nawałeda

Wolny kawałek przestrzeni