O czym piszą współczesne gdańskie autorki? Nie boją się trudnych tematów. Biorą pod lupę toksyczne relacje rodzinne, uważnie przyglądają się ciału i jego metamorfozom, o śmierci i przemijaniu piszą przewrotnie, ale z czułością. W ich prozie ponadprzeciętna wrażliwość i empatia są kluczem do zrozumienia, opisania i pojednania ze współczesnym światem.
Nie przepadam za dzieleniem prozy na kobiecą i męską, tak jak nie przepadam za podziałem na prozę dobrą i złą. Może zwyczajnie zbyt dużo już podziałów dookoła, by tworzyć kolejne. Ale myśląc o dzisiejszej literaturze z Trójmiasta, nie mogę się oprzeć wrażeniu, że to właśnie w książkach autorstwa kobiet dzieje się więcej i ciekawiej. Doskonale pamiętam, jakie wrażenie zrobiła na mnie ponad dziesięć lat temu Szklanka na pająki Barbary Piórkowskiej (najnowsze wydanie: III poprawione, Marpress, Gdańsk 2021). Fragmentów powieści słuchałam w radiowej Trójce (która wtedy jeszcze trzymała przyzwoity poziom), a potem sięgnęłam po własny egzemplarz książki. Olśniła mnie nieposkromiona wyobraźnia autorki, cudownie ironiczne poczucie humoru i poetycki, a jednocześnie pozbawiony egzaltacji język. Fantastyczny debiut, jeden z tych, które zostają w głowie na długo.
Wydane przez Marpress w 2020 roku Kraboszki to znacznie cięższy kaliber emocjonalny, bo punktem wyjścia był w tym wypadku zapis doświadczeń autorki związanych z chorobą nowotworową. Piórkowska mierzy się z najtrudniejszymi tematami: cierpieniem, chorobą i lękiem przed śmiercią. I pisze o nich w absolutnie wyjątkowy sposób: intymny, czuły i empatyczny, a jednocześnie bezkompromisowy.
W tej bolesnej historii pełnej szpitali, diagnoz, kroplówek i chemii ważną rolę odgrywają postacie znane z mitologii słowiańskiej. Są ceniące alkohol (i miękkie dzianiny!) Rodzanice, czyli odpowiedniczki greckich Mojr, jest sympatyczna, mieszkająca za łazienkowym kaloryferem Kikimora i tytułowe kraboszki, czyli drewniane maski noszone przez pogańskich Słowian podczas obrzędów zadusznych. Przeszłość, ta najdalsza, najbardziej tajemnicza, powraca i nieustannie puszcza do czytelnika oko. Reinkarnacyjne wątki, które tak znakomicie zagrały w debiucie Piórkowskiej, tutaj też pięknie splatają się z opowieścią o przemijaniu i przekazywanych z pokolenia na pokolenie traumach.
Ciało jako uniwersalna jednostka bojowa
Ale dla mnie Kraboszki to przede wszystkim opowieść o ciele. O jego odkrywaniu w trudnym procesie choroby, obserwowaniu, jak się zmienia i jak gaśnie. I o poszukiwaniu sposobu na to, by je zaakceptować, utulić i pocieszyć. Bohaterka przygląda się sobie trochę z lękiem, a trochę z fascynacją:
Skórę mam suchą jak wybrzeże Kalifornii latem. Przy lustrze stoję i patrzę na to, co jest tam, w tym łazienkowym odbiciu obecnie i wydaje mi się co i rusz, że ktoś podmienił tę kobietę poprzednią na wieszak, samicę seksi na stojak na łachmany […]. Z każdym dniem robi się nawet gorzej. Skóra i kości, i krwawe wybroczyny na nogach, nawet w mięsnym by nie sprzedali po przecenie.
Ale Piórkowska wie, że ten etap „skóry i kości” to tylko jedna z „wylinek”, które musi przejść, by stworzyć siebie na nowo. Bo jej ciało to „uniwersalna jednostka bojowa”, przyswajająca i kodująca doświadczenia kobiet, które były przed nią i doprowadziły ją do tego właśnie miejsca. Nie jest sama. Są przy niej duchy, stwory z zaświatów, zwierzęta i ludzie, ci prawdziwi i ci wyobrażeni. I to dzięki nim, ich wskazówkom i ich wsparciu, udaje jej się przejść przez nowotworowy koszmar.
Pol(s)ka w chorobie
Można też oczywiście czytać Kraboszki jako niezbyt optymistyczną diagnozę kondycji polskiej służby zdrowia. Bo Piórkowska pisze wprost – nie jest dobrze i jeszcze długo nie będzie. Dopóki w szpitalach chorym będą pobierały krew pielęgniarki o sadystycznych zapędach, dopóki lekarze będą traktowali pacjentów jako kolejne numerki do odhaczenia na ciągnącej się w nieskończoność liście i przeszkodę w robieniu prawdziwej naukowej kariery – doświadczenie choroby będzie dla Polaków traumą:
Akademia ma zimne ręce, wkłada je w nasze trudne miejsca i grzebie, grzebie tam całymi godzinami, wyrzuca z organizmów brudy, aż trzeba zwijać się z bólu.
W tym kontekście powieść Piórkowskiej sytuuje się blisko Znikania Izabeli Morskiej (Znak Literanova, Kraków 2019), wydanej zresztą w niemal tym samym czasie. Tak jak u Piórkowskiej, historia zaczyna się od nieoczywistych objawów somatycznych, sugerujących, że ciało potrzebuje pomocy. Kiedy nie da się już ignorować drętwienia rąk i nasilającego się bólu, bohaterka decyduje się na wizytę u lekarza pierwszego kontaktu. I tak zaczyna się długa pielgrzymka po specjalistach, przychodniach, klinikach, terapeutach i… wróżkach. Bo kiedy cierpienie staje się nie do zniesienia i uniemożliwia codzienne funkcjonowanie, a diagnozy wciąż brak, przyczyn trzeba szukać nie tylko w ciele, ale i w duchu.
Znikanie, choć tematycznie pokrewne z Kraboszkami, operuje jednak zupełnie innym językiem. Morskiej obca jest stylistyka realizmu magicznego. Zamiast niego posługuje się reportażową precyzją i eseistyczną błyskotliwością. Jako pacjentka świadoma i pragnąca odnaleźć źródło swoich dolegliwości (skoro lekarzom nie idzie to zbyt sprawnie), czyta, analizuje, nie boi się zadawać pytań. Ale odpowiedzi nie padają, a bohaterka ma coraz mniej sił.
Tajemnicza choroba w Znikaniu staje się bardzo pojemną metaforą. Nie tylko rodzima służba zdrowia i jej pracownicy są zainfekowani. Według Morskiej cały kraj wymaga gruntownego leczenia (na oddziale zamkniętym, chciałoby się dodać). Chorzy na homofobię, na nietolerancję, na nienawiść, na brak empatii i elementarnych ludzkich odruchów, zarażamy się nawzajem. A wszyscy ci, którzy nie mieszczą się w schematach przewidzianych przez system, są skazani na zniknięcie.
W poszukiwaniu własnego głosu
Nie o znikaniu, a raczej o stawaniu się, opowiada w swoim prozatorskim debiucie Wiktoria Bieżuńska. Jej książka Przechodząc przez próg, zagwiżdżę (Wydawnictwo Cyranka, Warszawa 2022) nieoczekiwanie stała się jednym z najciekawszych wydarzeń literackich ubiegłego roku. Zamysł fabularny wygląda dość znajomo: mała dziewczynka mieszkająca w poniemieckim mieście spogląda swoimi niewinnymi jeszcze, dziecięcymi oczami na otaczający świat i najbliższych, odkrywając wszelkiego rodzaju patologie w relacjach międzyludzkich. Są lata dziewięćdziesiąte, mamy szarość i biedę w ilościach hurtowych, święte obrazki na ścianach, katolicką hipokryzję w domu i w szkole, problem z alkoholem i rodzinę, która na naszych oczach się rozpada.
Dziewczynka jest świadkiem tego rozpadu, a jednocześnie rekwizytem, który przekazują sobie agresywni rodzice. Szturchana, popychana, przestawiana z kąta w kąt, jest niemal przezroczystym bytem bez głosu i bez właściwości. Używa się jej do tego, na co akurat ma się ochotę. Może być przedmiotem szantażu, pretekstem do werbalnego wyładowania nagromadzonej wściekłości, workiem treningowym dla pijanego ojca lub sfrustrowanej matki. Może być wszystkim, tylko nie sobą.
Ale wraz z rozwojem opowieści coś się zmienia. Naznaczona przemocą dziewczynka zaczyna odzyskiwać swój głos, a może raczej – tworzy go i kształtuje, ucząc się nazywać rzeczy i zjawiska coraz bardziej precyzyjnie, coraz bardziej dojrzale. W bibliotece, jednym z niewielu miejsc, w których czuje się bezpieczna, odkrywa, że zdolność opisywania otaczającego świata to pierwszy krok do zyskania podmiotowości:
Gdy czytam, połykam cudze głosy. Jestem jak studnia, w której po drodze giną postaci i wątki, ale zostają dźwięki – odarte z treści echa innej mowy. Budzą się, gdy idę, gdy w myślach opowiadam własne historie, ciągną się obok jak mur lub płot, rozbłyskują jak mysz w trawie, chwilę biegną przy mnie i znikają, wraz z końcem krawężnika.
Myślę, że tym, co decyduje o wadze Przechodząc przez próg, zagwiżdżę, jest umiejętność przekazania pięknych i czystych emocji i zdziwień, pulsujących wewnętrznym światłem niemal jak figurka Maryjki na okładce. Ta odrobina codziennej magii, wdzierająca się do brudnego i brzydkiego świata, w którym funkcjonuje dziewczynka, daje nadzieję na to, że uda się jej kiedyś zrobić ostateczny krok i wyjść poza próg przemocowego domu.
Świat bez mężczyzn?
„Męskie fantazje, męskie fantazje… Czy cały świat kręci się wokół męskich fantazji?” – irytuje się jedna z bohaterek Zbójeckiej narzeczonej Margaret Atwood. Ależ miałaby frajdę, czytając powieści gdańskich autorek! Bo męskie fantazje zupełnie ich nie interesują, sami mężczyźni zaś zostają zepchnięci na poślednie pozycje. Przykład? Bestsellerowe powieści Martyny Bundy z wielokrotnie nagradzaną Nieczułością (Wydawnictwo Literackie, Kraków 2017) na czele, w której historyczne zawirowania i wielkie przemiany społeczne zostają opowiedziane z perspektywy trzech wychowanych w małej kaszubskiej wsi sióstr.
W najnowszej książce Bundy, czyli Podwilczu (Wydawnictwo Literackie, Kraków 2023), głównymi bohaterkami również są kobiety, tym razem dwie: Kornelia i Narcyza, uczennica i jej mistrzyni. Łączy je pasja do rasowych psów i sztuki, dzieli wiek, doświadczenie i status społeczny. Podczas gdy nastoletnia Kornelia zaczyna odkrywać swoje ciało i swoją seksualność, Narcyza bacznie się jej przygląda i wprowadza w świat, do którego dziewczynka dotąd nie miała wstępu: świat fantazji erotycznych, spełniania własnych pragnień i poznawania prawdziwej, zwierzęcej natury pożądania. Balansując na krawędzi fascynacji i obrzydzenia, Kornelia na zawsze zostanie naznaczona przez swoją duchową przewodniczkę. Obie zapłacą wysoką cenę za chęć życia w zgodzie ze sobą, która dla małomiasteczkowej społeczności okaże się nie do zaakceptowania. A jednak, dzięki swojej wewnętrznej sile i instynktowi przetrwania, wygrają.
W Podwilczu co prawda mężczyźni się pojawiają, ale wyłącznie w dwóch wariantach: jako jednostki wycofane (ojciec Kornelii, który pewnego dnia po prostu znika z domu i nie utrzymuje z córką kontaktu) albo opresyjne i nastawione agresywnie (syn Narcyzy, po latach powracający jako prokurator w sprawie Kornelii). Równie negatywne postaci płci męskiej znajdziemy u Piórkowskiej (egoistyczny partner głównej bohaterki) czy Bieżuńskiej (niezaradny życiowo ojciec alkoholik). Z kolei w głośnym Latawcu z betonu Moniki Milewskiej (Mando, Kraków 2018) losy głównego bohatera jawią się jako pretekst do krytyki tradycyjnego modelu rodziny, w którym tylko męskie cele, plany i marzenia mają rację bytu. Zaprojektowany przez Inżyniera falowiec, zamiast stać się opus magnum, po latach zmienia się w symbol porażki: zarówno architektonicznej, jak i osobistej.
Czy to forma literackiego odwetu na patriarchalnym porządku społecznym? Dowód na narracyjną emancypację? Odzwierciedlenie narastającego od lat kryzysu męskości? Jakkolwiek by było, lokalna literatura wychodzi na tym dobrze. Bo takich właśnie opowieści dziś najbardziej potrzebujemy: mądrych, szczerych, poruszających, a jednocześnie niosących ukojenie.