Środa, popołudnie w centrum Gdańska. Na Długiej pomalowany na niebiesko mim podaje dłoń dwójce dzieci, ich rodzice kręcą scenkę telefonem. Tłum turystów ciśnie się pod Ratuszem. Jest głośno, jarmarcznie, beztrosko. Jednocześnie przy tej samej Długiej, w siedzibie programu Gdańsk Miasto Literatury, zaczyna się dyskusja o wojnie. O tym, że znana nam, bezpieczna, przewidywalna epoka właśnie się skończyła. Że spokojnie już nie będzie. A może nigdy nie było?
24 lutego 2022 roku wywrócił nasz świat do góry nogami. Rosja zaatakowała Ukrainę. Wkrótce w gruzach legły Mariupol, Popasna, Irpień, Izium. Jednocześnie posypały się złudzenia Zachodu wobec Moskwy, ale i imperialne rojenia agresora. Zachód postawił na solidarność z Ukrainą. Polacy otworzyli swe serca i domy. I choć dziś ten pierwszy gorący zryw pomocy mocno przybladł, Polska nadal ma szanse na zajęcie ważnego miejsca w Europie. Jakie są możliwe scenariusze końca wojny? Jej konsekwencje, jej wpływ na przyszłość Polski i kontynentu? Te i inne wątki porusza książka Spokojnie już nie będzie. Koniec naszej belle epoque (Agora, Warszawa 2023) Pawła Kowala, historyka, profesora PAN, specjalisty od polityki wschodniej, oraz Agnieszki Lichnerowicz, dziennikarki Radia TOK FM, autorki programu Światopodgląd.
I właśnie ta publikacja dała asumpt do spotkania z cyklu Wolne Słowo na Długiej 35. W rozmowie poza autorami udział wzięli: Marta Koval, profesor Zakładu Amerykanistyki na Uniwersytecie Gdańskim (UG) i członkini Związku Ukraińców w Polsce, Izabela Morska, pisarka, wykładowczyni na UG, członkini International Border Studies Center (IBSC UG), oraz Lawrence Ugwu, pochodzący z Nigerii muzyk i aktor, dyrektor Nadbałtyckiego Centrum Kultury. Dyskusję poprowadziła Anna Łazar, kuratorka projektu Wolne Słowo, autorka tekstów, tłumaczka.
Książka na plażę
Spokojnie już nie będzie… ma przystępną formę wywiadu. Paweł Kowal żartował nawet, że to książka na plażę. Nie, że od razu harlequin, bo jednak dla czytelnika z pewnym zapleczem. Niemniej jednak autorom zależało na tym, by – jak to określił historyk – w prosty sposób wyłożyć rzeczy, które pozornie są skomplikowane: Źródła polskiej polityki wschodniej, jej kształt i charakter w II i III Rzeczypospolitej. Co to jest prometeizm i jak wytłumaczyć sytuację w Gruzji? Jak wytłumaczyć sytuację w Ukrainie? I jak mówić: „na Ukrainie” czy „w Ukrainie”?
W tej (i nie tylko tej) kwestii autorzy mają odmienne zdania: Kowal trzyma się „na”, choć nie wyklucza, że ostatecznie „w” stanie się normą. – Absolutnie odrzucam interpretację, że „na” oznacza jakieś kolonialne zapędy Polski wobec Ukrainy – podkreślił. – „Na” odnosimy do wszystkich państw, które były w czymś w rodzaju unii, ścisłym związku prawnym z Rzeczpospolitą.
I dodał: – Zauważyłem, że szersze grono badaczy Ukrainy i społeczników, którzy zajmowali się Ukrainą także wtedy, kiedy nie było to modne, ma największy opór w tej kwestii. Bo nagle się okazało, że ostatecznym papierkiem lakmusowym, czy masz właściwe poglądy w sprawie wojny, jest to, czy na rozkaz zmienisz swoje przyzwyczajenia językowe.
A jednak zdecydowana większość zebranych (było nas 24) na pytanie Anny Łazar: „Kto jest za «w Ukrainie»”, podniosła ręce. – Mamy tu dyskusję o języku i o tym, co się w nim kryje – skomentowała Agnieszka Lichnerowicz. – Ja uważam, że „na Ukrainie” po prostu umrze.
Językowych konotacji dotyczyła też kwestia kresów. – Trzeba bardzo oszczędnie gospodarować pojęciem kresowości, kresowiactwa i wszystkiego, co się z kresami kojarzy – zauważył Kowal. – Jestem zwolennikiem używania pojęcia kresy tak jak Wincenty Pol, czyli bardzo historycznie, w odniesieniu do terenu, gdzie nie ma granicy. Nie można nazywać kresami Ziemi Wileńskiej – w XIX wieku Wilno było ostoją polskiej kultury, jedną z naszych dwóch stolic. Podobnie Lwów, wielkie, nowoczesne miasto. Jakie to kresy?
Emocje
Trudno rozmowiać o wojnie i pokoju bez emocji. Budził je już sam tytuł książki. – Gdy go zobaczyłam, coś we mnie drgnęło – przyznała Marta Koval. – Już nie będzie spokojnie? A było? Wydaje mi się, że Europa Wschodnia ma to do siebie, że od 150 lat nie było spokojnie. Jak słusznie zauważał pewien amerykański pisarz pochodzenia ukraińskiego: jeżeli ta ziemia mogłaby przemówić, to by krzyczała.
Lawrence Ugwu widzi to inaczej. Że w Europie mieliśmy spokój rekordowo długo, bo od końca drugiej wojny światowej. Że mamy demokrację. Kto, jak kto, ale urodzony w Nigerii, doświadczony wojną domową imigrant z czterdziestoletnim stażem potrafi to docenić. Do Gdańska, jak mówi, trafił w najgorszym momencie – w 1982 roku. Przyjechał na studia, potem miał wyjechać. Skończył prawo, założył rodzinę, z Gdańskiem związał się na zawsze. Początkowo był tylko obserwatorem wydarzeń, stopniowo zaczął się angażować. – Chyba dziesięć lat temu zorganizowałem projekt dotyczący rozmów na temat Wołynia. Powstała z tego książka. Ale projekt wywołał burzę. Zaczęli mi nawet grozić – że kim ja jestem, żeby dotykać takich tematów. Jednak w dniu dyskusji więcej przyszło osób otwartych na dialog niż przeciwników. To politycy tworzą problemy, nie obywatele – podsumował Ugwu. – Ich przepisy prawne powodują, że albo jest wojna, albo nie ma. Wiemy, że nie wszyscy Rosjanie chcą wojny, tylko grupa bandytów. Podejmują decyzje i okłamują ludzi. Ale – tak jak piszą autorzy tej książki – to, co się tam teraz dzieje, to szansa dla Polski. Żeby Polska zajęła stanowisko w Europie; by budować nowe relacje. Problem w tym, że rządzący mogą wszystko zepsuć.
Uchodźcy, migranci, ludzie
I kolejny pełen emocji wątek: wojna a migracje. Izabela Morska, która jeździ na granicę polsko-białoruską, pisze o tym teksty, bada dyskurs polityczny wokół migrantów, nie ma wątpliwości, że polska masowa pomoc Ukraińcom to reakcja na to, że nie mogliśmy pomagać uchodźcom z Bliskiego Wschodu, z Afryki.
– Ludzie postępowi, ludzie dobrej woli, którzy mają sumienia, byli tym tak wstrząśnięci, bezradni i zrozpaczeni, że kiedy już przyszła taka szansa, to rzuciliśmy się, żeby pomagać. To byli często ci sami ludzie, a organizacja pomocy udała się tak dobrze, bo byli wolontariusze gotowi podać tę zupę. Skarżyć się, że są wypaleni, ale następnego dnia wstawać i robić to samo – mówiła pisarka.
Jednocześnie zaznaczyła, że brakuje praw dotyczących masowych migracji, a definicje „migrant”, „uchodźca” są płynne. – Prawa, którymi się posługujemy, są nieścisłe i nieprzystające. Pojawia się kobieta kurdyjska. Uciekła, gdy żołnierze zgwałcili wszystkie kobiety we wsi. Czy może się starać o azyl polityczny jako uchodźczyni? Prawo powie: nie. Dlatego że jej tragedia nie była wyjątkowa. Musi udowodnić, że starała się walczyć z systemem i niesprawiedliwością. Albo jeśli Afganka chce wyemigrować do nas, bo chciałaby tu studiować (w swoim kraju nie może), to nie wystarczy. Musi aktywnie wyrazić swoje zdanie władzom talibańskim, musi zostać wychłostana. Wtedy może zasłużyć na nasze łaskawe przyjęcie.
I przypomniała, jak sama w 1986 roku przechodziła procedurę azylu. Była na przesłuchaniu w ambasadzie amerykańskiej. – Razem ze mną przechodzili przez to młodzi mężczyźni z Polski. Z rozmów prywatnych wiem, że żaden z nich nie był uchodźcą politycznym. Ale wszyscy dostali status uchodźcy. Ja też, bo powiedziałam, że chcę zostać pisarką. Nie dostał pan, który powiedział, że chciałby kupić winogrona dla dziecka. Być może był najlepszym z nas. Nie podążał za wizją lepszego życia, nie miał ambicji jak ja – chciał tylko winogron dla dziecka. Być może to pozwoli nam zrozumieć, dlaczego ludzie ciągle próbują przejść przez granicę polsko-białoruską, chociaż wiedzą, co ich czeka. Jedna z autorek analizujących te procedury i sytuacje graniczne mówi, że granica to swego rodzaju metafikcja. To tak abstrakcyjne, tak arbitralne i tak przypadkowe. Przejdziesz czy nie przejdziesz, uda ci się czy nie, przekonasz oficera czy nie przekonasz, umiesz rozmawiać po europejsku i odpowiadać poprawnie na pytania czy nie umiesz. A ludzie ze Wschodu wstydzą się powiedzieć, co im się stało, albo zaczynają opowiadać długie, długie historie. Tymczasem my z Zachodu chcemy prostą historię.
Prostej, czarno-białej historii uległo polskie społeczeństwo w 2015 roku, wybierając PiS i jego antyuchodźczą narrację. Ale siedem lat później prosta opowieść o obowiązku pomocy ludziom w potrzebie otworzyła nas na wojennych uchodźców z Ukrainy.
Anna Łazar dopiero co wróciła z Kramatorska. Jako wolontariuszka miała tam możliwość spotkania z ludźmi, których być może nie spotkałaby w innych okolicznościach. Wspomniała o emerytowanym saperze. – Rozmowa z nim była jedną z najbardziej fascynujących, jakie odbyłam. Człowiek ten w latach osiemdziesiątych jako syn dysydenta wyemigrował do Holandii. Po latach wrócił do Polski. Od pierwszego dnia wojny nie miał wątpliwości, że musi całym sobą poświęcić się pomocy Ukrainie.
Przyszłość
Obecna na spotkaniu Aleksandra Dulkiewicz, prezydentka Gdańska (chyba jako jedyna z publiczności przeczytała książkę), zapytała autorów o możliwe scenariusze na przyszłość, o odbudowę Ukrainy.
– Dziś bardziej niż wtedy, gdy pisaliśmy Spokojnie już nie będzie, możemy sobie wyobrażać, jakie są szanse i zagrożenia, jakie są scenariusze integracji Ukrainy z Unią Europejską – odpowiedziała Lichnerowicz. – Myślę, że dużo bardziej rozwinął się dyskurs dotyczący Rosji, ja postrzegam tę dekolonizację również jako naszą dekolonizację.
Paweł Kowal zwrócił uwagę na to, że po wojnie Ukraina będzie państwem w głębokiej depresji demograficznej, gospodarczej, że załamie się rynek wewnętrzny. – To wszystko powoduje, że nie ma na horyzoncie innego czynnika normalizacyjnego, który by powodował, że nie będziemy mieli ogromnego kłopotu jako cała Europa Środkowa, niż otwarcie negocjacji akcesyjnych – zaznaczył. – To jedyny wentyl bezpieczeństwa dla państwa i społeczeństwa ukraińskiego.
Przypomniał, że w badaniach opinii publicznej na Ukrainie 60 procent respondentów odpowiada: straciłem kogoś bliskiego. Że najniższa liczba dotycząca tego, ilu Ukraińców ginie dziennie na froncie, to 150–200 osób. Że zdaniem ukraińskich polityków z ogarniętego wojną kraju wyjechało od siedmiu do dziewięciu milionów ludzi. To emigracja na skalę porównywalną tylko z latami 1916–1918, czyli z bieżeństwem. Historyk zauważył jednocześnie, że narasta zmęczenie obecnością dużej liczby Ukraińców w Polsce. Do tego zachodni partnerzy ostrzegają: popełniacie ten sam błąd, co my. Dlatego niezbędna jest polityka migracyjna prowadzona przez państwo, niezbędne są programy adaptacyjne, włączające, prawne.
Jedna z uczestniczek spotkania zapytała wtedy o szanse dla polskiej, ledwo dyszącej demografii, o to, co robić, by ukraińskie rodziny tutaj widziały swoją przyszłość.
– To będzie coraz trudniejsza kwestia – nie ma wątpliwości Agnieszka Lichnerowicz. – Bo jeżeli patrzymy na migrację z perspektywy społecznej, to tu kryje się niebezpieczeństwo konfliktu o ludzi. W Polsce potrzeba imigrantów, i z powodów społecznych czy politycznych być może byłoby łatwiej, gdyby to byli imigranci z Ukrainy. Ale Ukraińcy, gdy przyjdzie czas odbudowy, też będą potrzebowali bardzo, bardzo dużo ludzi. To, że traumy tej strasznej wojny będą się ciągnęły przez dekady, to wiemy. Lecz w odbudowie jest potencjał pozytywnej energii, takiej, która będzie pchała do przodu, sprawi po prostu, że ludzie się nie załamią. Wielu wróci za pracą, już teraz wracają. W Ukrainie potrzebni są pracownicy w budowlance, w IT. Ludzie wracają nie tylko z tęsknoty czy pobudek patriotycznych, ale też zwyczajnie do pracy.
Paweł Kowal: – Dzisiaj na Ukrainie mówi się też o dużym programie ściągania ludzi z Azji, z Afryki. Tam jest większa tradycja takiej emigracji niż w Polsce.
Co jest najważniejsze dla ukraińskich dzieci w Polsce? – Trzeba zrobić wszystko, żeby normalnie mogły funkcjonować w polskiej szkole. Trzeba uczyć prawa, języka, dawać możliwości. A szkoła musi normalnie funkcjonować, bo to szkoła standaryzuje w nowoczesnym świecie zachowania. Brak standaryzacji jest potem dużym problemem dla całego społeczeństwa.
Granice, mury, zasieki, zapory…
Kowal bez wahania podkreślił też dwa aspekty granicy, które się nie zmienią: ochrona granicy jest legitymizująca dla każdego rządu. Rząd, który w percepcji społecznej nie umie chronić granicy, pada. Szczególnie dzisiaj. I druga sprawa – znaczenie w Unii. Zdaniem historyka nikt we Francji czy w Niemczech nie życzy sobie jakiejkolwiek łagodności na polskiej granicy. Oprócz, rzecz jasna, społeczników zajmujących się prawami człowieka. – Twarda polityka jest wszędzie taka sama – zaznaczył. – A u niektórych naszych partnerów także cyniczna. Bo jak będą mogli zarzucić nam, że nie chronimy granicy, zaczną podważać podstawy integracji europejskiej.
Przed nami rzeczywiście natrudniejsze zadania od lat. Będzie jeszcze spokojnie?