Kim jest Robert, któremu zadedykowała pani książkę?
Moim mężem. Pisanie „Słonecznego brzegu” kosztowało naprawdę wiele – i mnie, i jego.
Chciała mu pani podziękować?
Przede wszystkim przeprosić za to, że książka doprowadziła do naszego rozwodu. Choć dobrze wiem, że gdybyśmy byli razem, nigdy bym jej nie skończyła.
Czy tak samo jak bohaterka „Słonecznego brzegu” odeszła pani od męża, żeby pisać?
Kto od kogo odszedł, ustalamy w sądzie. Poza tym to nie jest książka o mnie.
W takim razie zacznijmy od początku. Kiedy zaczęła pani pisać?
W liceum – jak większość nastolatek – przeżywałam nieszczęśliwe miłości, opisując je w pamiętniku. Tyle że mi nie przeszło. Na studiach zaniosłam kilka opowiadań do wydziałowego czasopisma. Spodobały się redaktorowi naczelnemu. Byłam tym tak podekscytowana, że zgodziłam się pójść z nim na kawę, na wino i do łóżka. Po studiach wzięliśmy ślub, on znalazł pracę w szkole, a ja w urzędzie, bo przecież nie chciałam być nauczycielką, tylko pisarką. Wzięliśmy kredyt na mieszkanie, zaszłam w ciążę, poszłam na macierzyński, ale szybko wróciłam do pracy, bo rata nam skoczyła. Pewnego dnia Robert zapytał, czy coś piszę. Dobrze pamiętam, jak się na niego wściekłam!
Dlaczego? Pewnie chciał dobrze.
Pewnie tak. Tylko jakie to miało znaczenie, skoro po pracy, zakupach, gotowaniu, sprzątaniu, przewijaniu, karmieniu i kąpaniu nie miałam nawet sił, żeby poczytać przed snem. Gdy znów poruszył temat mojego pisania, spytałam, dlaczego to robi. Odpowiedział, że mam talent, którego nie powinnam marnować. Poprosiłam, żeby mi o tym nie przypominał przez najbliższe trzydzieści lat, dopóki nie spłacimy mieszkania.
Mówi się, że kredyt mieszkaniowy łączy ludzi bardziej niż małżeństwo.
Zwłaszcza ten we frankach, bo gdy zmienił się kurs szwajcarskiej waluty, zostaliśmy na nasze mieszkanie dosłownie skazani. Na dzisiaj zostało nam do spłacenia dwa razy więcej, niż jest ono warte, więc nie możemy go sprzedać. Na szczęście teraz raty spłacają się same.
Jak to możliwe?
Kiedy między nami było jeszcze dobrze, a przynajmniej normalnie, bo przecież większość ludzi mierzy się z podobnymi problemami i nie ma innego wyjścia, niż się z tego śmiać, i my potrafiliśmy to robić. Pewnego dnia Robert zażartował, że moglibyśmy się uwolnić od kredytu, wynajmując nasze mieszkanie. Wystarczyłoby na spłatę rat, a może nawet coś by zostało – i wyjechalibyśmy w ciepłe kraje, gdzie mogłabym pisać.
W domku na plaży – jak bohaterka „Słonecznego brzegu”.
Niestety, takie rzeczy możliwe są tylko w filmach i książkach. My mieliśmy małe dziecko, starzejących się rodziców i oboje pracowaliśmy w budżetówce. Moglibyśmy, co najwyżej, wprowadzić się do teściów, a jeśli nie chcieliby nas przygarnąć, to była jeszcze altanka na działce.
Ale to zdecydowanie mniej romantyczne miejsce.
Ogródki działkowe na Siedlcach są piękne, zwłaszcza te położone najwyżej, z których widać wieże starego Gdańska. Ale jest tam tak stromo, że z biegiem lat wspinaczka na własną działkę stała się dla rodziców Roberta zbyt męcząca. Przychodzili tam raz w roku na grilla z okazji imienin teścia, za to my sadziliśmy, pieliliśmy i zbieraliśmy plony, a Kacper miał kawałek trawy, po której mógł chodzić boso i łapać ślimaki. Lubiłam spędzać tam czas, ale nie brałam pod uwagę, że mogłabym zamieszkać na działce. Jednak co jakiś czas wracała do mnie myśl, że jeśli wynajęlibyśmy mieszkanie, to kredyt sam by się spłacał, a ja mogłabym zrezygnować z pracy i oddać się pisaniu. Niby zdawałam sobie sprawę, że to żart, ale tak długo mieliłam go w głowie, że w końcu udało mi się odwrócić to równanie – doszłam do wniosku, że jeśli zostanę bez pracy, to nie będzie nas stać na spłatę kredytu, będziemy musieli wynająć mieszkanie, kredyt zacznie się spłacać sam, a ja będę mogła pisać. Zatem wszystko było w moich rękach. Musiałam się tylko postarać, żeby zwolnili mnie z pracy.
Nie prościej byłoby złożyć wypowiedzenie?
Wtedy wszyscy pytaliby, dlaczego to robię. I co miałabym im powiedzieć? Że chcę pisać książkę? Nie potrafiłabym się do tego przyznać.
Dlaczego?
Bo przecież mogło mi się nie udać. Dlatego uznałam, że najlepiej będzie nie robić nic. Niestety, nic to nie dało. Na biurku rósł stos nierozpatrzonych podań, a kierownik referatu pytał jedynie, jak może mi pomóc. I chociaż koleżanki i koledzy skarżyli się, że muszą wszystko robić za mnie, to przez pół roku nikt się nawet nie zająknął, że mogłabym zostać zwolniona. Musiałam zacząć działać. Przestudiowałam regulamin pracy i doszłam do wniosku, że najłatwiej będzie go złamać, pijąc w pracy alkohol. Kupiłam tani bułgarski koniak o nazwie Słoneczny Brzeg i wcale się nie kryjąc, dolewałam go do kawy.
Skoro bułgarski, to nie koniak tylko brandy.
Może i tak… To nie miało żadnego znaczenia ani dla mnie, ani dla moich współpracowników. Dopiero kiedy wyszłam na korytarz pełen interesantów i napiłam się prosto z butelki, wezwano mnie do kadr i ostrzeżono, że jeśli incydent się powtórzy, zostanę zwolniona. Następnego dnia sprawdziłam, czy dotrzymają słowa.
Jak zareagował pani mąż?
Nie rozumiał, jak to się mogło stać. Podobnie nasi rodzice i znajomi. Kadrowa, wręczając mi wypowiedzenie, w którym jako powód zwolnienia wpisała likwidację stanowiska, powiedziała, że tylko tyle może dla mnie zrobić.
Czyli wszystko poszło zgodnie z planem!
Nie do końca. Bo gdy ja roztaczałam przed Robertem czarne wizje, jak to nie będzie nas teraz stać na spłatę kredytu, więc będziemy zmuszeni wynająć nasze mieszkanie, on przytulił mnie i zapewnił, że wszystko się ułoży. Że, dopóki czegoś nie znajdę, będzie dawał korepetycje, do tego zaoszczędzimy na przedszkolu, bo ja zajmę się Kacprem i domem. Powiedział, że będę miała teraz czas na pisanie. Widziałam, że chce mnie pocieszyć, więc powstrzymałam złość.
Mężczyźni nie zdają sobie sprawy, że prowadzenie domu to zajęcie na pełen etat.
Robert taki nie jest. Od początku dbał, by nasz związek był wolny od patriarchalnych schematów. Dlatego szczerze mu współczułam, gdy późnym wieczorem wracał do domu. Sam musiał podgrzać sobie obiad na kolację, bo ja dopiero wtedy miałam czas, żeby usiąść do komputera. Mówił, że chętnie by się ze mną zamienił. Ja nie, bo musiałam się mocno postarać, żeby zostać bezrobotną. Gdy syn był już w łóżku, a mąż jeszcze na korepetycjach, robiłam sobie kawę i dolewałam do niej odrobinę tej, niech pani będzie, brandy Słoneczny Brzeg, którą zabrałam z pracy razem z kubkiem, lusterkiem i kilkoma innymi drobiazgami. Alkohol rozplątywał myśli, a kawa na jakiś czas otwierała oczy, więc każdego dnia pisałam kilka zdań.
Powieści pod tytułem „Słoneczny brzeg”?
Nazwałam tak plik dla żartu. Przypomniał mi się Witkacy, który na portretach odnotowywał, co akurat zażywał. Ja, pod leciutkim wpływem bułgarskiego koniaku, prowadziłam coś w rodzaju pamiętnika. Gdy wieczorem spisałam wszystko, co mnie w ciągu dnia zmęczyło, gdy zamieniłam w słowa niekończące się pranie, sprzątanie, gotowanie i porozrzucane po całym mieszkaniu zabawki, mogłam zasnąć.
Bohaterka książki jest do pani trochę podobna.
Po kilku tygodniach miałam kawałek tekstu, który żal było mi wyrzucić, a jednocześnie bałam się, że ktoś mógłby go przeczytać i dowiedzieć się o mnie całej prawdy. Starałam się więc zmienić jak najwięcej szczegółów z mojego życia. Zaczęłam od imienia i w ten sposób narodziła się narratorka, a mój pamiętnik zmienił się w fikcję literacką.
Tatiana ze „Słonecznego brzegu” nie ma dzieci ani kredytu we frankach, więc było jej łatwiej.
Ja jej nie zazdroszczę, zwłaszcza męża alkoholika i przemocowca.
Faktycznie, Robert, o którym pani tyle opowiada, wydaje się przeciwieństwem męża bohaterki.
Robert to dobry człowiek. Dlatego zaniepokoił się, gdy wstawiając naczynia do zmywarki, wyczuł zapach alkoholu z kubka po kawie. Zażartowałam, że nie mogłam pozwolić, żeby bułgarski koniak się zmarnował. Mój mąż nie był abstynentem i od czasu do czasu, wieczorem, zdarzało nam się wypić kieliszek wina. Tylko że ostatnio nie mieliśmy na to czasu, bo Robert, po korepetycjach, do późna sprawdzał wypracowania i uzupełniał szkolną dokumentację, zatem piłam sama. I pisałam… Szło mi coraz lepiej, więc kiedy skończył się Słoneczny Brzeg, który zabrałam z pracy, kupiłam kolejną butelkę. Robert zauważył to i spytał, czy nie potrzebuję pomocy. Zrozumiałam, o co mu chodzi, dopiero, gdy dwa dni później przyszła teściowa. Niby tylko na kawę, ale gdy ją wypiłyśmy, ona też spytała, czy nie potrzebuję pomocy. Nie pamiętam, co jej odpowiedziałam, ale została do obiadu, a następnego dnia przyszła znowu.
Mogła ją pani poprosić, żeby poszła z synem na spacer, a pani miałaby godzinkę lub dwie na pisanie.
Tak zrobiłam i świetnie mi się pisało. Ale gdy wróciła i zobaczyła, że jest niepozmywane, nieposprzątane i nieugotowane, spytała, co robiłam. Nie wiedziałam, co powiedzieć.
Prawdę. Pisanie to żaden wstyd.
Teraz mogę się z panią zgodzić, jednak wtedy panicznie bałam się reakcji moich bliskich. Wyobrażałam sobie, że ludzie, którzy od lat znali mnie jako normalną dziewczynę, poczują się oszukani i nie będą wiedzieli, co powiedzieć. Dlatego następnego dnia, gdy mama Roberta zabrała Kacpra na spacer, ja szorowałam łazienkę. Teściowa była zadowolona, a ja tak zmęczona, że wieczorem nie miałam siły napisać jednego zdania. Siedziałam przed ekranem komputera i popijając kawę z koniakiem, naprawdę miałam ochotę uciec na koniec świata.
Podobnie jak bohaterka pani książki.
Tak. Tylko że ona nie miała na głowie dzieci, kredytu i działki teściów. Na wiosnę trzeba było skopać grządki, a potem siać, sadzić, pielić i podlewać. Mąż pracował do wieczora, więc zostałam z tą brudną robotą sama. Na początku byłam tym przerażona, jednak szybko zrozumiałam, że to okazja, którą powinnam wykorzystać, bo może skończyć się równie szybko, co sezon na truskawki. Teściowa pilnowała Kacpra, a ja chodziłam na działkę, zamykałam się w drewnianym domku i pisałam. Codziennie. Również 24 czerwca, w dniu imienin ojca Roberta, o których ja zupełnie zapomniałam – a teściowie, jak co roku, odwiedzili swój ogródek, żeby zrobić grilla i nacieszyć się tym, jak wszystko pięknie rośnie. Nie widziałam ich min, gdy zobaczyli chwasty sięgające do kolan. Drzwi do domku były zamknięte na haczyk, więc głowę znad kartki podniosłam dopiero, gdy usłyszałam pukanie.
Co pani zrobiła?
Schowałam zeszyt pod stół i zaciągnęłam zasłonkę w jedynym oknie. Przez drewniane szpary widziałam cienie, słyszałam szepty i ciekawski głosik syna, który pytał: „Mamo, gdzie jesteś?”, jakby to była zabawa w chowanego. Mąż szarpnął drzwiami i poprosił, żebym się nie wygłupiała. Nie odezwałam się. Stałam oparta o przeciwległą ścianę i drżałam, chociaż było trzydzieści stopni. Nie wiem, ile to mogło trwać, w końcu odezwała się mama Roberta. Zaproponowała, że oni z teściem zabiorą Kacpra i zaczną powoli schodzić na parking, gdzie na nas poczekają. Dodała, że nic się nie stało, a ja się rozpłakałam. Gdy rodzice poszli, wpuściłam męża do środka i zaczęłam przepraszać, szlochając na całego. Nie mówił nic, tylko mnie przytulał, więc w końcu się uspokoiłam i wytłumaczyłam mu, że od trzech miesięcy przychodzę tu pracować nad książką, i pokazałam zapisany do połowy zeszyt. Już drugi, bo pierwszy był w domu, gdzie wieczorami przepisywałam powieść do komputera.
Jak zareagował?
Spytał, czy może to przeczytać. Stanowczo odmówiłam i poczułam się podobnie, jak przed kwadransem, gdy szarpał za drzwi. Zapewniłam go, że pokażę mu książkę, jak tylko będzie skończona, ale jednocześnie kazałam mu przysiąc, że nie powie rodzicom, co tutaj robię. Oczywiście – spytał dlaczego. Odparłam, że jeżeli wszyscy dookoła będą wiedzieli, że piszę, to będzie mi trudniej, a może nawet w ogóle nie będę potrafiła tego robić. Powiedziałam to, co naprawdę myślałam. Wątpię, czy zrozumiał, ale się zgodził, może dlatego, że znów się rozpłakałam.
A może dlatego, że panią kochał?
Dlatego musiało mu być przykro, gdy nie dałam się namówić, żeby razem z całą rodziną pojechać na imieninowy sernik z truskawkami. Odważyłam się wrócić do domu, gdy zrobiło się ciemno – strasznie późno, bo lato dopiero się zaczęło. W domu Robert opowiedział mi, że z rodzicami i Kacprem przyjechali do nas, zjedli po kawałku ciasta i włączyli małemu bajkę. W tym czasie teściowa przeszukała wszystkie szafki w mieszkaniu, wylała do zlewu resztkęSłonecznego Brzegu, dwa piwa, które mąż kupił na mecz, a nawet nalewkę, którą ojciec przyniósł na własne imieniny. Gdy śmialiśmy się z tej antyalkoholowej krucjaty, Robert stwierdził, że najchętniej by się teraz napił. Zaproponowałam, że skoro zaczęły się wakacje, to może wpaść na działkę z butelką wina. Westchnął i spytał, czy zdaję sobie sprawę, jak to wygląda.
Jakby miała pani problem.
Nie przejmowałam się tym, bo chodziłam na działkę pisać, a nie pić. Następnego dnia mama Roberta jak zwykle przyszła zająć się wnukiem, a ja jak zwykle wybrałam się na działkę. Po południu Robert faktycznie przyszedł do mnie z winem, żeby uczcić zakończenie roku szkolnego. Cały wieczór namawiał mnie, żebym dała mu coś do przeczytania, jednak nie zgodziłam się nawet, gdy już mocno szumiało mi w głowie. Do domu wróciliśmy późno, ale nie byliśmy aż tak pijani, żeby zasłużyć na awanturę, którą zrobiła teściowa. Robertowi, bo do mnie od tamtego wieczoru do dzisiaj odezwała się tylko raz.
Próbowała pani z nią porozmawiać?
To nie było takie proste. Robert następnego dnia rano wyjechał na kolonie, na których miał spędzić całe wakacje, żeby podreperować nasz domowy budżet. Koło południa do mieszkania weszła jego mama – bez pukania i bez słowa. Zrobiła sobie kawę i zaczęła obierać warzywa na zupę. Zachowywała się, jakby mnie tam nie było. Nie miałam ochoty jej przepraszać, bo nie zrobiłam niczego złego. Uznałam, że najlepiej będzie udawać, że nic się nie stało, i poczekać, aż jej przejdzie. Powiedziałam tylko, że idę na działkę. Wzruszyła ramionami. Dobrze mi się pisało, więc wróciłam późno. Teściowa siedziała przed telewizorem, więc ją przeprosiłam, podziękowałam za opiekę nad synem i powiedziałam, że może już iść do domu, a ona odparła, że nie zostawi wnuka pod opieką alkoholiczki. Wtedy nie zdawałam sobie sprawy, że to ostatnie zdanie, które od niej usłyszałam.
I co pani zrobiła?
Najpierw próbowałam obrócić jej słowa w żart, pytając, kiedy widziała, żebym piła alkohol. Milczała, więc pytałam coraz głośniej. Tak głośno, że obudziłam Kacpra, który przyszedł do salonu z płaczem. Mama Roberta miała bliżej, wzięła więc mojego syna na ręce i zaczęła go uspokajać. Co miałam zrobić? Wyrwać jej wnuka z rąk i wygonić ją z domu? Pościeliła sobie na kanapie, a rano, gdy się obudziłam, śniadanie było na stole, a Kacper poprosił mnie, żebym więcej nie krzyczała na babcię. Teściowa robiła zakupy, prała, sprzątała i gotowała to, co chciała, a ja nie miałam w domu nic do roboty. I dla niej, i dla mnie najlepiej było, jeśli wychodziłam na działkę. Jednak pisanie zupełnie mi nie szło, bo myślałam tylko o tym, że będę musiała wrócić do domu. Przychodziłam późno, ale i tak nie mogłam zasnąć, bo prześladowała mnie myśl, że rano znów będziemy się mijać bez słowa. Któregoś razu, totalnie zmęczona, chciałam się chwilę zdrzemnąć w działkowej altance i obudziłam się dopiero następnego dnia. Wtedy zaczęłam tam nocować.
Nie tęskniła pani za synem?
Nawet pani nie wie, jak bardzo. Jednak doszłam do wniosku, że będę się mogła wyplątać z tej sytuacji tylko wtedy, gdy skończę książkę. Bo jeśli teraz zrezygnuję, to cały wysiłek, który włożyłam, żeby stracić pracę, oraz dotychczasowe pisanie w tajemnicy, przez które zostałam uznana za alkoholiczkę, pójdą na marne. Pracowałam naprawdę ciężko, żeby jak najszybciej napisać powieść, wrócić do domu i zająć się rodziną. I wtedy zaczęli mnie nachodzić nieproszeni goście. Jako kobieta, która nocuje na zaniedbanej działce i prawie nie wychodzi z altanki, wzbudzałam ciekawość sąsiadów. W większości byli to sympatyczni emeryci, którzy, żeby mieć jakiś pretekst, przynosili czereśnie, ogórki lub dżemik. Gdy mówiłam, że piszę książkę, nie wiedzieli, co powiedzieć, więc nawet nie proponowałam herbaty.
Czyli mówiła pani prawdę obcym ludziom, a oszukiwała najbliższych.
Nie zależało mi na tym, co sobie o mnie pomyślą działkowicze, ale ten dreszcz, który przebiegał wzdłuż kręgosłupa, gdy przyznawałam się, że piszę, był niemal przyjemny. W pewien sposób motywowało mnie to do pracy – marzyłam, żeby jak najszybciej skończyć i móc się pochwalić również własnej rodzinie, że jestem pisarką. Do tego potrzebowałam spokoju. Na szczęście pisanie działało na ludzi odstraszająco. Na wszystkich oprócz Janka. Był kilka lat starszy ode mnie i po prostu przyszedł pewnego wieczora z nalewką porzeczkową, mówiąc, że każdemu należy się odpoczynek po pracy. Akurat skończyłam rozdział, więc się zgodziłam. Wypiłam może trzy kieliszki, pożegnaliśmy się i poszłam spać. Następnego dnia przyszedł, żeby dokończyć to, co zaczęliśmy, ale odmówiłam. Nalał sobie i zaczął opowiadać: trzy lata temu żona oznajmiła mu, że ma romans z kolegą z pracy, więc wyszedł, trzaskając drzwiami, i spędził kilka dni na działce. Przemyślał wszystko, postanowił jej wybaczyć i wrócił do domu, gdzie czekał na niego pozew rozwodowy. Wściekł się tak, że gdyby była wtedy w mieszkaniu, to by ją zabił. To samo powiedział w sądzie, więc pełną opiekę nad córkami dostała żona, a on, żeby stać go było na alimenty, musiał zamieszkać na działce.
Czy historia Janka nie przypominała pani jej własnej?
Ani trochę! Przecież ja zamieszkałam na działce tymczasowo, dopóki nie skończę książki, i w każdej chwili mogłam wrócić do domu. Za to Janek uważał, że mamy ze sobą wiele wspólnego. Twierdził, że powinnam go zrozumieć, że moglibyśmy wybudować na działce prawdziwy dom z ogrzewaniem, łazienką i balkonem. Przekonywał, że inni tak robią. Nie słuchał, gdy mówiłam, że mi przeszkadza, i w żaden sposób nie mogłam się go pozbyć. W końcu powiedziałam, że jestem chora na raka, zostało mi pół roku życia, i się rozpłakałam. Więcej się nie pokazał.
Fascynujące jest to, jak życie autorki przeplata się z fabułą książki. Bohaterka „Słonecznego brzegu” zmieniła swoje życie, gdy dowiedziała się, że jest śmiertelnie chora.
Właśnie wtedy wpadłam na ten pomysł. Przez kolejne dwa tygodnie pisałam, wychodząc z altanki tylko po to, żeby się wysikać. Janek musiał się wygadać, bo działkowicze zaczęli mi znosić warzywa, owoce, a nawet gotowe obiady. Miałam w domku kuchenkę elektryczną, więc nie musiałam się nigdzie ruszać. Sąsiedzi skosili trawę, wypielili grządki, zebrali to, co dojrzało, przerobili, a pełne słoiki przynieśli pod drzwi, żebym nie musiała się męczyć. Od tamtej pory moi teściowie mają najbardziej zadbaną działkę na całych Siedlcach.
Jak reagują działkowicze, gdy widzą panią w dobrym zdrowiu?
Cieszą się, że żyję. Niektórzy doszli do wniosku, że jedzenie warzyw i owoców prosto z działki mi pomogło. Dokończenie książki zajęło mi pół roku, na premierę czekałam kolejnych sześć miesięcy. Sąsiedzi z działek pomogli mi przetrwać ten czas, więc nie mam sumienia powiedzieć im prawdy. Poza tym ja ich nie okłamałam, bo nikomu oprócz Janka nie powiedziałam, że jestem chora.
„Cieszę się, że żyję” to tytuł książki, którą napisała bohaterka pani powieści. Czy pani też się cieszy?
Cieszę się, że udało mi się skończyć książkę i znaleźć wydawcę, bo udowodniłam sobie i innym, że wszystko, co robiłam, miało sens.
Nie da się ukryć, że jest pani pisarką.
Tak. Ale myślałam, że to rozwiąże moje problemy, tymczasem jestem w trakcie rozwodu i w dość trudnej sytuacji życiowej.
Jak do tego doszło?
Skończyły się wakacje, więc Robert wrócił z kolonii. Nie wiem, co powiedziała mu jego matka, ale gdy przyszedł na działkę, zażądał, żebym natychmiast wróciła do domu. Powiedziałam, że zrobię to, gdy skończę książkę. Zapytał, ile mi to zajmie. Chciałam być z nim całkowicie szczera, więc powiedziałam, że nie wiem. Zażądał, żebym mu pokazała to, co do tej pory napisałam. Odmówiłam, bo Robert zna się na literaturze, a ja wiedziałam, że tekst wymagał jeszcze dużo pracy. Początkowo przychodził codziennie, często z Kacprem, żeby mnie złamać. Czasami płakał tylko Kacper, czasami obaj, ja pozwalałam sobie na to tylko wtedy, gdy byłam sama. W listopadzie Robert oznajmił, że przeprowadza się do rodziców, a mieszkanie wynajmie, żeby mieć pieniądze na spłatę kredytu. Skoro musiał sam zajmować się dzieckiem, nie mógł dorabiać korepetycjami. Uznałam, że to dobry pomysł – oczywiście tylko na jakiś czas, dopóki nie skończę książki. Spytał, co to zmieni, a tydzień później wręczył mi pozew o rozwód.
Jak udało się pani przetrwać zimę?
Tylko dzięki sąsiadom z działek. Jeden z nich zainstalował mi w domku żeliwny piecyk, a wszyscy inni zaczęli przynosić gałęzie, a nawet całe uschnięte drzewka. Działkowicze to wspaniali ludzie. Bez nich bym sobie nie poradziła. Jeśli kiedyś uda mi się napisać kolejną książkę, to na pewno im ją zadedykuję.
Pracuje pani nad czymś nowym?
Nie mam na to czasu. Szukam pracy, żeby móc wynająć mieszkanie, bo żaden sąd nie przyzna prawa do opieki nad dzieckiem bezrobotnej kobiecie, która mieszka na działce. Poza tym jest to czas intensywnej promocji „Słonecznego brzegu”, więc jeżdżę na targi, spotkania autorskie i udzielam wywiadów, ale nie zarabiam na tym tyle, żeby móc normalnie żyć.
Czy jest coś, co chciałaby pani powiedzieć czytelnikom?
Chciałabym wszystkich poprosić, żeby kupowali moją książkę, bo od tego zależy przyszłość nie tylko moja, ale całej mojej rodziny. To, że powieść jest w księgarniach i wszyscy moi bliscy dowiedzieli się, że jestem pisarką, niczego nie zmieniło. Wierzę jednak, że jeśli „Słoneczny brzeg” stanie się bestsellerem, dostanie jakąś ważną nagrodę, a mnie będzie stać, żeby żyć z pisania, to wszyscy, łącznie z moim mężem i teściową, zrozumieją, że to, co robiłam, miało sens.