Strażniczka sekretu

Ilustracja: Zuzanna Szmyt-Nowakowska
Ilustracja: Zuzanna Szmyt-Nowakowska

„Jak oni tak mogą? Co sobie myślą?”

Profesor Edita Jakśa niby to zawisa nad najnowszą porcją wiadomości przychodzących z jej uniwersyteckiej poczty elektronicznej, podczas gdy naprawdę spada w szczeliniastą przepaść pomiędzy wysokimi skałami. Zajmie jej to dwie godziny i mnóstwo upominania, w tym „świat nie kręci się wokół ciebie” i tym podobne, zanim pozbiera się do kupy.

Jakże tak mogli? Kiedy zdążyli uknuć taki spisek, by nazwać skwer przed uniwersytetem, i to właśnie kiedy ośmieliła się pomyśleć „Uniwersytet Zachodniej Amberii stanie się moją przystanią”, skwerem Elijaha Domantasa, podczas gdy… – tu umysł profesor Jakśy na pozór znowu się zawiesza. Ale myśl, wciąż ta sama, zaczyna krążyć: Czy wiedzieli, co odbywa się w gabinecie dziekana? Nie wiedzieli? A może zaledwie mieli na ten temat jakieś wyobrażenie? Ale na jaki? Właściwie czego doświadczyła? I czy tylko ona? Nie, gdyż wie o jeszcze jednej, o Elli Maran, która raz powiedziała, że owszem, „to było systemowe, tak, pewnie, Domantas i Menulis, w innych okolicznościach skłóceni, tu grali do jednej bramki”. Niedługo potem Edita Jakśa wymyśliła sobie, że mogłyby przecież raz wyłożyć kawę na ławę, bo dzięki temu stałoby się jasne, dlaczego Lina Brīva wyjechała, zresztą za jej, Edity Jakśy, zachętą. A nawet dalej tak myślała sobie, że może trochę zatrzęsłoby wydziałem, ale potem, w tej nowo oczyszczonej atmosferze, czyż nie staliby się godni, by zamieszkać w szklanych pałacach (tych z drugiej zwrotki amberiańskiego hymnu, o ile Edita może pozwolić sobie na tę wzniosłą metaforę)? Napisała więc do Elli: „Ujawnijmy to!” – używając adresu poczty uniwersyteckiej, niestety. Jak sądzi teraz, udowodniła tym jedynie brak rozwagi. Po kilku pełnych oczekiwania dniach (nie no, serio, spodziewała się czegoś innego?) otrzymała lakoniczną odpowiedź: niech się lepiej cieszy osiągnięciami. Akurat wydział amberiańskich języków i kultur otrzymał spory grant do podziału między wybranych aplikantów i tak się złożyło, że obie znalazły się wśród tych szczęśliwców. I to był moment, gdy ich znajomość się rozmyła.

A dziekan? Co by na to powiedziała dziekan? Czy Janina Ptahl nie jest kobietą? Czy nie zrobi na niej wrażenia, że za jednej z wcześniejszych kadencji dziekan oraz dyrektor Trójdzielnej Katedry Kultur Amberiańskich wzywali do swojego gabinetu kobiety – ale nie byle jakie kobiety, tylko profesorki, z osiągnięciami, z dyplomami – po to, po to… żeby co? Jaki czasownik byłby tu właściwy, na miejscu, co powinna powiedzieć, „wrzeszczeć”, „wyżywać się”? Przestań już, przestań, halo targowa, wołał jej ojciec do matki. A zatem Edita Jakśa, kobieta wykształcona, wyrafinowana, zważa na czasowniki. Jaki był więc sens ściągania profesorek (ale czy tylko kobiet? i skąd ona ma to wiedzieć?) do tych odosobnionych obszarów władzy? Z pewnością nie seks. Zbyt prymitywne by to było, zbyt łatwe do udowodnienia i zbyt – biorąc pod uwagę szerszy kontekst – niepoważne. Po co zatem? Aby nasycić ich umysły straszliwą treścią. Mówić im, że są nic nie warte. Ale jak mówić: zwykłym czy podniesionym głosem? Wrogim, czasem podniesionym, czasem nie. Tylko czy jest pewna? Niczego nie jest pewna, ale ma nagranie.

Ma nagranie, bo weszła do gabinetu dziekana Domantasa z opcją nagrywania włączoną w telefonie, no i jeszcze z drugą nagrywarką, na wszelki wypadek, w torebce. Spodziewała się najgorszego. Do przyjaciółki z instytutu napisała dzień wcześniej: „Obawiam się, że stanie się coś strasznego”. Czy się stało? Owszem, było dość strasznie. Najpierw miała nadzieję, że uda się jej wytłumaczyć. Ale szybko się okazało, że nie chodzi o to, aby jej wysłuchać, tylko o to, żeby mogli jej pokazać, na przemian, raz jeden, raz drugi, jacy potrafią być bezduszni – siedziała więc przed nimi jedynie ciałem, podczas gdy jej świadomość lewitowała pod sufitem. Po wszystkim wyszła jak automat i przysiadła na plastikowym krzesełku za szklanymi drzwiami – w sumie nie dlatego, że zasłabła, tylko po to, żeby wyłączyć całą tę aparaturę – i odkryła, że ma białe plamy w pamięci, jak pijaczka. To skąd wie, co się działo, jaką ma pewność? Nie wie, nie ma. Mogłaby to sprawdzić, napomina się, przecież ma nagranie. Ale boi się je odsłuchać. No dobrze, raz włączyła.

Usłyszała głos dziekana Domantasa, karzący, surowy i przykry, oraz swój głos. Słuchała go przez chwilę z zadowoleniem, doceniając, jak świetnie sobie poradziła, z godnością. I zaraz wyłączyła. Patrzyła przez chwilę przed siebie, nic nie widząc.

Dzielnie stawiła czoło sytuacji, zważywszy na absurdalność oskarżeń. Bo też jak można było oskarżyć ją o to, że chce zniszczyć Uniwersytet Zachodniej Amberii, ona, która – zanim nauczyła się sztuki persyflażu – chciała tylko być pożyteczną, a oskarżyć można ją było co najwyżej o nadgorliwość? Ale to ona tak sądzi. Co, jeśli tego nagrania odsłucha ktoś mniej przychylny, co o niej pomyśli? Czy taki mniej przychylny słuchacz nie uzna, że ona, Edita Jakśa, niby to profesorka, a jednak sprawia wrażenie nieźle skołowanej, czy w takim razie nie uzna, że dziekan Domantas miał rację, że chciał nią trochę potrząsnąć?

W każdym razie – on już nie żył. Zmarł latem ubiegłego roku. Profesor Jakśa należała do nielicznych, którzy nie uczestniczyli w pogrzebie, choć przecież przyszłaby, gdyby okoliczności były inne, okazałaby wsparcie jego rodzinie, żonie. Ale właśnie wtedy, gdy dotarła do niej wiadomość o jego pogarszającym się stanie zdrowia, odszukała nagranie i po raz pierwszy od lat upewniła się, że wciąż istnieje. Tylko czy to ją usprawiedliwi? Bardziej prawdopodobne było, że ktoś od razu powie, że Domantasa nie ma już wśród nich, aby się bronić, więc jaki jest sens tykać się tematu. Zarzucono by jej, że chce zwrócić na siebie uwagę. Szydzono by, że tylko fantazjuje, aby odwrócić uwagę od faktu, że brak jej odpowiedniej liczby artykułów naukowych, i wytknięto by, że znowu nie oddała raportu z badania najnowszych przemian języka amberiańskiego w regionie Wydm i Poszarpanych Brzegów, choć pobrała na ten cel zaliczkę. I to podobno niejedną.

W wyobraźni Edita Jakśa zwierza się z wybranych epizodów, choć nie z całości swoich przemyśleń, nowej dziekan, która kiwa głową ze zrozumieniem. Ale czy w rzeczywistości Janina Ptahl też pochyliłaby tak głowę? Pewnie nie. A co sama Edita zrobiłaby na miejscu pani dziekan, na pięć dni przed uroczystym nadaniem uniwersyteckiemu skwerowi imienia, o którym Edita Jakśa miała nadzieję zapomnieć? Ale już nie zapomni. Będzie pamiętać. Na pytanie, co zrobiłaby Edita Jakśa, gdyby to ona była panią dziekan, odpowiedź jest prosta: nie zrobiłaby nic. Zamarłaby.

A następnie zadzwoniłaby do prawników. I to oni by już z tą drugą Editą Jakśą rozmawiali. Może więc nie warto wspominać o tym, że jest nagranie. Albo może warto wspomnieć o nim tylko oględnie. Powiedzieć: mam dowody. To nie jest tylko moje słowo przeciw zmarłemu. Czyż w amberiańskich sądach nie wysłuchano ostatnio głosu lwa morskiego – tak, lwa morskiego – zastrzelonego bezlitośnie na pomoście w kandawskiej przystani jachtowej, co nagrała telefonem przewodniczka polskiej wycieczki, wracającej akurat ze strefy Wydm i Poszarpanych Brzegów. Czy zatem jej, Edity Jakśy, wywód, jej dowody nie są tak samo dobre? Ale skąd wie, że dowody są takie dobre, jeśli nigdy nie odsłuchała do końca tamtego nagrania? No i dlaczego chce to ujawnić dopiero teraz? Bo hipokryzja? Ale czy to ma być jakieś odkrycie? Hipokryzja instytucji, systemu? A czego się spodziewała? I czego chce? A może kieruje nią kobieca solidarność, lub solidarność w ogóle. Solidarność z kim? Z tymi wygodnie usadowionymi osobami, które nie kiwnęły palcem, choć wiedziały, musiały wiedzieć, co się dzieje w dyrektorskich i dziekańskich gabinetach, w przestrzeniach ich władzy. Wszyscy wiedzieli. A kto jej pomógł? Nikt! Ale zaraz się poprawia, bo wszak zyskała pomoc, dyskretnie wyciągnięto do niej rękę w tamtym czasie. Bo tak to się robi, kiedy się nie chce zniszczyć uniwersytetu. No to ona też może im dyskretnie, w swoim czasie, powiedzieć „dziękuję”. Dziękuję! Nic nie mówiąc. Nie musi robić afery i wprowadzać w zakłopotanie pani dziekan.

No właśnie, skąd wie, kto wiedział, kto nie wiedział? Co jakiś czas Edita Jakśa rozwija takie fantazje: Ni stąd, ni zowąd zadaje to pytanie tej lub owej osobie. W myślach. Czy wiedziałaś? Czy wiedziałeś? Czy wiadomo było panu, profesorze XYZ? Ale niektórzy już umarli. Ich już nie zapyta: Czy pan profesor wiedział? Mijają lata.

Na dzień przed zebraniem Wysokiej Rady Wydziału Amberiańskiej Historii i Kulturowej Wrażliwości pisze więc list. Z początku nie ma to być list, tylko notatki do tego, co powie. Ale wychodzi list. Wyobraża sobie, jak podepnie go pod korespondencję, jak sprawi, że wszyscy go przeczytają. Jak zadanych pytań nie da się uniknąć, jak te pytania będą wszystkich obecnych na jutrzejszym zebraniu ścigać, a ona przestanie być strażniczką sekretu. Aż nagle dostrzega, że to déjà vu. Ona też była wśród słuchaczy, którzy tylko spoglądali, kiedy Daiva Zajč Černe monologowała o tym, jak nieprzyjemna atmosfera panuje na wydziale. Ona też nie wsparła koleżanki, nie odezwała się.

Trzeba przyznać, że Edita była wtedy nowym nabytkiem i zwyczajnie nie miała pojęcia o nieprzyjemnej atmosferze. Jej tam było przyjemnie. Pupilka władców Trójdzielnej Katedry Kultur Amberiańskich. Sama się dziwiła, że ci dżentelmeni, taktowni jak Śmierć z wiersza jednej pustelniczej poetki, strategicznie porozmieszczani na rozmaitych szczeblach hierarchii, okazują jej tyle wsparcia. Coś tam ją ostrzegało, że nie powinna okazywać słabości. Bo przestaną. Wracając do pamiętnej sytuacji: nie spodobał jej się kłótliwy ton Daivy, jej nerwowość i upór. A także element zaskoczenia. Innym też nie był w smak. Monologowi koleżanki towarzyszył dyskomfort i cisza. Chwilę trwało takie przemożne patrzenie w stół, które miało dać do zrozumienia, że obecnym to nie żadna nieprzyjemna atmosfera, tylko mówienie o niej sprawiało przykrość. Pretensje nastąpiły rozliczne, bo też, i owszem, co niektórzy gotowi byli przyznać ostatecznie, że nie jest tak, aby problemu nie było, lecz w taki sposób się go nie rozwiąże. A jaki sposób byłby lepszy? Otóż żaden. Najwidoczniej. A potem – ach, no tak, potem Daiva otrzymała rządowe polecenie badania języków kultur preamberiańskich w regionie Mgieł. Tak to bywa w bardzo małym kraju, w państwie wielkości miasta z przyległościami. W Kandawie wszyscy znają wszystkich, a kółka państwowego systemu są mocno umocowane w strefie miejskiej. Od tej pory nikt nie wnosił skarg. Potoczyli się ścieżką awansów. Cieszyli się z osiągnięć. Ona w końcu też zaczynała mieć coś do stracenia.

Na przekór niej samej więc, jej najlepszym interesom, tak się stało, że notatki wskoczyły w linijki, akapity zaś same stanęły w szeregu. Napisanie listu sprawiło profesor Edicie Jaksie duże zadowolenie. Szło to tak:

Wysoka Rado, Szanowne Grono Profesorskie, Grono Dziekańskie, Pani Dziekan,

Uniwersytet Zachodniej Amberii jest bez wątpienia jedną z wiodących uczelni w północnym regionie nadbałtyckim. Czynnie nawiązujemy współpracę z naszymi sąsiadami, uczelniami wyższymi w Rydze i Tallinie. Ostatnio jednak publikowane są raporty i doniesienia o obniżaniu samooceny przydatności zawodowej pracowników, o ich izolowaniu, poniżaniu i ośmieszaniu, krótko mówiąc, o mobbingu na wyższych uczelniach. Tym bardziej wydaje się ważne, by uznać – już choćby po to, by zamknąć tę księgę – że i na naszym wydziale pojawiały się narracje przemocowe. Mam pewność, której nie da się podważyć, że w ostatniej dekadzie i u nas dochodziło do:

traktowania poszczególnych pracowników jak osób drugiej kategorii,

niedoceniania wkładu pracy,

kwestionowania inteligencji i zdolności, wyśmiewania i poniżania,

ignorowania, zastraszania,

podważania zaufania,

tworzenia wrogiej atmosfery

i naruszania przestrzeni osobistej.

Tutaj się zatrzymała. Czy nie była zbyt natarczywa, pisząc „mam pewność, której nie da się podważyć”? A z drugiej strony – czy wyrażenie „narracje przemocowe” nie brzmi po prostu tak, jakby brakowało jej pewności? Czy nie lepiej powiedzieć wprost „szykanowanie”? Mogłaby napisać: „na naszym wydziale szykanowano pracowników”, i już. Ale co, jeśli to były narracje? Może o tym, co widziała, inni ludzie powiedzieliby „atmosfera”? Albo – sytuacje? Spróbowała przeczytać powyższą listę z punktu widzenia kogoś, kto nie byłby zachwycony jej interwencją – nie wroga, tylko po prostu obserwatora, który widział to, co widział, ale nie chciałby o tym rozmawiać, kto poczułby się niekomfortowo i, kto wie, może nawet nazwałby jej list paszkwilem. Niekoniecznie starszy pan, może młoda kobieta, adiunkt. Nikt konkretny, chodzi o to, że nigdy nie wiadomo… Tak czy owak, skończyłoby się na tym, że to ona, Edita Jakśa, zostałaby uznana za winną dyskomfortu takiej osoby lub osób. Tak działa psychika.

Wiedzcie też, Szanowni Profesorowie i Profesorki – list dalej rozwijał temat – że czasem, kiedy patrzę na Was i nic nie mówię, to odtwarza mi się jakby bezwiednie w kółko to samo pytanie: Czy wiedziałeś? Czy wiedziałaś? A jeśli tak, jeśli wiedziałeś i wiedziałaś, to dlaczego nic nie zrobiłeś, dlaczego nie reagowałaś. Na te ostatnie pytania odpowiedź jest mi znana. Bo nie było mechanizmów broniących osób, którym zatruto przyjemność z pracy, a tym bardziej tych, które pragnęły otoczyć je wsparciem.

Dodam, iż to dziedzictwo narracji przemocowych, jeśli tak można powiedzieć, jego straszliwy wpływ, trochę się już rozszedł, trochę się rozmył – ale nie dzięki naszemu wspólnemu wysiłkowi czy świadomemu przerobieniu traumy, tylko dzięki pandemii, która dotknęła zarówno nasz kraj, jak i naszych bałtyckich sąsiadów. Dzięki temu, że zaczęliśmy pracować w domu, przez rok czy dwa mogliśmy od siebie nawzajem odpocząć.

Dostrzegam też, że chcemy tworzyć inne, własne, prawe dziedzictwo: stąd skwer upamiętniający nazwisko dziekana Domantasa, za którego czasów nasz wydział, za sprawą skutecznie dokonanego trójpodziału – utworzenie Trójdzielnej Katedry Kultur Amberiańskich było wszak Jego oryginalnym pomysłem – po raz pierwszy zaznaczył swą obecność w północnobałtyckiej sieci umiędzynarodowienia.

Tylko że owo przekształcanie się na miarę nowej epoki odbywa się w tej samej przestrzeni, w której tamte sytuacje przemocowe się rozgrywały, bez uwzględnienia emocjonalnej krzywdy, którą nam uczyniły.

Być może nie przypadkiem zadziwiającą popularność zyskuje ostatnio nowo wybrany Minister Obrony, który to najwidoczniej oczekuje od nas, abyśmy ignorowali pojawiające się w dyskursie publicznym narracje – w tym okrutne traktowanie i śmierć uchodźców na wyspie Smilte. Odbywa się to tym razem już jawnie, w świetle dnia. Nasze sumienia uciszyć ma celebranctwo i koncerty z gwiazdami. Czy to nie na naszej uczelni miała się odbyć ostatnio konferencja Straży Granicznej? Na szczęście do niej nie doszło.

Drodzy Państwo, jak sądzę, takie porównanie Was oburzy. Jednak trudno nie dostrzec podobieństwa. Podczas gdy wzdłuż naszej wschodniej granicy umierają ludzie, my żyjemy dość komfortowo, przynajmniej na razie. Przypomnijmy sobie jednak apel Henryka Dawida Thoreau: „Czy krew nie płynie, gdy sumienie zostaje zranione?”. Nawet szerszym strumieniem płynie, gdy owo sumienie umiera. W ciągu ostatniej dekady moje umarło kilka razy. Być może i dla Was staje się ostatnio coraz bardziej oczywiste, że tym, co nękanie w pracy zostawia po sobie, jest dewastacja i zmarnowany potencjał.

Jeśli więc ceną za celebrację ma być ignorowanie tego, do jakiego stopnia byliśmy poddani przemocy emocjonalnej i jak bardzo zostaliśmy nią skażeni – indywidualnie i jako społeczność – to warto pamiętać, że niektórzy z nas tym dotkliwiej w tym samym czasie odczują wyłącznie alienację. Dlatego chciałabym zapytać, jak się czujecie i czy przypadkiem nie zaczynacie się czuć trochę bezkrwiście.

Jednak tuż przed samym zebraniem cały pomysł zaczyna się jej wydawać żałosny. Ten fragment o sumieniu na przykład, zupełnie niepotrzebny. Albo wyciąganie popularności Ministra Obrony. Po co to? Przecież państwo, które zaledwie dwa lata temu świętowało trzydziestolecie niepodległości, wciąż jest demokracją. Jego stolicą nadal pozostaje Kandawa, a Uniwersytet Zachodniej Amberii – obok Biblioteki Narodowej i Muzeum, które zajęło teren dawnej Fabryki Gumy i Kauczuku (pamiątki po kolonialnych fantazjach Kandawy w erze jej industrialnego rozkwitu) – jest jedną z najważniejszych miejskich instytucji i motorem postępu. A to, że północnobałtyckie państwa regionu dawniej zwanego Liwonią znalazły się w krytycznym momencie ze względu na swoje geopolityczne położenie, tym bardziej nie oznacza, że należy ganić dzień przed zachodem słońca. I tak Edita zaczyna już wyobrażać sobie narastające pretensje, jak to wszyscy nagle założą redakcyjne kapelusze, by czepiać się sposobu, w jaki to czy tamto wyraziła. Nikt tu nie czuje się wyalienowany, nie, co za pomysł!

Na szczęście dyskusja o tym, że jacyś studenci urządzili sobie prysznic na trzecim piętrze Wydziału Amberiańskiej Historii i Kulturowej Wrażliwości, zajmuje wiele czasu. Pani dziekan mówi: „A studenci kierunków przemysłowych potrafią być karni? Przecież i ci, i ci należą do jednego pokolenia!”

Dzień jakoś mija. Tuż przed zaśnięciem Edicie przychodzi do głowy, że to ci przemysłowi jednak szanują swoich wykładowców. Nasi są czujni, zgadują więc, że jesteśmy tylko pionkami. Można nas wymieniać, przestawiać. Ale nie wie, czy ma rację. Może to wszystko kwestia tęsknoty za przygodą, ochoty na karnawał. Zasypia.

Następnego dnia budzi się, chcąc umrzeć. Zawęża poczucie nieszczęścia, aż ustala, że dzień, w którym postanowiła pisać doktorat, jest zarazem dniem jej najgorszej pomyłki życiowej. Zaczyna sobie te pomyłki wyliczać. Już od dawna ma wrażenie, że mija się z własnym przeznaczeniem. Jak to naprawić? Być może jej przeznaczeniem było zostać emigrantką w Islandii, w małym miasteczku wlepiać mandaty za nieprawidłowe parkowanie. Dzień za dniem na świeżym powietrzu, czemu nie? Albo trenerką w klubie sportowym. Wokół pozytywnie nastawieni ludzie i muzyka z ostatnich teledysków. Ogląda wykład na TEDx, o tym, jak nie brać do siebie wszystkiego, co się dzieje. Najpierw należy sobie uświadomić, że nie chodzi o nas. Ludzie chcą mieć skwer, chcą się wokół tego skweru zjednoczyć; pragną, by połączyły ich pozytywne uczucia. Przez resztę wieczoru powtarza sobie: „Nie chodzi o ciebie!”. I przestaje się siebie czepiać.

Następnego dnia, a jest to już sobota, budzi się z nowym pomysłem. Przyjdzie na ceremonię z kartonowymi plakatami! Będzie je pokazywać, jak gazetę, strona za stroną. Momentalnie zapisuje, co ma się na plakatach znaleźć:

PLANSZA 1
PRZYGLĄDALIŚMY SIĘ,
JAK NASZA KOLEŻANKA
JEST ZASTRASZANA
– NIE POWIEDZIELIŚMY SŁOWA

PLANSZA 2
DZIEKAN DOMANTAS STOSOWAŁ:
wyśmiewanie i poniżanie, ignorowanie, zastraszanie, podważanie zaufania, tworzenie wrogiej atmosfery i naruszanie przestrzeni osobistej…
NIE TYLKO ON

PLANSZA 3
DZIEDZICTWO DZIEKANA DOMANTASA
Baliśmy się o siebie i nasze posady
– zostaliśmy zdemoralizowani

PLANSZA 4
DZIEKAN DOMANTAS WZYWAŁ PROFESORKI DO GABINETU,
ŻEBY JE TAM PRZESTRASZAĆ
– BYŁ SKUTECZNY.
WYCHODZIŁYŚMY PRZERAŻONE

PLANSZA 5
OSOBY, KTÓRE CHCIAŁY UJAWNIĆ
LUB PODWAŻYĆ TEN SYSTEM,
MOMENTALNIE BYŁY USTAWIANE
JAKO NIEPRZYSOSOWANE.
BYŁA TO FORMA SZANTAŻU:
MY TEŻ MAMY COŚ NA CIEBIE

PLANSZA 6
MOBBING TO NIE TYLKO
traktowanie jak osobę drugiej kategorii
niedocenianie wkładu pracy
uprzedzenia co do inteligencji i zdolności
GŁÓWNIE JEST TO FORMA UNICESTWIANIA DRUGIEJ OSOBY

Po południu zaczyna się wahać. Skąd ma pewność, że to się zdarzyło? Niby ma swoje odczucia, swoje doświadczenia, ale skąd czerpie pewność?

Ma nagranie.

Którego boi się odsłuchać.

No dobrze, jest względnie pewna swoich uczuć.

Pamięta, jak w pewnym momencie zaczęło jej się wydawać, że będzie zbierać cięgi za wszystko, i nic.

„Czy wiesz, co się stało?” – zawołała do niej koleżanka. A ona, cała zesztywniała ze strachu, bez zastanowienia: Co znowu zrobiłam?
Hasło i odzew.

A chodziło o to, że ktoś zalał łazienkę na trzecim piętrze, bodaj po raz pierwszy.

Wyobraża sobie, że będzie musiała się tłumaczyć, dlaczego do tej pory nic nie zrobiła. To znaczy – dlaczego nikomu o tym nie opowiedziała.

Ale przecież opowiadała.

Tyle że nie władzom, bo tę drogę, po tym, jak sytuacja Daivy skończyła się ni mniej, ni więcej tylko likwidacją jej stanowiska pracy, jedynie idiota uznałby za bezpieczną. Powtarza to sobie po raz kolejny, jakby czekało ją przesłuchanie w sądzie.

Ale opowiadała innym koleżankom. Czy nie pamięta, jak zwierzyła się jej Ella Maran? Że to się zdarzyło jej oraz innym, że Domantas, który w sumie nie był z gruntu złym człowiekiem, miał jednak taką słabość, że owego Menulisa krył. Ale jaką pewność można czerpać z rozmowy, która odbyła się przy windzie? Może Ella Maran ją wkręca. Może poniosła ją fantazja, taki miała dzień, chciała sobie pogadać. Bo co do tego drugiego, Menulisa, to nie było wątpliwości – ale jemu na razie nikt nie wznosił pomników. Tylko że ci ludzie, którzy celowo odwracali wzrok, będą się dziś upierać, że nie wiedzieli. A ci, co widzieli, to wiedzieli, ale dla siebie, co też jest formą władzy, a już na pewno gwarancją autonomii. Ale Domantas budził szacunek. Czyż nie jest tak, że niepodważalna wielkość od czasu do czasu ulega niższym instynktom? Czy z tego powodu zasługuje na przyćmienie? Czy raczej nie należy jej rozgrzeszyć? No i: kimże jest ona, by osądzać? Dziekan Domantas był przecież i dla niej łaskawy, znajdował dla niej czas, podpisywał, o co tylko poprosiła, przez pierwsze dwa, trzy lata.

A teraz odszedł w przeszłość.

Trochę jak Bóg.

Ten starotestamentowy: Rozczarowaliście mnie, to przypierdolę wam powódź.

Może będzie jej po prostu łatwiej, jeśli przechodząc przez skwer, wyobrazi sobie, jak pozwala się objąć tej łaskawej, dobrodusznej wersji dziekana Domantasa? Czy tak nie będzie przyjemniej – i prościej? Ów sprytny manewr sprawi, że Edita Jakśa podniesie się sama, nie czekając na resztę świata. Odrzuci to niepotrzebne nikomu do niczego wyobrażenie, w którego centrum znajduje się ona, skrzywdzona i pominięta. Stanie się osobą, którą profesor Domantas docenił, którą się chwalił, którą chciał wspierać. Bo czemu inni mają rezerwować dla siebie przywilej wygrzewania się we wspólnym cieple, a ona ma być tą, którą wystawiono jak kociaka na deszcz i słotę, za próg, na zewnątrz? Nie, ten trend należy odwrócić. Niech będzie tą, na którą spłynęła jego łaska. Z jego wolą lub bez jego woli.

I tak oto przybywa na uroczystość – jeszcze jedna mało znacząca osoba w towarzystwie. Zbierają się na placu ograniczonym przez głaz w jego północnym rogu, na którym widnieje napis: Republika Jantaru, Unia Europejska, a poniżej: Uniwersytet Zachodniej Amberii. Oczywiście, Zachodnia Amberia to trochę snobizm, nadymanie się i poza, zważywszy na to, że Wschodnia Amberia nie istnieje. Wokół Kandawy rozciągają się tylko lasy i wydmy. Lokalny język to nakładające się na siebie warstwy północnej słowiańszczyzny, z zastanawiającą domieszką staro-cerkiewno-słowiańskiego (dowód na to, że jakieś zabłąkane bałkańskie plemię najwidoczniej zawędrowało z południa na północ) oraz naleciałości bałtyckich. Plac otwiera się wprost na nabrzeże; przy dobrej pogodzie widać przystań i ratusz kandawski na przeciwległym brzegu zalewu. Niebo jest szare. Wygląda na to, że za chwilę zacznie padać.

Nowy rektor i pani dziekan przemawiają na zmianę. Przygotowali zabawne, inteligentne wystąpienia. Wdowa też jest obecna i wygłasza skromną mowę delikatnym głosem: o tym, jak jej mąż, prawdę mówiąc, poślubił uniwersytet. No tak, myśli Edita, ale on przynajmniej miał towarzyszkę, wychowaną na żonę marynarza, chętną spełnić się w tej nowej, lepszej nieco roli. Nie to, co oni, szeregowi wykładowcy, którym przypadły role neofitów w gildii bezżennych kupców, tej, która niegdyś rządziła Bałtykiem od Kandawy do Tallina. Rektor sam zaraz wspomni o tym, o właśnie – nadszedł ten moment. W jego wizji, bo facet ma wizję, Unia Europejska to nowe wcielenie Hanzy, średniowiecznego związku miast i jego ideałów. Podkreślamy naszą odrębność, nasze priorytety, bo w porównaniu do nas reszta Europy dopiero raczkuje, dopiero za nami nadąża, podczas gdy my mieliśmy to już w średniowieczu. Prymat świeckiej nauki, nowoczesności, wymiany myśli, niezależności miejskich samorządów.

W każdej mowie o tym samym. A tymczasem jedyne małżeństwa, które się trzymają, to te zawarte w obrębie Trójdzielnej Katedry. Młoda wykładowczyni, stojąca tuż obok w kręgu przychylnie nastawionej publiczności, podnosi głowę: „Właśnie! Musimy tworzyć własne tradycje!”. Edita odpowiada uśmiechem, ale pozwala wyobraźni prowadzić alternatywną narrację: jak śmieszna i nieco szalona wydałaby się ze swoimi zuchwałymi plakatami, jak niestosowne byłoby to zakłócenie. Obecna jest ich właściwie garstka, tylko osoby z najbliższego otoczenia profesora Domantasa. Ale nie wszystkie. Profesor Maran nie ma w pobliżu, co mogłoby oznaczać, że mówiła prawdę.

I wtedy dostrzega Gabrieliusa, który udaje, że jej nie zauważa; a może tak się przyzwyczaił do niewpuszczania jej do własnej sfery percepcji – to już szmat czasu – że przychodzi mu to bez wysiłku. Ile tak naprawdę minęło lat, odkąd po raz pierwszy zaczął traktować ją jak powietrze? Na pewno był wtedy jeszcze jej szefem, jednym z kilku, jednym z trójcy. Ale co takiego mogła zrobić, cóż takiego uczyniła, że nigdy jej nie wybaczył? Szczerze mówiąc, tego nie pamięta. Co to mogło być? Za co tak ją karał, udając, że jej nie dostrzega, nawet kiedy szedł prosto na nią wydziałowym korytarzem? Nie miała takich możliwości, aby naznaczyć jego życie jakimkolwiek trwałym uszczerbkiem. Od iluż to lat traktował ją jak widmo – w sumie już pięć czy sześć? – a ona nadal nie wie, o co mu chodzi, i pewnie nigdy się nie dowie. Ma nagłą ochotę podejść do niego i zapytać: Dlaczego byłeś dla mnie takim kutasem? Wtedy spojrzałby na nią pustym wzrokiem albo wykonał jakiś obronny gest. I to by było na tyle. A zresztą – czego miałaby się po nim spodziewać? Więc sobie odpuszcza.

Izabela Morska

Izabela Morska

Pisarka i profesoressa. Autorka Absolutnej amnezji (1995), Madame Intuity (2002) i Znikania (2019). Laureatka Nagrody im. Juliana Tuwima (2018) i Pomorskiej Nagrody Literackiej „Wiatr od Morza” (2020). W 1986 emigrantka i uchodźczyni. Na przełomie wieków felietonistka „Marie Claire” i „Cosmopolitan”, autorka rubryki o twórczym pisaniu dla „Wysokich Obcasów” i rubryki o książkach dla „Twojego Stylu”. Od 2009 roku z powrotem na Uniwersytecie Gdańskim, gdzie uczy kontekstów literatury amerykańskiej.

udostępnij: