Na ulicy Równej w Gdańsku-Oruni, właściwie już na obrzeżach miasta, kilka kilometrów za Bramą Nizinną, regularnie odbywa się rzeź.
Jestem tutaj po raz trzeci. Nie wiem, tak jak poprzednio, ile razy tu jeszcze powrócę. Ukrywam się za budynkiem, odpalam papierosa od papierosa, udeptuję trawnik, nerwowo kołując na kilku metrach kwadratowych. Miejsce, w którym oczekuję na rozwój wypadków, stanowi dobry punkt obserwacyjny. Widzę z niego grupę ludzi tkwiących tutaj w tym samym celu – jesteśmy wsparciem tych, którzy przed chwilą zniknęli w budynku, żeby za kilka minut pojawić się na placu odgrodzonym od nas łańcuchem. Placu nie chcę widzieć, boję się na niego patrzeć. Jednak muszę być czujny, za chwilę wszystko się zacznie.
Najpierw to słyszę. Trwa kilka minut. Trzaskanie drzwiami. Klakson. Szczęk blaszanej maski. Praca silnika. Na razie wszyscy powoli brną przez kolejne punkty egzaminu praktycznego na prawo jazdy kategorii B. Obserwuję ich rzeź. Jeżeli poświęcili kilka minut na powtórzenie rodzajów świateł i płynów samochodowych, a w kluczowym momencie nie zje ich stres, zostaną dopuszczeni do jazdy po łuku. Następnie – ruszanie ze wzniesienia. Jeśli i to się powiedzie, pozostanie im miasto, a tam będą zdani nie tylko na siebie, swoje nerwy i umiejętności, ale także na przychylność innych kierowców. I po prostu na szczęście. Niestety, nie zdarza się, żeby na Równej obyło się bez ofiar.
Jest i pierwsza. Widzę samochód tam, gdzie jego obecność oznacza koniec egzaminu. Ponieważ minęło dopiero kilka minut, domyślam się, że wynik jest negatywny. Papieros wylatuje mi z dłoni, mrużę oczy jak kot. Chcę dostrzec, kto padł ofiarą. Serce wędruje mi do gardła, gdy czekam, aż ktoś wreszcie wynurzy się z samochodu. Otwierają się drzwi od strony pasażera. Wychodzi kobieta. Ma na sobie czarny sweterek. Zamieram. Brakuje mi śliny, która przepchnęłaby serce z powrotem do klatki piersiowej. Czy to Maja?
Zaczynam skradać się jak dachowiec, wysuwam się zza budynku, przechodzę na chodnik, ale trzymam się jego krawędzi. Prawą dłonią nieskutecznie zasłaniam widok na plac, gdzie starają się przetrwać inni zdający. Mijam tłum, z którego unoszą się opary milczącej niepewności. Nie chcę biec, nie chcę swoim zachowaniem wzbudzić większych emocji. Najgorsze, co mógłbym zrobić w wypadku niezdanego egzaminu, to spotęgować zdenerwowanie osoby, którą przyjechałem wspierać. Bieg oznaczałby, że stało się coś wartego biegu. Byłby błędem podkreślającym znaczenie tego wydarzenia. A przecież moje zadanie jest zupełnie inne – polega na dyskredytowaniu egzaminu na prawo jazdy, sprowadzeniu go do rangi niewiele znaczącej biurokratycznej przepychanki, a samego prowadzenia pojazdu do niekoniecznej, wręcz zbytecznej umiejętności. Muszę być uważny i delikatny. Oblanie egzaminu powoduje nagły i potężny spadek samooceny, utrzymujący się najczęściej aż do podejścia zakończonego sukcesem. Ale wówczas, paradoksalnie, okazuje się, że przetrwanie na ulicy Równej wcale nie jest doświadczeniem formującym. Oznacza wyłącznie uzyskanie prawa do kierowania samochodami. Korzystanie z niego bardzo szybko zaczyna być tak naturalne jak oddychanie.
Nie biegnę więc. Idę tak szybko, jak tylko potrafię, naśladując ruchy Roberta Korzeniowskiego pędzącego po olimpijskie złoto. Wreszcie jestem na tyle blisko, by dostrzec – to nie ona! To nie Maja! To ktoś inny płacze, ucieka w stronę metalowej bramki, to jakiś inny chłopak goni, woła i chce pocieszyć pierwszą z dzisiejszych ofiar egzaminu praktycznego na prawo jazdy kategorii B. Zanim zdążę egoistycznie odetchnąć z ulgą, rozumiejąc, że ich cierpienie nie jest mym cierpieniem, moje uszy zostają zbombardowane bezwzględnym komunikatem z placu:
– Stop! Stop! Stop!
Zimny pot oblewa mi kark. Już nie skrywam się za budynkiem, stoję kilka metrów od miejsca rzezi. Świetny widok na pogrzebane marzenia: samochód marki Kia Rio całym tyłem wystaje za jedną z linii łuku. Zza kierownicy wytacza się mężczyzna w średnim wieku, ogromny jak prezes fabryki wędlin z kreskówki, przecierając okulary w cienkich oprawkach grubym palcem wskazującym. Z poirytowaniem na czerwonej twarzy, z trudem łapiąc oddech, posłusznie zajmuje miejsce pasażera. Egzaminator siada za kierownicą i prowadzi samochód na miejsce końcowe, żeby tam oficjalnie przekazać protokół z wynikiem negatywnym. Gdy pokonują tych kilkanaście metrów, dociera do mnie zapach benzyny. Jest słodki jak krew.
Nie ma czasu na opłakiwanie poległych. Rozglądam się po placu – zostało tylko jedno auto. Widzę, że nie kieruje nim Maja. Wyjechała! Wyjechała! Ręce wznoszę ku niebu. Plac został pokonany! Jedź, moja droga, jedź! Z uniesienia wyrywa mnie lekkie stuknięcie w słupek na końcu koperty, zwiastujące kolejną porażkę. Powtarza się rytuał końca egzaminu. Kobieta w chuście na głowie i w okularach przeciwsłonecznych, wyglądająca jak Audrey Hepburn, z płaczem wyciąga telefon i zaczyna rozmawiać – nie wiem, z kim i o czym, bo mówi po ukraińsku. Nie potrafię zrozumieć sensu jej wypowiedzi, ale po drżącym głosie i żałobnym tonie domyślam się, że szuka pocieszenia u kogoś bliskiego. Wysilam się na uśmiech, jednak czuję, że ten gest solidarności niesie marne pocieszenie. Zresztą kobieta nawet go nie zauważa, ucieka ode mnie wzrokiem, zapewne czując wstyd. Niepotrzebnie, moja nieznajoma! Rzeź na ulicy Równej dotyka wszystkich zebranych. Jest sprawiedliwa jak dżuma – nie oszczędza nikogo bez względu na klasę społeczną, płeć, narodowość i kolor skóry.
Plac przeznaczony do egzaminów na prawo jazdy kategorii B opustoszał. Kilkanaście metrów dalej, przy głównej bramie wjazdowej, trwają inne zawody, tym razem wagi ciężkiej. Drobna kobieta obchodzi samochód ciężarowy z dwiema przyczepami, sprawdzając, czy poprawnie zaparkowała w wyznaczonym miejscu. Potem wraca na miejsce kierowcy i kontynuuje egzamin, wzbudzając mój szczery podziw – podziw człowieka, który w wieku osiemnastu lat zrobił prawo jazdy na samochód osobowy, po czym porzucił kierowanie wszelkimi pojazdami mechanicznymi na czas nieokreślony.
Z miasta powraca pierwsza kia. Za wcześnie i za szybko, żeby wynik egzaminu mógł być pozytywny. Jeżeli prowadzi egzaminator, to najpewniej wiezie ofiarę zestrzeloną na jakimś skrzyżowaniu, przejeździe kolejowym lub miejskim parkingu. Ale zdający, który nadal siedzi za kierownicą, wcale nie świadczy o wyjściu z rzezi obronną ręką.
W tym wypadku wyrok jest przesądzony. Kieruje urzędnik państwowy, z bezlitosną miną wjeżdża ostro w zakręt, hamuje, a po kilkudziesięciu sekundach z auta wypada kolejna ofiara, młody mężczyzna z bluzgiem w gardle:
– Kur… – słowo, które próbuje wypluć, przez chwilę zawisa mu na wargach i spada z powrotem do jamy ustnej.
Mężczyzna odwraca się w stronę egzaminatora, który podnosi wysoko brwi. Po chwili obciera twarz dłonią, jak gdyby chciał wybudzić się z koszmaru, i rusza ku wyjściu. Tam czeka na niego cała rodzina, prawdopodobnie rodzice i dwójka młodszego rodzeństwa. Gdy do nich dociera, słyszę początek jego opowieści:
– Co za głupi błąd! – Zerka przez ramię w stronę egzaminatora, ten jednak już odjechał i właśnie parkuje feralny samochód numer cztery przy filarach podtrzymujących dach nad łukami, przygotowując samochód na przybycie kolejnego kandydata. Mężczyzna, widząc, że jest panem i władcą biegu minionych wydarzeń, wyrzuca z siebie kilka dosadnych przekleństw. Starsza para z milczącą wyrozumiałością nie reaguje na jego język.
Egzaminatorzy nie są oprawcami winnymi tej rzezi. Są jak święty Piotr pełniący wartę przy bramie niebios. Albo otworzą ulice miasta przed nowymi kierowcami, albo je przed nimi ochronią. Ich rola powinna sprowadzać się do poświadczenia, że kandydat na kierowcę nie popełnił ciężkiego drogowego grzechu. Chociaż zdarzają się i tacy, którzy lubią wyznaczać najtrudniejsze trasy czy każą parkować w nieoczywistych miejscach. To zaś nie ułatwia przetrwania rzezi. Należy mieć jednak na uwadze, że niekiedy egzaminatorzy są fałszywie oskarżani o tego rodzaju praktyki. Praca nie do pozazdroszczenia. Zwłaszcza że bycie egzaminatorem na ulicy Równej jest równoznaczne z codziennym funkcjonowaniem w mikroklimacie dusznym od stresu, ciężkim od potu, wilgotnym od łez, drżącym jak usta przed pierwszym pocałunkiem.
Skończyły mi się papierosy. Kończy się także czas przeznaczony na egzamin Mai. Nie widać jej – co nie znaczy, że na pewno egzamin przebiega bez problemów. I na ostatniej prostej można nie włączyć kierunkowskazu dwa razy – powtarzam sobie, by powstrzymać natłok zbyt pozytywnych myśli.
Wracają dwa samochody, jeden za drugim, żadna z osób zdających nie kieruje pojazdem. Jednak nie ma wśród nich Mai. Ile jeszcze osób zostało? Sześć poległo. Nie oszczędzać nikogo? Rzeź rumieni się jak chłopczyk spytany o imię swojej miłości. Ile osób brało udział w egzaminie? Dziewięć? Nie wiem. Chodzę po chodniku jak więzień po dziedzińcu. Na pewno ktoś oprócz niej jeszcze jeździ, bo nie czekam sam. Zbliża się dziewiąta. Przy wejściu do ośrodka pojawiają się kolejne osoby. Następni chętni do uczestniczenia w sojuszu zmotoryzowanych. Młodzi, dopiero osiemnastoletni. Starsi, może nawet w wieku emerytalnym. Matki z dziećmi, mężczyźni po pierwszych rozwodach.
Szlaban się podnosi. Na teren ośrodka wjeżdża samochód egzaminacyjny. Jedzie powoli. Widzę przednią szybę, widzę twarze osób w aucie. Maja siedzi za kierownicą, a pode mną uginają się nogi. Uderza mnie fala gorąca, ścinanego z policzków przez zimny wiatr. Samochód zostaje zaparkowany kilka metrów przede mną. Brązowe oczy Mai są pełne łez. Nie mam pojęcia, czy to oznaka radości, czy jednak rozpaczy. Czekam. Zgrywam twardziela, lekko kiwając głową w jej kierunku, posyłając uśmiech pełen dumy bez względu na wynik końcowy. Moje jelita ścisnęły się i zapewne przypominają niteczki makaronu.
Maja wychodzi z auta. Idzie w moją stronę. Nie ma świata poza nią. Czekam na komunikat.
– Zdałam! – krzyczy, po czym wybucha płaczem.
Podbiegam i chwytam ją w ramiona. Podnoszę ją. Zaczynam wydobywać z siebie melodię przeplataną niewyraźnymi przypadkowymi słowami, wyrażającymi ekstazę, co według mnie tworzy triumfalną piosenkę.
– Puść mnie, bo ludzie pomyślą, że dwudziesty raz podchodziłam!
Odstawiam ją na chodnik. Całuję po mokrych policzkach. Wtula się we mnie. Szlocha. Moja koszulka nasiąka jej łzami. Zza jej czarnych loków obejmuję wzrokiem cały plac na ulicy Równej. Wyciągam prawą pięść w jego kierunku, staram się złapać jak najwięcej powietrza, po czym, wykonując wygrażający gest, na cały głos krzyczę:
– Nigdy mnie tu już nie zobaczysz! Nigdy!