Prezydent i żałoba

Zdjęcie ze spektaklu „Chłopaki. Prawo głosu”, fot. Justyna Żądło
Zdjęcie ze spektaklu „Chłopaki. Prawo głosu”, fot. Justyna Żądło

W połowie sierpnia 2021 roku na Ogólnopolskim Festiwalu Teatralnym „Pociąg do Miasta” – edycja 8: Stacja Sanatorium pokazano w hangarze Yacht Klubu Stal Gdynia niezwykły spektakl. Po części performance, po części spektakl dokumentalny, po części eksperyment muzyczny, projekt wrocławskiego Kolektywu Kobietostan, którego misją jest docieranie do miejsc społecznego wykluczenia, pozwala zadać pytanie, czy polski system więziennictwa „produkuje” osobników takich jak zabójca Pawła Adamowicza. (Czy pojawią się kolejni? Jasne – to nieuniknione).

Spektakl nosi tytuł Chłopaki. Prawo głosu (reżyseria i scenografia: Weronika Fibich, koncept: Agnieszka Bresler, tekst: Martyna Dębowska, muzyka: Iwona Konecka), a występujące w nim dziewczyny wchodzą w role osadzonych. Rzecz zaczyna się od rozgrzewki, a kanciaste gesty, pady i siady, powtarzane maniakalnie jak na siłowni, w wykonaniu filigranowych dziewcząt tym bardziej stają się wyraziste. Jakby więzieniem była nie ograniczona przestrzeń (w tym przedstawieniu scena jest otwarta z trzech stron), lecz same ciała więźniów. Bark, kolano, biodro, szyja, głowa, w szczególności głowa – dalej nie pójdzie, stawia opór.

Więzienie to przestrzeń inna, obcy ląd. Przetrwanie w nim to rodzaj gry, której celem jest oswojenie wrogości. Jak to jest – grać w taką grę? Wybieramy pola i kolory, ruszamy do przodu, bo musimy, a tu nas cofa o dwa, trzy, cztery pola, bo się zagapiliśmy, bo „dyrektor cofnął przepustkę na wyjazd”. Panuje odpowiedzialność zbiorowa: „Skazany z paragrafu 148 zabił na przepustce dwie osoby. Wszystkim skazanym z tego paragrafu cofnięto przepustki – cofasz się na start!”. Przypadek zawsze działa na twoją niekorzyść: „Zepsuł się zamek w bramie i strażnik nie może cię wypuścić”.

Hipotetycznie więc może się zdarzyć, że pracuje się z więźniami nad projektem teatralnym, ale wystarczy, że ktoś – jakiś inny więzień, jeden z tych, co to się nabijał ze wspólnego śpiewania i innych „objawów pedalstwa”, które należy ścigać „listem gończym” – nie wróci z przepustki, i już – spektakl nie pojedzie na ogólnopolski przegląd teatrów więziennych, choćby miał tam się minąć z pierwszą nagrodą. Dziewczyny tworzą więzienną przestrzeń improwizacji, mówią głosami własnymi i osadzonych, a także głosami niechętnych więźniów, którzy tej miękkiej ingerencji teatralnej by się nie poddali.

Język więzienny odrzuca „smęty o mężczyźnie, co już nie musi być męski”, poucza, że „głową każdego mężczyzny jest Chrystus, mężczyzna jest głową kobiety”, nostalgicznie wspomina pierwszy łomot sprawiony dla „tak zwanej jasności”, popiera przelewanie krwi „za Boga, Ojca, Księdza, za Naród, za Brata”, protestuje przeciwko „powszechnemu spedaleniu męskiemu” i wykrzykuje, że „Polskie Więzienie emanacją zbiorowej woli Mężczyzn!”.

Jeśli oczyścić go z retorycznej przesady i obsceniczności, usunąć wulgaryzmy, lecz zostawić tylko ideę, esencję (mam przed sobą scenariusz przedstawienia Chłopaki. Prawo głosu), język osadzonego nie będzie się aż tak bardzo różnił od języka władzy. To ten sam język, przeciwko któremu protestowała młodzież podczas Strajku Kobiet, język tej władzy, która nade wszystko pragnie utrzymać się przy władzy. Streszczenie poglądów ONR, pisarza Houellebecqa i ministra Czarnka na sterydach, wzmocnione o wulgaryzmy. Wystarczy uznać ten płynący rynsztok obsceniczności za dość rozrywkowy (jest zabawny), by odkryć, że jest właściwie kwintesencją panujących nam poglądów. Taki więc oto lament więzienny: „Chłopcy, piździelce, nieludzie w pierdlu śpiewają, świat się kurwa kończy” to nie przejaw więziennego zacofania. Podobny komentarz na temat współczesności usłyszałam od emerytowanej prawniczki, która doznała nagłego impulsu, żeby podzielić się ze mną swoimi poglądami w pociągu PKP.

*

Spiritus movens (motorem sprawczym) kolektywu jest Agnieszka Bresler, wykształcona w Szkocji reżyserka, która od 2012 roku tworzy projekty teatralne z udziałem osób zagrożonych wykluczeniem społecznym we wrocławskiej przestrzeni miejskiej (przez jakiś czas przy wsparciu Instytutu im. Jerzego Grotowskiego, niektóre z nich pokazywane były też – z powodzeniem – na gdańskim Festiwalu Szekspirowskim). Sama nazwa Kobietostan pochodzi od projektu realizowanego w 2016 w kobiecych zakładach karnych, schroniskach i domach samopomocy. Dodając cegiełkę do cegiełki, udało się na oddziale kobiecym Zakładu Karnego w Krzywańcu zrealizować dwa spektakle improwizacyjno-biograficzne: o Marii Komornickiej – Maria K. (2018), i Wierze Gran – Wiera Gra (2019).

Ten ostatni spektakl dotyczył tragicznej sprawy pieśniarki Wiery Gran, która „nie chciała być mydłem”. Po wojnie została okrzyknięta kolaborantką i unicestwiona za życia – bezpodstawnie, ale za to złośliwie (rozmaici badacze w różnych częściach Europy, i ja też, mają na ten temat zadziwiająco zbliżone kontr-narracje). Na VI Ogólnopolskim Konkursie Więziennej Twórczości Teatralnej w Poznaniu 2019 doceniono reżyserkę wyróżnieniem za „wniesienie nowej jakości artystycznej do twórczości teatralnej praktykowanej w więzieniu”, a zespół za „brawurowe zmierzenie się z niezmiernie trudnym tematem i zbudowanie wyrazistych postaci”. Sztuka zajęła I miejsce na 28. Ogólnopolskim i 16. Międzynarodowym Przeglądzie Sztuki Więziennej w Sztumie.

Natomiast Maria K., cóż… Maria K. otrzymała I miejsce oraz specjalne wyróżnienie od Teatru Ósmego Dnia na V Ogólnopolskim Konkursie Więziennej Twórczości Teatralnej w Poznaniu (2018) oraz II miejsce i główną nagrodę aktorską w Sztumie, po czym dostała zaproszenie na występ podczas obchodów 100-lecia praw kobiet w listopadzie 2018 roku w Europejskim Centrum Solidarności. A następnie to zaproszenie cofnięto. Z powikłanej korespondencji, która nastąpiła post factum, wynikło, iż zmieniła się koncepcja – na taką, żeby „świętować”. Do świętowania praw nie pasował spektakl w wykonaniu kobiet pozbawionych praw. Ostatecznie więźniarki okazały się tak nieważne, że o odwołaniu zaproszenia zapomniano je powiadomić.

Tymczasem wyjazd teatru więziennego to ogrom pracy, który zaczyna się od przekonania dyrektora, wystawienia aktorkom opinii i przepustek potrzebnych na tak duży wyjazd, zorganizowania dyżurów wychowawców, zapewnienia samochodów więziennych (nie pojadą pociągiem) i noclegu (nie można ich porozrzucać po mieszkaniach, muszą mieszkać razem, na jednym piętrze).

Stulecie praw kobiet nie zobaczyło teatru więziennego. Uwidocznił się przywilej po jednej stronie, zawiedzione nadzieje po drugiej. Jedna z aktorek nigdy nie widziała morza. Inna chciała na spektaklu zobaczyć się z synem. Dwie dziewczyny wychodziły na wolność i podbudowałoby im to poczucie wartości własnej, gdyby mogły wystąpić przed gronem uznanych aktywistek i kobiet sukcesu, zanim przyjdzie im się zmagać z życiem pełnym nieodłącznych od biedy wyzwań.

Po szkodzie wszystkim zrobiło się przykro i tak, dzięki wytrwałości Danuty Sowińskiej, która właśnie rejestrowała trójmiejską fundację Diversity, udało się zarezerwować datę na występ zespołu teatralnego w ECS, przekonać więzienie i znaleźć zastępstwo dla opiekunki więźniarek na wyjeździe, która akurat od stycznia wybierała się do szkoły oficerskiej, zaś odtwórczyni głównej roli, już na wolności, wzięła wolne na piątek (nie było to łatwe, bo przecież dopiero zaczynała pracę, która mogła polegać na układaniu towaru na półkach w Żabce lub czymś podobnym). Nowy termin dla przedstawienia został wyznaczony na styczeń – jako ukoronowanie całego dnia wydarzeń, wśród nich przedstawienie Modelu na Rzecz Równego Traktowania w Gdańsku. Dokładnie na 18 stycznia 2019 roku.

*

Ciąg dalszy znamy, ale przypomnę daty. Zamach na Prezydenta nastąpił 13 stycznia; wydarzenia kolejnych dni, wraz z przypisami i odniesieniami do najważniejszych artykułów, znajdziemy w publikacji Wojewódzkiej i Miejskiej Biblioteki Publicznej Gdański Styczeń (2019), pełnej emocjonalnie nacechowanych szczegółów i odniesień do prasowych publikacji (nakład wyczerpany, dostępna w bibliotekach). Są w niej zdjęcia Prezydenta z ostatniej zbiórki charytatywnej Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy, w której brał udział. To, że zebrał 5613,11 zł, o czym napisał na Facebooku, i to, że zdążył jeszcze wziąć udział w proteście przeciwko łamaniu konstytucji, bo „razem możemy więcej”.

Jakie to ma znaczenie, że pieczołowicie przygotowany przez więźniarki z południa Polski spektakl przepadł, zmieciony siłą historii i żałoby? List organizatorki wyjazdu do dyrektora więzienia, datowany 13 grudnia 2018, stwierdza, że wydrukowano już plakaty, a „swoją obecność potwierdziło wielu przedstawicieli biznesu i polityki, w tym Prezydent Miasta Gdańska”. Czy faktycznie planował przybycie? Na pewno wydarzenie objął patronatem.

Do spektaklu ostatecznie nie doszło. W piątek 18 stycznia, w godzinach niedoszłego przedstawienia, wychodził spod Europejskiego Centrum Solidarności kondukt pogrzebowy. Niezrozumiała koincydencja? Czy raczej opowieść rozgrywana na poziomie wyższych znaczeń, którą należy rozszyfrować?

Po raz trzeci dyrektor więzienia nie zgodził się już wystawić przepustek. Możliwe, że poczuł się wydrwiony przez los bądź też uznał, że nad spektaklem zawisła „zła karma”. Nie pomogły prośby ze strony Wydziału Rozwoju Społecznego UM Gdańsk. Kolejnego przesunięcia terminu nie było.

Natomiast udało się, choć bez fanfar, zrealizować piątkowy plan dzienny, konferencję, która miała poprzedzać spektakl, a na niej omówienie Modelu Na Rzecz Równego Traktowania w Gdańsku.
Zaś dobra wiadomość jest taka, że wszystkie aktorki występujące w spektaklu Maria K. są już na wolności.

*

Na dzień przed zamachem, 12 stycznia 2019, ukazał się w Onet.pl artykuł o tym, dlaczego służby mundurowe nie grają już w WOŚP. „To przykre, że upadła ta piękna idea”. Strażacy i policjanci prywatnie odpowiadali, że chętnie braliby udział w Finale WOŚP, ale „wiecie, jak jest” i „siła wyższa”. Charytatywna zbiórka Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy działa od 1993 roku i niemal od początku jej istnienia brali w niej udział policjanci, strażnicy graniczni, strażacy i żołnierze. Można było na licytacji wygrać rejs okrętem podwodnym i spróbować wojskowej grochówki. Można było wśród tych rozmaitych służb mundurowych poczuć się radośnie i bezpiecznie. Dla nich to też była okazja, żeby poczuć ludzką sympatię.

MSWiA na zapytanie wysłane przez Onet.pl stanowczo zaprzeczyło: Nie ma oficjalnego zakazu ani zarządzenia w tej sprawie. Jedyne „konsekwencje”, które mogą spotkać funkcjonariuszy, to „uznanie i wdzięczność” za zapewnienie bezpieczeństwa uczestnikom. W podobnym tonie odpowiedziały straż pożarna i graniczna. Tylko MON nabrało wody w usta.

Zatem służby wycofały się, choć bez oficjalnego nakazu, a sygnał do tego trzy lata wcześniej dał poseł Pięta z PiS, dokładnie 10 stycznia 2016 roku. Wpis posła na Twitterze najwidoczniej miał magiczną moc.

Na finale WOŚP w Gdańsku 13 stycznia 2019 roku ich nie było. Stefan W. wszedł na podium, bo nie miał mu kto przeszkodzić. Z niesamowitym wyczuciem sceny i teatralnych efektów (fajerwerki, odliczanie) stworzył widowisko, które na zawsze zmieniło Gdańsk w miasto, któremu zabito Prezydenta. Jakąś barierę musiał jednak w sobie pokonać. Uderzenia nożem potrafią być bardzo skuteczne, ale zarazem wymagają zbliżenia się do ofiary. Dlatego zamachowcy amerykańscy jednak chętniej strzelają.

*

W historycznym opracowaniu Śmierć w mieście hanzeatyckim profesor Edmund Kizik pisze o tym, jak popularne były w średniowiecznych miastach poradniki dobrego umierania. Przedstawiały śmierć godną niczym powolne wygaszanie płomienia życia. Znużony życiem człowiek udaje się na ostateczny spoczynek, odpoczywa jak gospodarz po dniu ciężkiej pracy.

Głębokim pragnieniem dobrego gospodarza, uczciwego rzemieślnika i kupca, jest pozostawienie po sobie ładu. Dlatego pisze testament – to wyraz dobrej woli, spisuje się go w przekonaniu, że nad wszystkim ma panować porządek i harmonia. Oprócz rodziny warto coś zapisać ubogim w szpitalu, zadbać o uczniów, czeladników i sieroty. A także jasno się wypowiedzieć, jakiego się pragnie pogrzebu, najlepiej „bez wielkiej wystawy”. W ten sposób śmierć była zjawiskiem w pełni logicznym. Dobra śmierć, spokojna i uczciwa, wpisywała się w dzieje zbawienia.

Tym bardziej obawiano się zaskoczenia, śmierci gwałtownej, takiej, która uniemożliwia wypełnienie życia podstawową treścią, aż do starości w otoczeniu dbających dzieci. Człowiek zaskoczony bowiem jest jakby niespakowany przed podróżą w zaświaty. Zgon gwałtowny, nieoczekiwany, niewytłumaczalny, w niegodnych okolicznościach – to przerażało społeczność.

Coś takiego mogło się przytrafić komuś, kto zginął w pojedynku (czyli jakby na własne życzenie). Podejrzliwie odnoszono się też do przedstawicieli zawodów nieczystych, rozmaitych hycli i komediantów. Nie było wielu wskazówek w kwestii tego, jak sobie radzić, gdy człowiek godny umrze śmiercią nagłą. W uniwersum miasta hanzeatyckiego nie było na to miejsca.

Reguła jawnego pogrzebu w nagłych wypadkach mogła jednak służyć pomocą. Bo „[c]iche pogrzeby, przeprowadzenie po zmroku, bez konduktu żałobnego, śpiewów i dzwonienia przynajmniej do przełomu XVII i XVIII w. były traktowane jako hańbiące i niegodne imienia prawdziwego chrześcijanina” (s. 37), pisze historyk.

Jakie życie, taki pogrzeb, głosiła mądrość miast hanzeatyckich. Ci, którzy towarzyszyli zmarłemu za życia, w ramach ceremonialnego obchodu przeprowadzają ciało zmarłego ze świata żyjących do świata zmarłych. Tym jest w szerszym wymiarze kondukt żałobny.

W Gdańskim Styczniu czytamy, że kondukt żałobny wyruszył krótko po godzinie siedemnastej z ECS-u do kościoła Wniebowzięcia Najświętszej Marii Panny, po drodze mijając dom rodzinny Prezydenta przy ulicy Mniszki, by po półtorej godziny dotrzeć do bazyliki. Tam i na ulicy Długiej w sobotę o dwunastej zebrały się tłumy.

A zatem to zwykli mieszkańcy miasta, którzy wylegli na ulicę, uczestnicząc w ceremonii pogrzebowej, maszerując w kondukcie, biorąc udział w nocnym czuwaniu, stojąc przed telebimami, dokonali jej, śmierci niewytłumaczalnej, uwznioślenia. Akt ten powtarzają co roku.

*

W dzień po zabójstwie prezydenta Gabriela Narutowicza, 17 grudnia 1922 roku, w „Rzeczpospolitej” ukazał się niesławny acz pouczający artykuł Ciszej nad tą trumną! Jego autor, Stanisław Stroński, profesor filologii Uniwersytetu Jagiellońskiego, wkrótce poseł na Sejm RP, potem minister w londyńskim rządzie emigracyjnym, napomina w nim przeciwników politycznych, których nazywa lewicą, że robią za wiele hałasu, bo gdyby nie wybrali sprzyjającego etnicznym mniejszościom Narutowicza na prezydenta, to żaden zamachowiec nie skróciłby mu życia. (Dla pewności daty: Gabriel Narutowicz został zaprzysiężony 11 grudnia 1922; 16 grudnia zamordowany, urząd sprawował pięć dni).

Scena polityczna, według Strońskiego, to zestaw metonimii: prawica, lewica i doczepione do niej obce i wrogie narodowości, które z Narutowiczem wiązały swe nadzieje. A że Polska ma być dla Polaków, to prawica dumna jest ze swojego stanowiska, „że jest ono takie. I jak było takie wczoraj, jak jest dzisiaj, tak będzie i jutro”. Bez żadnych wątpliwości.

Stroński pisze dalej: „A morderstwo polityczne jest zbrodnią, którą popełnić może tylko człowiek nie zdający sobie w swym uniesieniu sprawy ze zła, jakie wyrządza życiu narodowemu”. Innymi słowy, morderstwo polityczne popełnić może tylko człowiek niepoczytalny, nieświadomy skutków własnego działania.

Jeśli więc uznać, że normą w wypadku morderstw politycznych jest niepoczytalność, to mordercy polityczni są niejako z zasady opętani niczym, nie przymierzając, bohaterowie Biesów Dostojewskiego. Co dalej z tego wynika? Są odpowiedzialni za swoje czyny czy nie są?

Stroński stwierdza, że jednak są. „Tam, gdzie zbrodnia polityczna oceniana jest z jakąkolwiek wyrozumiałością lub przymieszką względów politycznych jako zjawisko odrębnego rodzaju niż wszelkie inne targnięcie się na cudze życie jest już bardzo źle i naród taki kroczy po bezdrożach, co okupić musi bardzo drogo”. Czyli zabójca polityczny jest z gruntu niepoczytalny – inny nie będzie. Ale zbrodnię jego należy traktować bez wyrozumiałości.

Stroński, który był także autorem artykułu Zawada, którym zainicjował kampanię nienawiści przeciwko pierwszemu prezydentowi Rzeczpospolitej Polskiej, wyjaśnia dalej, że piórem jego kieruje przekonanie o świętości własnych poglądów. Jeśli nagonka nastąpiła w imię zasady „prostej i świętej”, to twórców nagonki o „działanie skrytobójcze człowieka niezrównoważonego i wręcz niepoczytalnego” oskarżać nie wolno. Czyli: wykonawca winny; podżegacze niewinni.

Samosprawdzająca się przepowiednia.

*

Nie ma przesłanek po temu, by sądzić, że zabójca współczesnego nam Prezydenta Gdańska oglądał tylko wiadomości w telewizji państwowej. Mikołaj Podolski w reportażach dla Onet.pl wskazuje raczej na to, że wpływy mogły być rozliczne. Jednak pytanie, jak to się stało, że „aspołeczny bandyta”, który „wyrósł na przestępczych legendach”, w więzieniu tylko umocnił swoje preferencje i wyszedł z niego jako „tykająca bomba”, nie musi pozostać retoryczne.

Wiosną 2022 roku oglądam wystawę w Łotewskim Uniwersytecie Nauk Przyrodniczych i Technologii w Jelgawie. Łotwa to jakby miasto-państwo hanzeatyckie w pigułce. We współpracy z Islandią, Norwegią i Finlandią wprowadza co najmniej dwa nowoczesne programy więzienne. Ich podstawowy cel to bezpieczeństwo obywateli.

Łotewski film edukacyjny prezentuje użycie bransoletki, nadajnika zamontowanego trochę powyżej kostki u nogi, pokazuje osadzonego, jak zawiązuje sznurowadło dziecku, jeździ na rowerze (nie powodując wypadku) i miesza się z tłumem ludzi (na nikogo nie napadając). Prowadzi samochód, uczy się żyć wśród ludzi. W Polsce ten program też jest wprowadzany pod nazwą System Dozoru Elektronicznego. Reklamowany jest ostrożnie jako oszczędny: „Miesięczny koszt osoby objętej dozorem jest dziesięciokrotnie mniejszy od kosztów utrzymania osadzonego w zakładzie karnym”, i skuteczny: „Niezwykle rzadko obserwuje się zachowania naruszające postanowienia Sądu, które wymagałyby ponownego skierowania osadzonego do zakładu karnego”.

Ostrożność wynika stąd, że my tutaj za bardzo hanzeatyccy nie jesteśmy. Najważniejsze wciąż się wydaje, by więzień „cierpiał” i „poczuł karę”, bo „więzienie to nie wakacje”, co akurat jest zgodne z tradycją rosyjską (kodeks karny z 1903 roku obowiązywał do 1929 roku). Prawidłowo ukarane jednostki wychodzą więc poprawnie przystosowane do darwinowskiej walki o przetrwanie, czyli do życia w więzieniu.

Program łotewski, wychodząc z założenia, że nasze bezpieczeństwo w otwartej miejskiej przestrzeni jest wprost zależne od tego, by osobników przystosowanych do walki na kły i pazury było wśród nas jak najmniej, to nie tylko bransoletki. Dzieciom i młodym ludziom, którzy dopuścili się złamania prawa, mają towarzyszyć wolontariusze (by zobaczyli i odczuli, że inne życie jest możliwe). Wzmocniona resocjalizacja ma włączać w społeczeństwo dorosłych osadzonych, by zmniejszyć ryzyko ponownego popełniania przestępstw.

Strażnicy więzienni mają być przeszkoleni tak, żeby z przygotowania osadzonego do życia w społeczeństwie zrobić priorytet. Bo nieprzystosowanie osadzonych i recydywa – to się opłaca tylko w USA, gdzie więzienia są sprywatyzowane, a trzynasta poprawka do konstytucji pozwala na wykorzystywanie pracy więźniów.

Więzienie to edukacja. Jeśli zabraknie kółka teatralnego, bo dyrektor więzienia będzie się bał ministra Ziobro, jeśli zabraknie biblioteki, siłowni, spaceru, ośrodka pracy z uzależnieniami, jeśli rok, dwa, pięć lat zostanie zmarnowanych na „dialogi na cztery nogi” z sąsiadem z celi na przemian z gapieniem się w ścianę, to mamy jak w banku, że tak wyedukowany więzień zostanie „tykającą bombą”, czyimś narzędziem zbrodni.

Proces zabójcy Adamowicza trwa już czwarty rok. Nie wiadomo, co robił w dniach poprzedzających zbrodnię. Nie wiadomo nawet, jak to się stało, że oskarżony, nastolatkiem będąc, przez pięć lat unikał obowiązku szkolnego (nie na prowincji, gdzieś na wsi, lecz w sercu Gdańska). Niegdyś krzykliwy, dziś konsekwentnie milczy (podziwiam samokontrolę, mnie ciągle zdarza się wyskoczyć z jakimś niestosownym stwierdzeniem). Podobno wyszedł z więzienia z lekami tylko na dwa dni.

Bo tak działa służba więzienna. Dwa dni – czyli wyobrażenie jest takie, że człowiek, który na wyjściu być może nie ma jeszcze stałego adresu ani lekarza pierwszego kontaktu, pracy ani telefonu, uzna za stosowne zadbać o swoje zdrowie, by nie stać powodem do zagrożenia społecznego.

Ciekawe, czy ktoś, kto wymyślił taki scenariusz, spróbował chociaż raz samodzielnie go przetestować: „pojutrze wizyta u lekarza pierwszego kontaktu, a na wizytę u psychiatry to trzeba będzie poczekać trzy miesiące”. A może prywatnie? Tylko skąd wziąć na to pieniądze? Ciekawe, czy po wszystkich reportażach, oświadczeniach, wywiadach z ważnymi osobami, wieczornicach – coś się w tej kwestii zmieniło.

Bo gdyby człowiek powracający na wolność dostawał komplet niezbędnych mu leków na okres – dajmy na to, dwóch miesięcy – a do tego jeszcze jakiegoś kuratora (wolontariusza, przyjaciela), który pomógłby mu nawigować przez ZUS i NFZ, to może udałoby się uwierzyć, że przez najbliższe dekady ocalimy najlepszych spośród nas.

Izabela Morska

Izabela Morska

Pisarka i profesoressa. Autorka Absolutnej amnezji (1995), Madame Intuity (2002) i Znikania (2019). Laureatka Nagrody im. Juliana Tuwima (2018) i Pomorskiej Nagrody Literackiej „Wiatr od Morza” (2020). W 1986 emigrantka i uchodźczyni. Na przełomie wieków felietonistka „Marie Claire” i „Cosmopolitan”, autorka rubryki o twórczym pisaniu dla „Wysokich Obcasów” i rubryki o książkach dla „Twojego Stylu”. Od 2009 roku z powrotem na Uniwersytecie Gdańskim, gdzie uczy kontekstów literatury amerykańskiej.

udostępnij:

Przeczytaj także:

Trauma i literatura Trauma i literatura Trauma i literatura
Izabela Morska

Trauma i literatura

W czasie wojny rośnie potrzeba wspólnych spraw W czasie wojny rośnie potrzeba wspólnych spraw W czasie wojny rośnie potrzeba wspólnych spraw
Anna Łazar

W czasie wojny rośnie potrzeba wspólnych spraw