Podróżowanie samo w sobie jest celem. To bardzo proste. Nie trzeba się już więcej nad niczym zastanawiać, jak tylko nad tym, skąd wziąć na to kasę i jak się tu czy tam dostać. To przynosi ulgę. Przy okazji podróżowanie nie jest bezsensowne, jak choćby uprawianie sportu, które czasem przypomina wykopywanie dołu i włażenie weń po to, by z niego potem wyłazić. Rzecz jasna, to moje osobiste zdanie. Nikogo do niego nie przymuszam. Ale tak.
Podróżowanie to jednak inna bajka.
Polska, z punktu widzenia podróżnika, leży w idealnym miejscu. Prawie idealnym. Ale naprawdę dobrym.
Bo wyobraźmy sobie, że mieszkamy na przykład w Grecji. Już pomijając fakt, że się przez pół roku z domu w dzień nie da wyjść, bo tak grzeje, to gdzie stamtąd jechać? Wokół samo Śródziemnomorze, czyli, z grubsza, podobny klimat. Ciekawe byłyby oczywiście Bałkany, tylko że mało którego Greka takie Bałkany interesują. Raczej odwrotnie: Grecy, mimo że ich kraj leży u samego, by tak rzec, szczytu Bałkanów, czyli nie da się być bardziej bałkańskim niż Grecja, za Bałkany się nie uważają i odcinają się od nich bardzo mocno. I niespecjalnie lubią też tam jeździć. Sprawdźcie sami, pojedźcie na Bałkany, zobaczycie, jak niewiele samochodów z greckimi rejestracjami kręci się po drogach Serbii, Czarnogóry, Bośni czy Chorwacji. Choćby tranzytem. No więc cóż: Grek nie bardzo ma gdzie pojechać. I nie on jeden. Mieszka ktoś na Zachodzie – w Holandii, Belgii czy Danii – wszędzie dookoła Zachód. Albo Skandynawia. W Hiszpanii czy we Włoszech – wszędzie wokół słońce i stare ruiny. Mieszka ktoś w Rosji? Wszędzie daleko. Bo jeśli nie Rosja jako taka, to „bliska zagranica” z takim samym (no, prawie) sowieckim dziedzictwem.
Ale mieszkać w Polsce – ooo! to już coś innego.
Z Polski podróżować można wszędzie. Z jednej strony – Zachód z jego średniowiecznymi miasteczkami, zabytkami, długim trwaniem i porządnością. Z drugiej – Poradziecja i szaleństwo form, przestrzeni, alternatywnej historii świata i w ogóle najdzikszych pomysłów na fukncjonowanie. A wszystko to już w zasadzie Azją, jak Tatarem, podszyte. Na dole – pohabsburska Europa Środkowa, prawie Zachód, ale podwiany wschodem i wschodnią egzotyką. Jeszcze kawałek niżej – Bałkany, czyli coś w rodzaju polskiej historii alternatywnej, bo niby tacy my, ale w wariancie islamskim albo prawosławnym, bardziej słonecznym, wesołym i tak dalej. A całe te Bałkany są obramowane najprawdziwszym Śródziemnomorzem. Z jego starożytnym „ogrodem”. Zresztą i do Włoch, i w Alpy wcale nie jest daleko. Na górze z kolei – morze. A za morzem – Skandynawia. Dziwne europejskie peryferia, do pewnego stopnia przypominające Europę Wschodnią, ale wychowaną w supertrzeźwości i praktyczności. Europa Wschodnia bez wiecznego kaca.
Tak, z Polski podróżuje się najlepiej.
A z niektórych jej miejsc – to już w ogóle. Mieszkam w Krakowie. I jeśli wyznaczę sobie wokół niego okrąg o promieniu tysiąca kilometrów, to od północy sięgam pod Sztokholm i do Estonii, na wschodzie idę prawie równo z białorusko-rosyjką granicą, na południowym wschodzie sięgam po Kijów, Dniepr i Dzikie Pola, Morze Czarne i Mołdawię, na południu zaś aż do greckiej granicy, obejmuję prawie całą Macedonię (od niedawna Północną), całe Kosowo i pół Albanii z Tiraną, zresztą: obejmuję prawie całą południową Słowiańszczyznę (bez południowo-wschodniego kawałka Bułgarii), na południowym zachodzie biorę cały Adriatyk z Dalmacją i Wyspami, podchodzę pod sam Rzym jak jaki Wandal, prawie pod Neapol i Genuę, zajmując Florencję, Wenecję, Bolonię, Mediolan. A na Zachodzie – większość Szwajcarii, francuskie Muluzę, Metz i Strasbourg i jadę granicą Beneluksu, dzieląc Luksemburg na pół i pozostawiając po swojej stronie ważny dla europejskiej integracji Maastricht. Obejmuję, słowem, prawie wszystkie europejskie światy.
I tak, właściwie w ten sposób zawsze podróżowałem. Zmieniając światy. Idąc w ich kontinuum.
Urodziłem się w Radomiu, wychowałem częściowo tam, a częściowo w Małopolsce, bardziej na południu, od Jury Krakowsko-Częstochowskiej przez Kraków po Bieszczady, więc te właśnie światy są dla mnie bazowe, intuicyjne. Podróż na Pomorze, z jego inną historią i inną architekturą (jeśli poskrobać nalot peerelowskich blokowisk czy wszystkozy lat dziewięćdziesiątych i późniejszych), jawiła się zawsze jako podróż jakoś egzotyczna, na ziemie, których nie znałem i które należały tylko pozornie do tej samej przestrzeni kulturowej co ja. To samo dotyczyło Śląska czy poniemieckich Ziem Zachodnich. Smakowałem te inne rzeczywistości, podróżując po nich pociągami czy autobusami, łażąc po wszystkich miastach i miasteczkach i oglądając wschodni nalot na zachodniej treści. Im dalej, tym było ciekawiej. Lubiłem jeździć po Niemczech i oglądać rzeczywistość alternatywną ziem, które należały dziś do mojego kraju i były – w zasadzie – o wiele bardziej historią alternatywną wobec Niemiec niż odwrotnie. Jeździłem po Niemczech i starałem się zrozumieć, ile we mnie jest z tego świata, a ile – z tego zupełnie innego. Tego innego poszukiwałem z kolei na wschodzie. Najpierw na Ukrainie, gdzie widać było, że coś drga, i jest to coś mocno oryginalnego, odróżniającego się od tej postsowieckiej urawniłowki, potem na Białorusi, która bardzo ładnie zapetryfikowała sowieckość w formie muzelanej, i w Rosji, która mnie drażniła, bo była czymś w formie stężonej, czego podświadomie nie lubiłem w rzeczywistości, która mnie otacza. I czego najwięcej zawsze widziałem w Warszawie i na Mazowszu, i być może dlatego nie są to moje ulubione polskie dzielnice.
Natomiast południe było wytchnieniem. Tak, Czechy, Słowacja, ba, nawet Węgry – to nasze historie alternatywne, które się po prostu wydarzyły i tyle. Kraje bałtyckie właściwie też. Cała ta Europa Środkowa, do której czuję największą przynależność.
Ale najlepiej podróżowało się jednak po krainach, w których najwięcej było pokarmu dla wyobraźni. Ukraina, która wyglądała trochę jak polska podświadomość, jak strych w naszym starym, dawno nieodwiedzanym domu, zawalonym artefaktami z przeszłości. Na który ktoś dodatkowo wniósł plakaty i obrazy z Leninem i Stalinem. I dorzucił sporo sowieckich zabawek różnego typu. Lubiłem podróżować pociągami dzielącymi się na klasy: płackartę, gdzie wszyscy spali, trochę jak w kostnicy, w jednym, otwartym wagonie i gdy się przezeń przechodziło, mijało się dziesiątki nagich stóp (półki były krótkie) leżących na białych prześcieradłach, i kupiejny (coupé), gdzie dzieliło się przedział z trzema innymi osobami (z których co najmniej jedna miała często coś do picia). Trzeci, lux, w którym jechały tylko dwie osoby, był najczęściej niedostępny. Albo rozklekotanymi marszrutkami, w których nie można było otwierać okien. Owszem, pewnie to było jakoś quasi-kolonialne. Pewnie było w tym coś z orientalizacji inności. Nawet jeśli ta inność niebezpiecznie pod pewnymi względami przypominała moją normalność. Mam o tym książkę. Ale co – miałem nie podróżować? Miałem się nie jarać tym, co widziałem? Miałem siedzieć w domu i wkuwać teoretyków myśli lewicowej?
Fuck it. Podróżowałem. I będę podróżował.
Weźmy takie Bałkany. Tu jednak dobrze mieć auto, bo nie wszędzie da się dojechać pociągiem. Autobusem bardziej, ale jednak zbyt wiele tu wąskich, trudno przejezdnych uliczek, ścieżek prowadzących w jakieś zapomniane, a cudowne miejsca, często zatopione w osmańskich czasach. Albo titowskich. Tak, Bałkany. Tu kopuła meczetu i minarety, tam kopuła cerkwi i dzwonnica, a obie kopuły zerżnięte z konstantynopolitańskiego wzorca – Hagii Sofii. I ta wieczna bitwa o prymat pamięci. Doprawiona komunizmem w formie aktywnej i titowskim brutalizmem albo ceaucescowskim rozmachem. Bądź paranoją Envera. I do tego te wszystkie góry, przełęcze, miasteczka i wioseczki, w których gdzieś tam nadal, przy ziemi, płynie orientalny wajb.
A Zachód – cóż. Trzeba. Jak lekturę szkolną.