Czy to, co czytamy w książkach, musi prowadzić naszą psychikę do depresji? Świat w obecnej formie jest średnim miejscem do życia i dostatecznie pokręconym, by jeszcze go opisywać bez dania jakiejkolwiek nadziei na odrodzenie czy transformację. Nie mam pojęcia, jaka zmiana nastąpi, jednak czynić ruchy w dół, pogrążać się, nurzać – polecam w wodach Bałtyku, latem, późnym, gdy już turyści wyjadą, a woda jeszcze ciepła. Najlepszy język, jeśli będzie opisywał tylko krew i brud – czy to w prosty (reporterski), czy wysmakowany (przynależny literaturze pięknej) sposób – nie posłuży człowiekowi, jedynie da upust pisarskiej i ogólnoludzkiej frustracji.
Dla mnie jest oczywiste, że autor/autorka nie może dziś wypluwać wyłącznie negatywnych myśli i zostawiać czytelniczki/czytelnika z poczuciem rozpaczy. Jako twórcy i twórczynie odpowiadamy za słowa – a te są zwykle i brzydkie, i miłe równolegle, tak jak świat złożony jest ze smutku i radości razem. Szukajmy rozwiązań. Sztuka może leczyć nasze strapienia, praca ze słowem może terapeutyzować – bez odniesień do sztuki.
Książki, które piszemy, to jednocześnie kreacje świata – wielu różnych światów, bo przecież jesteśmy różne i różni. I mamy różne doświadczenia życiowe – każdy przeżywa to, co trudne, niebezpieczne, wyczerpujące. Mamy swoje lęki i słuszny gniew na sprawy, mamy ból, którego czasem jeszcze nie rozpoznaliśmy i nie rozpoznałyśmy, i kryje się on pod okazywaną wściekłością lub lękiem z gatunku tych irracjonalnych. Kto istnieje – ten/ta czuje i mierzy się z czarną dziurą wewnątrz, którą na wiele sposobów próbuje zakleić. I wielość tych uczuć siłą rzeczy pojawi się w tekstach, bo te są lustrem realnych sytuacji.
Nie sądzę, żeby pojedynczy literacki akt twórczy sprowadzał się tylko do samego opisu – przecież oddziałuje on na czytelników i czytelniczki, dialoguje z nimi, zmusza do postawienia sobie pytań i udzielenia wewnętrznych odpowiedzi na nie. Artyści i artystki powołują do życia odpowiedni nastrój. Kiedy piszemy, zawsze po drugiej stronie jest odbiorca czy odbiorczyni, z samej zasady język służy przecież do komunikacji i zakłada istnienie publiczności i czasem – energiczną z nią interakcję. W pewnych wypadkach proponuje nawet katharsis, wyjątkowe przeżycie ducha, dotarcie do traumy i na koniec oczyszczenie. Z moich ostatnich rozmów zresztą wynika, że chcemy teraz jako widzki i widzowie wracać do antycznych źródeł sztuki, być blisko archetypów i pierwotnych przekazów. Dotykać Jaźni i Mitu, który nieco wytłumaczy świat lub pokaże drogę do tego, jak to tłumaczenie odszukać; obcować z tym, co gdzie indziej, poza dziełem, pozostaje nienazwane. To samo jest z książkami.
Zatem jeśli jesteś pisarką, pisarzem – nigdy nie nadawaj w próżnię. Słowa mają łączyć, działać na kogoś, zmuszać do wstania z kanapy, leczyć, rozśmieszać, wstrząsnąć, dać wytchnienie – ale transformować, nie: obarczać. Działają, tworzą rzeczywistość – dlatego trzeba być za nie odpowiedzialnym czy odpowiedzialną i nie zostawiać człowieka po drugiej stronie w straszliwym przygnębieniu. I nie chodzi mi tu o obowiązek pisania szczęśliwych zakończeń – to by było nieprawdziwe i kuriozalne; te, jak wiemy, w życiu nie zdarzają się w nadmiarze. Chodzi bardziej o moc przemieniania ludzi i towarzyszenie im z troską i miłością w pokonywaniu największych traum i wyzwań. Czyli trochę bym chyba chciała, żeby to było takie autorskie, nie powiem, że łatwe, wyjście poza własne ego.
Sztuka ma oczywiście różne funkcje: można wypluć smutki, wyrzygać frustrację, opisać okropieństwa przemocy, walić agrechą… I tylko tyle, tu czasem zamyka się temat. Można być świadkiem tragicznych zdarzeń lub oddać na piśmie własny rzut depresyjny, można też doraźnie stworzyć focha na konkretną sytuację czy osobę. Literatura pełni wtedy funkcję terapeutyczną dla nadawcy, nadawczyni. W tym sensie funkcję tę mają wszystkie teksty, które napisano po to, by wylały się z przepełnionej emocjami osoby – negatywne: złość, gniew, strach smutek, żal, rozpacz, ból… Wyborną grą jest zresztą identyfikacja niuansów między nimi. Zaprzyjaźnione terapeutki mówią, że większość dorosłych nie rozróżnia dziś swoich uczuć i nie potrafi ich w ogóle nazwać. I tutaj literatura, po pierwsze, może bardzo pomóc określić to, co komplikuje odczuwanie – na zasadzie „mam podobnie jak twórca dzieła”, „identyfikuję się z bohaterem, myślę o tym”. Po drugie, zapis tego, co indywidualnie czujemy, nie musi mieć wartości artystycznej, więc dosłownie każdy, nawet jeśli uważa, że nie ma talentu, może się na piśmie wyzłościć. Często takie fochy piszę z uczestniczkami i uczestnikami na warsztatach – a potem symbolicznie kartki niszczę (porwać, utopić, zjarać) w imię usuwania zalegających złogów, tak by nie obciążały więcej psychiki ani ciała. Wszelkie zapisy z dzienników czy pamiętników też służą podobnemu celowi – emocje trzeba wyrazić, ale raczej nie zawsze opłaca nam się wydrzeć na szefa z wściekłości albo powiedzieć kilka niecenzuralnych słów na Wigilii. Chociaż inni mówią, że wszystko zależy tylko od formy.
Na koniec jeszcze wspominam dziedzinę mało wciąż w Polsce znaną, a popularną na Zachodzie: medycynę narracyjną. Nadal jest kłopot z definicją tego pojęcia, w dużym skrócie to sposób, w jaki tu już nie konkretnie twórca, lecz pacjent lub pacjentka opowiada historię o swojej chorobie, odnosząc się do poezji i prozy, analizując je, tworząc własne fabuły, bohaterów i bohaterki oraz metafory – dając poprzez sposoby mówienia informacje lekarzom i lekarkom o niedomaganiach. Czyli według doktor Krystyny Knypl („Gazeta dla Lekarzy”) – opowiadając o chorobie własnym językiem. Personel szpitali przechodzi szkolenia z prowadzenia i czytania takich narracji: trenuje uważne słuchanie, poznaje teorię literatury i uczy się konstrukcji tekstu – wszystko po to, by umieć prowadzić wywiad, dowiedzieć się jak najwięcej o zmaganiach chorych, wiedzieć, jak rozmawiać o trudnych sprawach życia i śmierci, a także by leczenie i rekonwalescencja przebiegały jak najlepiej.
Prawdopodobnie w Polsce, w obecnych czasach, musimy medycynę narracyjną stosować na sobie sami (i same).
Zatem otwierajcie notesy.