Pisarz, który wymyślił nasze miasto

Paweł Huelle podczas gali Pomorskiej Nagrody Literackiej „Wiatr od Morza” 27 października 2021 roku, fot. Anna Rezulak
Paweł Huelle podczas gali Pomorskiej Nagrody Literackiej „Wiatr od Morza” 27 października 2021 roku, fot. Anna Rezulak

Minęły ponad dwa miesiące, odkąd nie ma go pośród nas. Wciąż trudno się pogodzić, że już nigdy go nie zobaczymy – idącego ulicami w eleganckim czarnym płaszczu, owiniętego czerwonym szalem i w filcowym kapeluszu o szerokim rondzie (którym ściągał uwagę tak wielu przechodniów), że nie usłyszymy charakterystycznego śmiechu, nie przeczytamy nowego wiersza, nowej powieści, nie obejrzymy nowej sztuki Pawła…

1

Pisarz pozostaje z nami tak długo, jak długo czytane są jego książki. Nikt nie może cofnąć jego fizycznej śmierci, ale każdy z nas ma moc odsuwania w czasie tej drugiej, którą jest wymazywanie pamięci przez upływający czas. Paweł zrobił dla nas tak wiele, ale i my możemy zrobić coś dla niego. Wystarczy uważna lektura tego, co zdążył napisać w swym przedwcześnie przerwanym życiu. 

Książki, które weszły na trwałe do historii polskiej literatury, to jednak nie wszystko, co nam po sobie zostawił. Był, obok Güntera Grassa oraz Stefana Chwina, artystą, który dzięki sile swego pisarstwa stworzył nową tożsamość Gdańska. 

Gdańsk, za sprawą tej prozy, wzbogacił się o postacie oraz wydarzenia, które – należąc do literackiej fikcji – stały się dla naszej wyobraźni czymś na tyle realnym, że zostały włączone do jego historii. Tworzą dziś nową mitologię miasta, która kształtuje oblicze Gdańska niemal na równi z tym, co zdarzyło się naprawdę. 

Chyba najważniejszym skutkiem oddziaływania pisarstwa Huellego, Grassa i Chwina było spowodowanie radykalnej zmiany w naszym postrzeganiu i ocenie niemieckiego dziedzictwa miasta. Gdańsk już nie straszy niemieckością. Nie jest już gniazdem krzyżacko-hitlerowskiego pandemonium. Żyjemy w miejscu niepodobnym do tego, w jakim mieszkali nasi rodzicie i dziadkowie, i często nie zdajemy sobie sprawy, kto się do tego przyczynił. 

Prawdziwym początkiem tej przemiany było pojawienie się w 1987 roku Weisera Dawidka – debiutanckiej powieści młodego prozaika, która wzbudziła powszechny entuzjazm. Niemal natychmiast stała się literacką legendą. Jej siłę umocniły wydane na początku lat dziewięćdziesiątych znakomite Opowiadania na czas przeprowadzki, które wraz z licznymi wypowiedziami Huellego w prasie i telewizji zapoczątkowały trwającą przez kilka lat publiczną dyskusję na temat gdańskiej tożsamości.  

Z tego wrzącego kotła niezliczonych idei i żywiołowych sporów wyłoniło się zupełnie inne niż dotąd miasto. 

2 

Gdańsk sprzed „przewrotu kopernikańskiego”, jakiego dokonali Huelle i Chwin, inspirowani prozą Güntera Grassa, był miastem w zasadzie obcym jego powojennym mieszkańcom. Niemal wszyscy oni przybyli tutaj z odległych miejsc, byli po prostu kolonistami zasiedlającymi świat ukształtowany przez innych ludzi, inną kulturę, a także historię, która biegła nieznanym im torem. 

Zajmowali cudze mieszkania wraz z porzuconym w pośpiechu wyposażeniem, mijali domy, kościoły i gmachy, tak bardzo inne od tych, wśród których się wychowali, natykali się na niezrozumiałe napisy, które mimo metodycznej akcji ich usuwania wciąż uparcie się skądś wyłaniały, kłując swą niemczyzną w oczy. 

To miasto, o przetrąconym przez wojnę kręgosłupie, na każdym kroku przypominało przybyszom, że nie są u siebie. Odpowiedzieli prostym mechanizmem obronnym – konsekwentnie ignorowali tę wrogą im w ich odczuciu obcość. Niemal wszystko, co związane było z niemiecką przeszłością Gdańska, pochłonęła zbiorowa amnezja. 

Był to jeden z najbardziej niezwykłych fenomenów zbiorowej świadomości w powojennych dziejach miasta. Sprzyjała temu powszechna nienawiść do Niemców oraz wszystkiego, co niemieckie. Paradoksalnie, wraz z upływem lat, zamiast słabnąć, przybierała ona na sile. Skutecznie rozniecał ją w umysłach nowych pokoleń gdańszczan aparat komunistycznej propagandy, która obsesyjnie demonizowała obraz Niemców, ukazując ich niemal wyłącznie w kontekście hitlerowskich zbrodni czy krzyżackiego – w istocie ahistorycznego – Drang nach Osten. Niemieckość została objęta zbiorową anatemą, konsekwentną zmową milczenia. 

Jak wyglądało to w praktyce? Żyjąc w poniemieckich domach, w zasadzie nigdy nie mówiło się o wysiedlonych z nich Niemcach. Gdy zachodziła potrzeba wyjaśnienia, że mieszka się w takim właśnie budynku, używano eufemizmu „w starym budownictwie”. Wyjmując listy ze skrzynki pocztowej, nie widziało się wygrawerowanego na jej klapce napisu Briefe. Uczestnicząc w nabożeństwach w ceglanych, gotyckich i neogotyckich kościołach, przypominających średniowieczne zamczyska, nie zastanawiano się nawet przez chwilę, kto je wybudował i kto wytarł swym ciałem ich pociemniałe ze starości ławy. Oczywiście, gdyby o to wszystko zapytać, natychmiast otrzymalibyśmy właściwą odpowiedź. Nikt jednak takich pytań nie zadawał, a co niewypowiedziane, to nie istnieje.  

Jako dzieci bawiliśmy się w chowanego na zdewastowanych niemieckich cmentarzach, w ogóle nie myśląc, kto na nich leży. Nigdy nie zapomnę nagłego olśnienia, kiedy to do mnie pewnego dnia dotarło. To tak, jakby nagle uniosła się tuż obok mnie wielka kurtyna, odsłaniając kontynent, o którego bliskiej obecności nie miałem dotychczas zielonego pojęcia. 

Oficjalna wersja historii Gdańska, podawana do wierzenia przez peerelowskie władze, to opowieść o prastarym słowiańskim grodzie nad Motławą, który od zawsze parł ku Polsce. To opowieść o mieście będącym lojalnym poddanym polskich królów, które osiągnęło największy rozkwit, gdy jego związki z Rzecząpospolitą stały się najmocniejsze. Podstępnie zagarnięty przez perfidne Prusy zapadł w komę, z której wybudziły go dopiero maszerujące dziarsko Królewskim Traktem oddziały dywizji kościuszkowców. 

Obraz ten utrwalały spolonizowane przez Franciszka Fenikowskiego gdańskie legendy zawarte w zbiorze Okręt w herbie. Stały się jedną z chętniej czytanych przez gdańszczan książek i może najważniejszym i niepodważanym źródłem ich wiedzy o dziejach miasta.  

Gdańszczanie na własną rękę uzupełniali go o zdarzenia, o których partyjni aparatczycy woleli nie wspominać – krwawe stłumienie strajku robotników w grudniu 1970 roku i podpalenie przez nich gmachu komitetu wojewódzkiego partii, wspaniałe zwycięstwo Solidarności w sierpniu 1980 czy pielgrzymkę Jana Pawła II, który w 1987 odwiedził Gdańsk, gromadząc liczący setki tysięcy tłum podczas odprawianej na Zaspie mszy. 

Poza tymi punktami wizja gdańskiej tożsamości obecna w głowie przeciętnego mieszkańca miasta oraz ta podsuwana przez znienawidzone komunistyczne władze były w zasadzie identyczne. W tej jednej sprawie zgodnie się spotykały wyciągnięte dłonie obu stron: Gdańsk od zawsze był polskim miastem, w którego historii Niemcy odgrywali wyłącznie wyjątkowo paskudną rolę. 

Żyliśmy więc w solidarnie podtrzymywanym kłamstwie, w fikcji, która bardzo nam odpowiadała, uśmierzając nasze antyniemieckie kompleksy i lęki. 

Świętymi patronami naszych uroszczeń stali się Conrad Letzkau, Johannes Scolvus czy Johann Hewelcke. Pociągnięci grubą warstwą polonizującego pokostu zamienili się w Konrada Leczkowa, Jana z Kolna i Jana Heweliusza. Wszystko, czego się ten pokost nie trzymał, budziło w nas niechęć i strach. A było tego sporo. 

Tak naprawdę należały do nas tylko te skrawki przestrzeni Gdańska oraz jego wielowiekowej historii, które udało się spolonizować. Reszta pozostawała obca, niedostępna, krnąbrnie odwrócona do nas plecami. 

Jak już wspomniałem, w tamtym czasie słowo „Niemcy” wywoływało w nas silny skurcz niepokoju. Uruchamiane nim skojarzenia automatycznie przywoływały obrazy, które na okrągło emitowała telewizja: a więc Hitler wrzeszczący w nienawistnym amoku z partyjnej mównicy, wysypane z puszki białe kryształki cyklonu B, mydło, które miało być zrobione z ludzkich zwłok, okropne rany na kobiecych nogach, będące wynikiem eksperymentów medycznych nazistowskich lekarzy, stosy obciągniętych skórą szkieletów wpatrzone w pustkę wielkimi, szklanymi oczami… 

Cel tego prowadzonego non stop warunkowania był jeden – zakorzenić w nas raz na zawsze ślepą nienawiść do Niemców, przypominać w nieskończoność, przed jakimi potworami uratowała nas Armia Radziecka. 

Gdańsk, mimo że tyle już lat upłynęło od końca wojny, pozostawał nadal zaminowany. Zaminowany wszechobecną niemieckością. Innymi słowy, był pełen białych plam, a więc osób, zdarzeń i miejsc, które uparcie wymazywaliśmy ze swej świadomości. Było to konieczne, aby móc żyć we wrogiej nam przestrzeni, lecz miało swoją cenę – zamykając oczy, żyliśmy w niewidzialnym mieście, mieście widmie. 

Rozminowała je dopiero proza Grassa, Huellego i Chwina.  

Ci urodzeni w Gdańsku pisarze diametralnie zmienili nasz stosunek do niemieckości. Za sprawą swych bohaterów, takich jak choćby Oskar Matzerath, pani Greta czy Hanemann, ukazywali nam normalność niemieckiego życia, które toczyło się w tym mieście od pokoleń, niczym nie różniąc się w swej istocie od naszego. Wcześniej znaliśmy niemal wyłącznie złych Niemców. Teraz, czytając książki gdańskich pisarzy, mogliśmy po raz pierwszy poznać Niemców innych niż wściekłe blond bestie z literatury obozowej czy wojennych filmów, przyznać, trochę w zdumieniu, że oni także są ludźmi, oswoić się z ich odmiennością, zrozumieć ją i polubić. Niemieckość przynajmniej częściowo odkleiła się w naszych umysłach od hitleryzmu, przestała być odczuwana jako śmiertelne zagrożenie. 

Oczywiście to nieprawda, że nasze myślenie o Niemcach sprowadzało się wyłącznie do antyniemieckich klisz podsuwanych przez aparat władzy. Jednak nawet jeśli zdrowy rozsądek podpowiadał coś innego, to był on bezsilny wobec prawdy skrajnie negatywnych emocji, które w nas rozniecono. Aby wygasić ich buzujący brudny płomień, potrzebna była prawdziwa sztuka, która odwołuje się do wszystkich wymiarów naszego „ja”. Bez wybitnych gdańskich powieści, nigdy by się to nie dokonało. Obiektywna wiedza, będąca dziedziną intelektu, niewiele byłaby w stanie tu wskórać. 

W książkach, o których mowa, niemiecki mit zawsze niemieckiego Gdańska oraz polski zawsze polskiego został zastąpiony mitem sięgającej wieki wstecz wielokulturowości. Ta nowa opowieść głosiła, że do miasta nad Motławą od zawsze przybywali nowi ludzie. Byli to Kaszubi, Polacy, Niemcy, Żydzi, Holendrzy, Szkoci, Francuzi… Znalazło się tu miejsce dla wszystkich. Na równych prawach. Bez szowinistycznego licytowania się na zasługi i winy. „Każdy przyniósł, co miał najlepszego” – jak zatytułował swój zbiór opowiadań Mieczysław Abramowicz.

Powojenny napływ przybyszy był tylko jedną z wielu fal, które regularnie docierały tu od wieków. Ta otwartość miasta, zawsze gotowego przyjąć nowych ludzi, miała stanowić istotę gdańskiej tożsamości. 

Ile w tym historycznej prawdy? Nie ma to znaczenia. Nareszcie Gdańsk stał się naszym miastem. Od tej chwili wszystko, co znajdowało się w tym wielkim, prastarym kufrze, jaki mógłby go uosabiać, było także i naszą schedą. Po raz pierwszy mogliśmy powiedzieć, że jesteśmy u siebie. 

3 

Weiser Dawidek stał się początkiem błyskawicznej kariery Huellego, ale i przyczyną jego późniejszych zgryzot. Pisarz, wyniesiony za sprawą pierwszej książki na literacki Parnas, dobrze wiedział, że od tej chwili każda następna musi być przynajmniej równie dobra. Opowiadania na czas przeprowadzki gładko spełniły ten wymóg. Jego pozycja jako jednego z najważniejszych pisarzy tamtego czasu umocniła się i okrzepła. W wieku trzydziestu pięciu lat stał się w zasadzie klasykiem. 

Jednak kolejne powieści i zbiory opowiadań nie wywoływały już tak silnego jak wcześniej rezonansu. Początkowo przyjmował to ze stoickim spokojem, robił swoje, nie spieszył się, wydawał książki w odstępie kilku lat, starannie nad nimi pracując. Ukazujące się po kolei powieści Mercedes-Benz, Castorp, Ostatnia wieczerza, owszem – podobały się, zostały zauważone i docenione, ale Huelle zdawał sobie sprawę, że temperatura ich odbioru odbiegała od hektycznej gorączki, jaką wywołał jego debiut. Obawiał się, że pozostanie autorem jednej książki, że podzieli los świetnych aktorów, takich jak Stanisław Mikulski czy Peter Falk, których będzie się już zawsze kojarzyć tylko z jednym, choć legendarnym filmem. Nie chciał być Klossem ani Columbo polskiej prozy.  

Tę coraz bardziej męczącą sytuację miała zmienić powieść, w którą włożył wszystkie swoje twórcze siły oraz najlepsze zasoby intelektu i wyobraźni – Śpiewaj ogrody.  To w mojej ocenie opus magnum Huellego. Tutaj wreszcie wspiął się na szczyt, którym artystycznie przewyższył debiutancki wyczyn. 

Podobne mistrzostwo osiągnął w swych wspaniałych opowiadaniach, które można już dziś zaliczyć do kanonu tego niestety coraz rzadziej uprawianego gatunku. A jednak przez czytelników oraz krytykę został zapamiętany przede wszystkim jako autor „rewelacyjnego Weisera Dawidka”. 

Tak, to niesprawiedliwe, ale pierwsze miłości zawsze będą się jawić w naszej pamięci jako te najpiękniejsze. 

4 

Należał do pisarzy, których styl stanowi organiczną jedność z osobą autora. Paweł był bardzo podobny do tego, jak pisał i co pisał. Ci, którzy go znali, podczas lektury jego książek zawsze usłyszą dźwięczny i jasny głos urodzonego gawędziarza, głos, w którym pobrzmiewa dziecięca radość snucia niezwykłych opowieści. 

Opowiadanie historii było (naturalnie obok ich pisania) jego największą namiętnością. Był w swoim żywiole, kiedy tylko mógł się nimi dzielić z innymi ludźmi. Na jego twarzy malowało się wówczas prawdziwe szczęście, a ciało żywiołową pantomimą imitowało tok opowieści. Większość tych historii mogłaby bez większych poprawek trafić do jego prozy. Miały doskonałą dramaturgię i kończyły się mocną pointą. 

Doskonała pamięć, pełna swady elokwencja, celność słowa, poczucie humoru i żywa wyobraźnia sprawiały, że jako mówca miał świetny kontakt z publicznością. Bez trudu pozyskiwał jej sympatię i skupioną uwagę. Gdy mówił, emanował ciepłem i serdecznością. Po prostu lubił ludzi, a oni jego. Czuło się to od razu. 

W ostatnich latach pod wpływem choroby ten wspaniały dar barwnego opowiadania trochę się rozkalibrował. Zdarzało się, że linie narracyjne opowieści plątały się z sobą, zanadto rozbiegały lub bezradnie zawisały w próżni. Jednak nikomu nie przychodziło do głowy, by małodusznie wytykać mu takie usterki i przerwać ten wciąż hipnotyzujący spektakl jednego aktora. Słuchaliśmy go z przejęciem, nawet jeśli opowiadał po raz kolejny te same historie, nie pamiętając już, że się powtarza. 

5 

Język jego prozy… Ten wymiar pisarstwa zbyt często się pomija, sprowadzając rozmowę o książkach do literackich postaci czy obecnych w nich tematów oraz idei. A przecież w literaturze doświadczamy tego wszystkiego za pośrednictwem języka. To jego charakter ostatecznie decyduje, jak odczuwamy smak tych elementów, a więc jak mocne i głębokie przeżycia w nas wywołają. 

Sposób pisania odgrywa taką samą rolę jak barwa i intensywność światła w postrzeganiu przedmiotów. Silne, jaskrawe światło wydobywa mnóstwo szczegółów, które całkowicie pochłaniają naszą uwagę. Natomiast przytłumione i ciepłe maskuje detale, eksponując ogólny kształt tego, na co patrzymy. Język prozy Pawła Huellego plasuje się gdzieś pośrodku tych dwóch skrajności, co oznacza, że rzeczywistość nim opisana jest bardzo bliska naszemu zwykłemu jej postrzeganiu. Niemal zawsze jednak ta realistyczna fotografia była przez niego nieznacznie podbarwiana ciepłym odcieniem sepii. 

Wejść do wnętrza zdania napisanego przez Huellego to jak przekroczyć próg domu zaprojektowanego na ludzką miarę. Wszystko jest tu takie, jak trzeba – wielkość i rozkład pokoi, wysokość sufitów, ilość wpadającego przez okna światła. To przestrzeń zarazem przestronna i kameralna. Nie zagęszcza jej nadmiar przedmiotów. Rzeczy, które tutaj znajdziemy, ograniczają się do tych niezbędnych dla wygodnego życia. Swobodnie się tu porusza i łatwo myśli. 

Jego fraza swój wyjątkowy charakter zawdzięcza stopieniu w harmonijną całość trzech składników: klarownej rzeczowości, niewymuszonej prostoty oraz zmysłowego odczuwania świata. Swobodny, niczym niezakłócony bieg toczących się słów prawie natychmiast zestraja się z rytmem naszego oddechu, przez co proza ta wyjątkowo dobrze sprawdza się podczas głośnego czytania. Oto pierwszy z brzegu przykład z otwartej na chybił trafił powieści Śpiewaj ogrody: 

Kopyta perszeronów człapały o kamienie ułożone tutaj za czasów kajzera Wilhelma, a ja byłem właściwie szczęśliwy, że przeprowadzamy się do nowego mieszkania, w którym nareszcie będę miał własny kąt. 

To pozornie najzwyklejsze zdanie, tak odmienne w swej budowie i leksyce od wielopiętrowych konstrukcji Schulza, Prousta czy Nabokova, zawiera w sobie ślad tego, co tworzyło osobisty urok Pawła: bezpośredniość, prostolinijność oraz czułą sympatię wobec prozaicznych drobiazgów, z których składa się nasze codzienne życie. 

6 

Nie miał złudzeń, co do nieuleczalności ludzkiej głupoty oraz potęgi zbyt często triumfującego zła. A jednak jego pisarstwo, podobnie jak on sam, w ostatecznym rozrachunku uparcie mówiło światu „tak”. Pod wpływem tej miłosnej akceptacji życia siermiężna codzienność zaczynała emanować blaskiem, jakiego wcześniej w niej nie dostrzegaliśmy. Ordynarna peerelowska pseudooranżada zamieniała się w cudowny eliksir, a robociarskie dłonie pana Bieszka, w których trzymał skórzane lejce końskiego zaprzęgu, stawały się uosobieniem życiowej mądrości i szorstkiego piękna. 

Swoje literackie uniwersum tworzył z elementów dostępnych za pośrednictwem pięciu zmysłów. Dzięki dyskretnej czułości, z jaką opisywał zwyczajność zamieszkujących je ludzi oraz wypełniających je banalnych przedmiotów, dawał czytelnikowi poczucie trwałego oparcia w tym, co go na co dzień otacza. Umacniał w ten sposób nasze zaufanie do życia – niezbędne, by wciąż trwać w świecie, który może nas w każdej chwili zniszczyć. 

Emblematyczny dla tej cechy jego pisarstwa jest dla mnie choćby okrągły, drewniany stół, z opowiadania pod tym właśnie tytułem. Rodzina dziecięcego narratora codziennie zasiada przy nim do obiadu, by nad miską okraszonych skwarkami ziemniaków mógł toczyć się między matką a ojcem odwieczny i nierozstrzygalny spór – kto jest gorszy: Rosjanie czy Niemcy. 

7 

Był współczesnym prozaikiem, który pisząc o naszym świecie, nieustannie zerkał za siebie – na to, co należało już do plusquamperfectum. Stąd wszechobecna w jego prozie historia. Niemal wszystkie opisane przez niego współczesne zdarzenia sięgają korzeniami w głąb minionego czasu. Opowieść Huellego cierpliwie odsłania nam ich splątany bieg. W ten sposób autor przypomina prawdę, że przeszłość jest czymś realnym, nigdy do końca nie znika, nadal oddziałuje na teraźniejszość, wciąż kierując naszymi myślami i czynami. 

To bardzo spójne z tym, że jako artysta pozostał konserwatystą. Wzorem dla jego pisarstwa byli wspaniali opowiadacze historii w tradycyjnym stylu, tacy jak Hrabal, Kundera, Bułhakow czy Babel. Obce mu były narcystyczne wyprawy w pokrętne labirynty własnego ego czy formalne eksperymentatorstwo w stylu Joyce’a czy Faulknera, których wprawdzie podziwiał, ale nie naśladował. Często mówił z niechęcią o aroganckiej wsobności współczesnej sztuki, która zatraca się w swych hermetycznych konceptach. 

Pozostał pisarzem z XX wieku. Śpiewaj ogrody to wskrzeszenie konwencji powieści modernistycznej zarówno w formie, jak i tematyce. Równie dobrze mógłby ją napisać tak wielbiony przez niego Tomasz Mann. Nie mówię tego, aby zarzucać mu anachroniczność, ale by wskazać duchową formację, z której wyszedł i która pozostała dla niego wzorcem. 

Także świat przedstawiony w jego powieściach nie przekroczył progu XXI stulecia. Próżno tu szukać tego, bez czego dziś już nie jesteśmy sobie w stanie wyobrazić normalnego życia. Nie ma tu więc smartfonów, mediów społecznościowych, wysyłania tweetów, nie ma czatów, kompulsywnego serfowania po Sieci, elektronicznej bankowości, zakupów przez Internet… Komputerem posługiwał się przede wszystkim jak ulepszoną wersją maszyny do pisania. Będąc każdą swą cząstką zrośnięty z tym, co dotykalne, nigdy nie zamieszkałby na stałe w wirtualnej, a więc dzisiejszej, rzeczywistości. 

8

Jedną z często powracających figur wyobraźni Huellego jest motyw przejścia na drugą stronę albo uchylenia kotary, za którą skrywa się inna niż nasza rzeczywistość. W Weiserze Dawidku symbolizuje go tunel, w którym zniknie tytułowy bohater wraz z towarzyszącą mu Elką, w noweli Most przęsła zerwanego wiaduktu, między którymi co noc chodzi na coraz cieńszej linie ojciec protagonisty. W opowiadaniu Złoty deszcz osobliwe sny nawiedzające Anusewicza i Winterhausa staną się zapowiedzią nadzwyczajnych wydarzeń. 

Na jedno mgnienie rozwiera się szczelina w murze ociężałej materii, by dać świadectwo istnienia tego, co nadzmysłowe, metafizyczne. Paweł, choć na co dzień odrzucał złudną według niego pociechę wiary w istnienie Boga czy w jakąkolwiek postać naszego życia po śmierci, w pisarstwie nigdy nie przestał być mistykiem. 

Tak jak niemal wszyscy (mówię tu w imieniu generacji ukształtowanych w kraju nad Wisłą jeszcze w epoce przedinternetowej) odebrał wychowanie katolickie, będące wówczas niemal jedynym dostępnym nam modelem tożsamości na początkowym etapie życia. Żarliwa dziecięca wiara w ewangeliczne cuda, podsycana przez uczestnictwo w katolickich obrzędach, tak silnie oddziałujących na wyobraźnię dziecka swą barokową teatralnością, to doświadczenia, które wyżłobiły w nim głęboki ślad. Nigdy się on w nim nie zatarł, choć dość wcześnie Paweł oddalił się od kościoła. 

To po części tłumaczy, dlaczego hebrajska Biblia oraz Nowy Testament staną się jedną z ważniejszych inspiracji dla jego twórczości. Do ich lektury często powracał jako wnikliwy czytelnik i egzegeta. Szczególnie często sięgał do Księgi Ezechiela. Obrazy, pojęcia i figury językowe zaczerpnięte z Pisma Świętego wciąż będą się pojawiać w jego pisarstwie, przywoływane wprost lub w postaci mniej lub bardziej zakamuflowanych aluzji. Jako zadeklarowany agnostyk, był przekonany, że jedyną dostępną nam formą nieśmiertelności jest pamięć. 

9 

Myślę, że jego niezgoda na tę największą krzywdę, jaką wyrządza ludziom czas – a więc na ostateczne wymazanie z pamięci – wyjaśnia sens zdarzenia, które miało miejsce wiele lat temu. Pozwólcie, że teraz się nim podzielę. 

Był przeszywający wilgotnym chłodem listopadowy wieczór, kiedy odwiedziliśmy go z Wojtkiem Wenclem w mieszkaniu na Sobótki we Wrzeszczu. Ożywionej rozmowie towarzyszyła irlandzka whiskey sączona z masywnych szklanek. W pewnym momencie poprosił nas o pomoc w sprawie, która, jak teraz o tym myślę, na pewno podpadała pod niejeden paragraf. Przy odrobinie pecha wszystko mogło się skończyć na komisariacie. 

Otóż podczas swoich wędrówek po peryferyjnych dzielnicach Gdańska Paweł natknął się na likwidowany poniemiecki cmentarz, który znajdował się na terenie przylegającym do budowanego na nowo w tym miejscu kościoła. Tam wśród ostatnich już nagrobnych płyt przeznaczonych do wywózki – miały najpewniej posłużyć jako materiał budowlany – była jedna, którą koniecznie chciał ocalić. Chodziło o to, aby zabrać ją stamtąd pod osłoną nocy i zawieźć w jakieś bezpieczne miejsce. Najlepiej do jego domu. Alkohol już od jakiegoś czasu krążył w naszej młodej krwi, więc ochoczo zgodziliśmy się wziąć udział w tak intrygującej przygodzie. 

Wsiedliśmy do samochodu i po dwudziestu minutach byliśmy na miejscu. Zaparkowaliśmy pod ceglanym murem otaczającym dawny cmentarz. Światła sodowych latarń wypalały pomarańczowe dziury w otaczających okolicę ciemnościach. Przeszliśmy przez uchyloną bramę, grzęznąc w muldach mokrej ziemi rozkopanej przez koła ciężarówek, które tędy wjeżdżały na teren budowy. 

Niegdysiejszy cmentarz przypominał duży, zaniedbany park, w którym z rzadka rozrzucone były ocalałe jeszcze groby. W samym jego środku majaczyła bryła nowoczesnego, nieukończonego kościoła oraz kubistyczne gmaszysko domu parafialnego. 

Paweł zaprowadził nas pod jedno z wielkich rosnących tu drzew. Wyjął z kieszeni latarkę i skierował jej światło na opartą o jego pień grobową płytę. Była zrobiona z czerwonego granitu. W świetle latarki odczytaliśmy wyryty na niej szwabachą napis – imiona i nazwiska dwóch braci, którzy zmarli w 1943 roku w odstępie zaledwie kilku miesięcy. Byli rzecz jasna Niemcami. Ten, który odszedł wcześniej, miał w chwili zgonu dwadzieścia lat, drugi o rok mniej. Nie zapamiętałem, jak się nazywali, nigdy się więc już nie dowiem, co było przyczyną ich śmierci – kula na froncie wschodnim, wypadek, choroba, zabójstwo, jakiś fatalny zbieg okoliczności? 

Paweł stał bez słowa, nie spuszczając latarki. Tak jakby chciał, abyśmy dobrze sobie zapamiętali, co widzimy. Chwila ta przeciągała się w dziwny sposób. Nagle zrozumiałem, że uczestniczę w fabule jeszcze nienapisanego przez niego opowiadania – byliśmy jego bohaterami, więc należało teraz wejść w wyznaczone nam role… A może jednak już istniejącego? Od razu pomyślałem o Weiserze Dawidku i scenie, w której Weiser pokazuje narratorowi na brętowskim cmentarzu nagrobek Horsta Mellera. 

Paweł w końcu wyłączył światło. „Bierzmy się za robotę!” – powiedział. 

Odchyliliśmy płytę od drzewa i powoli ułożyliśmy na rozmiękłej ziemi. Poczułem wówczas jej ciężar. Był dużo większy niż się spodziewałem. Spróbowaliśmy ją podnieść. Chwyciłem za szczyt, Paweł i Wojtek złapali podstawę płyty, unosząc ją na wysokość swych rozchwianych z wysiłku kolan. Z miejsca stało się jasne, że nie zrobimy z nią nawet kroku. 

Mimo to podjęliśmy jeszcze jedną próbę. Płyta znów została dźwignięta i prawie natychmiast wyślizgnęła mi się z dłoni. Jej tępa krawędź, zanim zaryła w ziemi, zdążyła jeszcze zahaczyć o moją łydkę. Syknąłem z bólu. Nogawka spodni była w tym miejscu rozdarta. 

„Nieee…, to niemożliwe. Nie damy rady. To od początku był głupi pomysł!” – wyrzuciłem z siebie z bezsilną irytacją. W tym momencie w jednym z pokoi domu parafialnego zapaliło się światło. Mężczyzna w średnim wieku otworzył gwałtownie okno. Miał na sobie szlafrok. Głowa świeciła łysiną niczym księżyc w pełni. Jakiś czas wpatrywał się w skrywającą nas ciemność. „A kto tam jest?” – zawołał jakoś głupio. Wstrzymaliśmy oddechy. Mężczyzna zniknął na chwilę, po czym wrócił z reflektorem w ręku. Od razu skierował go na nas. Zamarliśmy w bezruchu. Silny snop światła trzymał nas w swym zamkniętym kręgu niczym w potrzasku. „Dzwonię na policję!” – szczeknął ostrzegawczo i znów zniknął w głębi mieszkania. 

Rzuciliśmy się do ucieczki. W jednej chwili znaleźliśmy się przy samochodzie. Paweł nie mógł znaleźć kluczyków. Roztrzęsionymi rękoma przeszukiwał po kilka razy te same kieszenie. Mijały kolejne sekundy, które dłużyły się w nieskończoność. Wreszcie znalazł kluczyki tam, gdzie już wcześniej bezskutecznie po wielokroć sprawdzał. Głośno zatrzasnęliśmy drzwi i samochód natychmiast ruszył. Po drodze minęliśmy się z policyjnym radiowozem. Być może tym, który został wezwany przez księdza. 

Był środek nocy. Znów siedzieliśmy przy whiskey w mieszkaniu na Sobótki. Nastroje były ponure. Okazało się, że Paweł w tym całym pośpiechu przyciął sobie drzwiami samochodu płaszcz niedawno przywieziony z zagranicznej podróży. Był do wyrzucenia. Ja odkażałem wodą utlenioną paskudne otarcie łydki. Wojtek zgubił gdzieś podczas bezładnej ucieczki skórzaną rękawiczkę. 

Fiasko wyprawy wgniatało nas w fotele. Nie było nastroju do nocnych rozmów. Wreszcie Paweł oznajmił, że idzie spać. Wyszliśmy na miasto w poszukiwaniu taksówek, które miały nas zawieźć do domów. 

Rana na łydce była bolesna i nie chciała się zagoić. Obawiałem się, że w tamtych warunkach mogłem zarazić się tężcem. Wizja śmierci w koszmarnych cierpieniach dręczyła mnie długo. Jednak zamiast pójść z tym natychmiast na pogotowie, wolałem przez kilka tygodni połykać codzienne porcje strachu. W końcu jednak mogłem uznać, że niebezpieczeństwo minęło. 

Ciekawe, że później nigdy jakoś nie wróciliśmy do tamtego zdarzenia. Jakby nigdy nie zaszło. Jedyny ślad, który pozostał po tej nocnej przygodzie, to skośna szrama na mojej łydce. Więc wciąż byłem postacią z prozy Pawła: przecież Paweł Heller – narrator Weisera Dawidka – został zraniony w nogę kulą wystrzeloną przez Weisera. Literatura pożerała rzeczywistość, a postacie literackie moją własną tożsamość. Niemal wszystko, co wówczas działo się w moim życiu, zdawało się przedrzeźniać sytuacje i zdarzenia wcześniej zapisane w prozie Huellego. To chyba z powodu maniakalnego jej w tamtym czasie czytania. 

Czułem, że w tym uwikłaniu jest coś chorobliwego. Trzeba było z tym skończyć. Odłożyłem jego książki na kilka lat. Błogosławiony upływ czasu wywiał z mej głowy znane wcześniej niemal na pamięć fabuły powieści i opowiadań. Blizna na łydce stawała się coraz bledsza, aż w końcu wchłonęła się zupełnie. Nie pozostało po niej nawet najmniejsze znamię. 

Znów mogłem żyć według wymyślanych wyłącznie przez siebie scenariuszy. 

10 

Rocznikowo dzieliło nas równo dziesięć lat. Poznałem go jeszcze pod sam koniec moich studiów polonistycznych – tych samych, które swego czasu ukończył także i on. Dużo później przez czternaście lat redagowaliśmy razem z Adamem Kamińskim, Wojtkiem Borosem oraz Pawłem w roli Naczelnego gdyńską „Blizę”. Mimo tej wieloletniej znajomości, podczas której otrzymałem od niego wiele oznak sympatii i bezinteresownych dowodów uznania, nigdy nie wszedłem do grona jego najbliższych przyjaciół. Najwidoczniej zabrakło mi czegoś, co pozwoliłoby temu posiadającemu taką łatwość nawiązywania przyjaźni człowiekowi obdarzyć mnie prawdziwą bliskością. Zajmowałem więc miejsce w trzecim lub drugim rzędzie bardzo licznego grona jego znajomych, tylko czasem i na krótko będąc proszony, by usiąść w pierwszym. 

Piszę to wszystko, abyście mogli sobie wyrobić właściwe wyobrażenie o charakterze łączącej nas relacji. Nie chcę ukrywać, że moje wspominanie jest zawężone do wielkości szczeliny w półprzymkniętych drzwiach, przez którą pozwolił mi się sobie przyglądać. 

Tak więc nie byłem dla niego nikim szczególnym. Natomiast on zawsze znaczył dla mnie bardzo wiele. Stał się kimś takim na długo, zanim się poznaliśmy – w chwili, gdy wpadł mi w ręce jego Weiser Dawidek. To było jak objawienie. Ta książka była moją pierwszą prawdziwą literacką miłością. 

Zdarzyło się to trochę przez przypadek – po prostu przyszła do mnie we właściwym momencie. W tym krótkim okresie młodego życia, kiedy wrażliwość oraz intelekt dopiero co osiągają swą pełnię – wszystko więc odczuwamy znacznie mocniej i rozumiemy dużo głębiej niż dotychczas. Zarówno nasze życiowe, jak i czytelnicze doświadczenie jest wciąż na tyle znikome, że zblazowanie, jakie później przynosi monotonna powtarzalność przeżyć oraz ciężar pustej erudycji, jeszcze nie tłumią wybuchów czystego zachwytu. Takich spotkań z książkami nigdy się nie zapomina. Tak jak pierwszych miłości. Pozostają w nas już na zawsze. 

W pierwszej kolejności przyciągnęła mnie do tej powieści topografia przestrzeni, w której Huelle umieścił swych bohaterów. Wrzeszcz między ulicą Abrahama i Gomółki, okolice zajezdni tramwajowej oraz dolinka w lesie, nad którą był przerzucony wiadukt pod rozebraną linią kolejową biegnącą w kierunku Kartuz – to kraina, gdzie, podobnie jak autor powieści, przeżyłem swoje wczesne dzieciństwo. 

Od czwartego roku życia codziennie, skoro świt, jeździłem z matką tramwajem do przedszkola potocznie zwanego „Tramwajarzem”. Przylegało ono do terenu zajezdni tramwajowej, a być może kiedyś jego budynek do niej nawet należał. Jeśli tylko była pogoda, zaraz po śniadaniu wyprowadzano nas na spacer. Były tylko dwie strony tych wypadów – strona kościoła Zmartwychwstańców z doliną, która się zaraz za nim zaczynała, albo strona starego nasypu kolejowego biegnącego przy tramwajowej pętli na ulicy Abrahama.  

Tam odbywały się nasze dzikie gonitwy, indiańskie podchody, toczyły się dziecięce wojny obfitujące w podstępne zasadzki i szekspirowskie intrygi. Tam zawiązywały się i kończyły wielkie przyjaźnie, rozgrywały operetkowe dramaty nieszczęśliwych zakochań. To była moja „genialna epoka” i czasem mam wrażenie, że wszystko, co najważniejsze w życiu się wydarzyło, miało miejsce tam i wówczas – w płytkiej, piaszczystej dolince, z brzegów której wyrastały monstrualnie poskręcane korzenie sosen, oraz na gęsto zarośniętym odcinku dawnego nasypu, ograniczonego z dwóch końców betonowymi przyczółkami zerwanych pod koniec wojny wiaduktów. 

Weiser Dawidek podnosił poziom mityczności tamtych miejsc i czasów o oczko wyżej. Niemal wszystko w tej opowieści wydawało mi się powtórzeniem tego, co sam przeżyłem. Jednak stała się ona dla mnie aż tak ważna, nie tylko dlatego, że kiedyś sam biegałem po śladach bohaterów prozy Huellego. Dużo istotniejsze było to, że odnalazłem w niej coś, a właściwie kogoś, kto nigdy się nie pojawił w mojej „genialnej epoce”, a na kogo przez cały jej okres daremnie oczekiwałem. Myślę tu oczywiście o dziecięcym Mesjaszu, czyli charyzmatycznym koledze, takim jak Weiser, którego mógłbym podziwiać za jego mądrość, prawość i siłę, który wtajemniczyłby mnie w najważniejsze sprawy tego oraz tamtego świata, a ja w zamian ofiarowałbym mu swe bezwarunkowe oddanie. 

11 

W ostatnich tygodniach życia Paweł często powtarzał, że czas odejść. Skarżył się, że nie chce dłużej żyć, gdyż współczesny świat nie jest już jego światem – ma za nic to wszystko, co dla niego jest naprawdę ważne. Nie dowierzałem tym słowom. Zawsze był królem życia, które kochał namiętną miłością. Myślę, że wbrew temu, co opowiadał, pragnął żyć i obcość dzisiejszych czasów nie złamałaby jego potężnej woli istnienia. Ja, w tym do głębi przejmującym wyznaniu, słyszałem raczej pełną rozpaczy rezygnację wynikającą z uświadomienia sobie ostatecznej przegranej z chorobą, która go pokonała. Czyniąc go niemal inwalidą, odebrała mu prawie wszystko, co było dla niego źródłem radości istnienia. 

Zabiło go to, co było przyczyną przedwczesnej śmierci całej rzeszy pisarzy – tych wielkich i tych pomniejszych. Litanię ich nazwisk można odmawiać niemal w nieskończoność: Scott Fitzgerald, Hemingway, Jerofiejew, Bukowski, Capote, Kerouac, Gałczyński, Broniewski, Hłasko, Wojaczek, Grochowiak, Iredyński, Brycht, Osiecka, Żakiewicz, Pilch… 

Długo wahałem się, czy poruszać ten temat. Wchodzę tutaj w sprawy, które zazwyczaj dyskretnie przemilcza się we wspomnieniach dotyczących dopiero co zmarłego człowieka. Na pewno znaleźliby się dużo bardziej niż ja uprawnieni do zabrania tu głosu. 

Może popełniam nietakt, ale mam poczucie, że wspomnienie to byłoby naznaczone jakimś fałszem i hipokryzją, gdyby omijało alkoholizm Pawła, który położył się cieniem na sporej części jego życia. Milczeć w tej sprawie, to robić z niej wstydliwe tabu, to nadać jej charakter niezdrowej sensacji. Tymczasem trzeba mówić o niej otwarcie i w jedyny właściwy sposób – jak o nieuleczalnej chorobie, której stała się jego udziałem. 

Picie było brzemieniem, z którym Paweł zmagał się od dawna. Druzgotało jego zdrowie, niszczyło życie osobiste, stawało na przeszkodzie realizacji pisarskich zamierzeń. Wszyscy byliśmy mimowolnymi świadkami jego upadków będących tego konsekwencją. Mówi się zwykle w takich wypadkach: facet miał wszystko – wielki talent, pieniądze, uznanie, kochających go ludzi, zdrowie – i wszystko to w najgłupszy sposób zaprzepaścił. 

Zanim jednak postawimy go pod pręgierzem, chwilę się zastanówmy. 

Huelle należał do jednej z wielu generacji, dla których papierosy i alkohol były nieodłączną częścią życia towarzyskiego, czymś tak neutralnym podczas rodzinnych uroczystości, zwykłych spotkań i wizyt, a nawet podróży koleją, jak dziś podawane na stół chipsy. Pili niemal wszyscy i niemal wszędzie. Wszystkie grupy społeczne i wszystkie środowiska. Trudno było sobie wówczas nawet wyobrazić, że może być inaczej. W PRL-u tzw. połówka stała się nieoficjalnym środkiem płatniczym, którym wynagradzano drobne usługi i uprzejmości. Ustawiające się przed godziną trzynastą przed sklepami z alkoholem długie kolejki chyba najdobitniej ujawniały skalę tego ponurego zjawiska. W atmosferze powszechnego przyzwolenia uzależnienie przychodziło błyskawicznie tym, którzy mieli do tego predyspozycje. Pozostali potrzebowali trochę więcej czasu i starań, aby się znaleźć w tym samym czarnym dołku. Paweł, tak jak wielu innych, w pewnym momencie stał się ofiarą naszej tanatycznej kultury picia. 

Wspomniałem o jego upadkach – z czasem były coraz bardziej widoczne, coraz trudniej mu było je ukryć, stawały się przedmiotem wypowiadanych za jego plecami ściszonym głosem komentarzy. Ale trzeba też przypomnieć o jego próbach podniesienia się z dna, na które co jakiś czas spadał. Było ich również niemało. Desperacko pragnął przerwać zaklęty krąg, w jakim się znalazł. Miał pełną świadomość tego, co nałóg z nim robi i co mu odbiera. Przypadek Jerzego Pilcha – jego bliskiego przyjaciela – był wystarczająco wymownym memento. 

Aby tego dokonać, uciekał się do wyspecjalizowanej pomocy medycznej, poddawał trwającym wiele tygodni kuracjom. Miał to szczęście, że nigdy nie był pozostawiony sobie z tym problemem. Zawsze mógł liczyć na bezwarunkowe wsparcie oddanych mu przyjaciół oraz całej rzeszy ludzi, którzy go podziwiali. 

A jednak, mimo tego wszystkiego, choroba okazała się silniejsza. Jeśli nie uwolnił się od unicestwiającego go uzależnienia, to znaczy to dokładnie tyle, że nie był w stanie tego zrobić. 

Zniknął w tunelu, z którego nie ma już powrotu. 

Piotr Millati

Piotr Millati

Historyk literatury zatrudniony w Instytucie Filologii Polskiej na Uniwersytecie Gdańskim. Zajmuje się literaturą XX i XXI wieku.

udostępnij:

Przeczytaj także:

Jak „obrendowaliśmy” Gdańsk Jak „obrendowaliśmy” Gdańsk Jak „obrendowaliśmy” Gdańsk
Krystyna Romanowska

Jak „obrendowaliśmy” Gdańsk

Dawniej Langfuhr, dzisiaj Wrzeszcz… Dawniej Langfuhr, dzisiaj Wrzeszcz… Dawniej Langfuhr, dzisiaj Wrzeszcz…
Artur Nowaczewski

Dawniej Langfuhr, dzisiaj Wrzeszcz…