Tuż pod ręką mamy wspaniałą literacką ikonę Gdańska. Jej twarz – postaci na te właśnie nasze czasy – powinna się znaleźć w przestrzeni publicznej i na gadżetach promujących miasto, a elementy biografii i fragmenty utworów w programach edukacyjnych dla szkół. Nie wykorzystujemy jednak potencjału Stanisławy Przybyszewskiej, zawartego w pozostawionych przez nią tekstach: listach, prozie czy dramatach, mało kto spoza literackiej bańki o niej słyszał. A poglądy autorki oraz bezkompromisowa postawa wobec świata są dziś doskonałym materiałem do rozmowy o traumie, autyzmie, roli artystki, kompromisie między sztuką i ekonomią, feminizmie i granicach, które musimy stawiać, by dbać o swój prywatny dobrostan.
Córka Anieli Pająkówny, zdolnej malarki, i Stanisława Przybyszewskiego, „meteora Młodej Polski”, od dzieciństwa samotna i pozbawiona rodzinnego wsparcia, zapłaciła najwyższą cenę za swoje przekonania artystyczne. Wcześnie, bo w wieku jedenastu lat, osierocona przez wychowującą ją samotną matkę, musiała się zmierzyć najpierw – wobec braku kontaktu z ojcem – z rozdzierającą pustką emocjonalną. Potem zaś, kiedy się już pojawił, gdy była dorosła – z retraumatyzującą i wyniszczającą z nim relacją.
Dziś miałaby szansę przerobić swoją nadwrażliwość i dziecięce doświadczenie opuszczenia na terapii, pójść na warsztaty rozwoju osobistego albo przeczytać książkę o niedostępnych emocjonalnie rodzicach. Wówczas pozostawała jej tylko sztuka jako ersatz terapii oraz narzędzie pomocy – to jednak nie wystarczyło, choć przyniosło odrobinę ulgi. Twórczyni między innymi mocnego Thermidora wypełniła swój los: zmarła w biedzie, prawie do końca tworząc teksty i korzystając w pełni ze swojego niezwykłego intelektu, jakby zupełnie zapominając o ciele, które ze strony artystki wytrzymało wiele.
Tylko szkicowo nakreślam sylwetkę i biografię tej fascynującej dramatopisarki, świetnie zajęły się tym już profesora Ewa Graczyk czy Anna Kaszuba-Dębska. Dość zaznaczyć, że Przybyszewska była związana (choć to jednak za dużo powiedziane) z Gdańskiem, mieszkała tu od 1923 roku, kiedy przyjechała z mężem Janem Panieńskim, nauczycielem w Gimnazjum Polskim (dziś ulica Augustyńskiego 1), za jego pracą. Nie lubiła miasta, uważała je za zaściankowe i w listach do rodziny krytykowała – można tak uprościć – płytkie umysły tubylców. Ale po śmierci męża w 1925 nie opuściła Gdańska, na stałe zamieszkała w baraku za szkołą, w której Panieński uczył, aż do roku 1935, do zgonu w wyniku wycieńczenia organizmu i przedawkowania morfiny. Biografowie i lekarz, który pilnował jej zdrowia, nazywali jej stan „chorobą płuc”, nikt więc oficjalnie na początku nie mówił wprost o uzależnieniu.
I tu możemy się zatrzymać, zadając kilka pytań: dlaczego osoba, która jawnie źle się wypowiadała o Gdańsku – z uporem odmawiała zmiany miejsca zamieszkania? Nie tego jednego zresztą. Nie chciała też pracy zarobkowej niezwiązanej z pisaniem czy też szerzej – robieniem sztuki. Pisząc, zapominała o jedzeniu czy zadbaniu o podstawowe wygody. Nie miała dzieci, którym musiałaby poświęcać czas i uwagę. Nie troszczyła się o zdrowie. U krańca życia, wobec doskwierającej biedy, liczyło się tylko tworzenie zdań – w zimnie, bólu i w głodzie, w samotności, bo w relacjach z innymi ludźmi miała kłopoty, nawet z kibicującą jej i życzliwą, chętnie udzielającą pomocy żoną dyrektora gimnazjum, Stefanią Augustyńską, czy ciotką, Heleną Barlińską, chcącą ściągnąć Stasię do siebie, do Warszawy i „normalnego życia”. Z siostrą, córką Przybyszewskiego i Dagny Juel, Ivi Bennet, która ratowała ją przez lata finansowo, przysyłając pieniądze ze Szwecji, widziała się na pogrzebie ojca i później prowadziła tylko intensywną korespondencję.
Czy nie jest tak, że wszystkie zbędne czynności Przybyszewska zdecydowała się wyeliminować w obawie przed marnowaniem czasu na „nieistotne”? Zwykle kierującą człowiekiem wolę przetrwania zamieniła na pasję, która okazała się demonem destrukcji i prostą drogą do unicestwienia. Artystyczna bezkompromisowość autorki dzisiaj miałaby zapewne jednostkę chorobową – świadomie nie wzięła wsparcia, jakie jej oferowano. Ale czy nadal to nie jest, przynajmniej w jakiejś części, jedyna droga dla artystek, które chcą być totalne?
Warto się więc zapytać o granice poświęcenia dla sztuki. Ile można zrobić, do jakiego stopnia zatracić w tym, co jest tylko jedną ze sfer życia? I czy przypadkiem z drugiej strony dziś nie możemy sobie na to po prostu pozwolić – bo współcześnie pisarka ma być twórczynią, menadżerką, sekretarką obsługującą biuro, specjalistką od PR-u, boginią urody, publicystką, showwoman i papieżycą udzielającą błogosławieństwa ludowi jednocześnie? Autorka Sprawy Dantona w swoim zimnym baraku mówi temu wszystkiemu NIE.
Gdański tramwaj Stanisławy Przybyszewskiej (nadanie imienia odbyło się w 2015 roku, byłam na wzruszającej uroczystości) – już nie jeździ. Dom Kultury, którego była matronką (jeszcze wspominam wieczory poetyckie tam organizowane w latach dziewięćdziesiątych XX wieku), Spółdzielnia Mieszkaniowa „Morena” oddała lata temu pod patronat Jana Pawła II. Miejsce pochówku na cmentarzu na Chełmie – nie istnieje. Ulicy w Gdańsku – nie ma. Przybyszewska uległa entropii, został tylko kamień, głaz, jak wyrzut, przy dawnym Gimnazjum Polskim, ostatnim miejscu jej zamieszkania. Pamięć o Stasi wymyka się konwenansom i tradycji mieszczańskiego upamiętnienia, tak jakby autorka zza grobu dalej nie chciała wziąć niczego, co odciągnie ją od jasnego ognia kreacji. Jakby chciała powiedzieć, że trzeba wymyślać to upamiętnianie inaczej, z większą inwencją i elastycznością, mocniej, żywiej, po całości.
Dziś, wiedząc cokolwiek o procesie twórczym i o człowieku w ogóle, mówimy już o konieczności zdrowego stawiania granic, o możliwości emancypacji czy niezależności kobiet, o traumie pokoleniowej i osobistej. Możemy swobodnie zadawać wszystkie te pytania, przed którymi Stasia uciekła w sztukę. Także te o naruszanie kobiecych granic – zarówno w kontekście nadużywania ciała w zwykłych codziennych sprawach (choćby brak odpoczynku), jak też w sytuacjach poważniejszych: i stosowanie używek, i przemoc ze strony bliskiego człowieka (coraz częściej się mówi przecież o prawdopodobnym molestowaniu seksualnym Stasi przez ojca), i opresja systemowa (incydent więzienny w Poznaniu). Nasze światy mogą być już inne, gdy zrozumiemy mechanizmy destrukcji, a model twórcy/twórczyni także można zmienić z młodopolskiego ponownie na renesansowy, a nawet stworzyć całkiem nowy. Wiemy także więcej o osobach w spektrum czy z wysoką wrażliwością – da się i te modele obsłużyć i obłaskawić, przeprogramować wzorce na konstruktywne i dające rozwój wzmocnienie.
Trzeba to w końcu zobaczyć: Stanisława Przybyszewska jest wielkim zasobem Gdańska. Musi się doczekać multimedialnej, interaktywnej wystawy i nienudnego muzeum. Zadała nam te wszystkie pytania i zostawiła z nimi – jeśli nic nie zrobimy z tak wielkim potencjałem, to można nas, mieszkańców i mieszkanki, nazwać tak, jak to czyniła ta dzika artystka ze swojego ukrycia: prawdziwie ograniczonymi.