„Odmowa uczestnictwa”* | Rozmowa pierwsza
Czy porażka jest elementem biografii grup uprzywilejowanych, które mogą sobie pozwolić na marzenia? Performowana przez bunt, wycofanie lub brzydkie nieposłuszeństwo, zakłóca umowę społeczną, tworzy szczelinę w apatycznym dobrostanie. I jednocześnie wypełnia tę wyrwę jakością, którą od niedawna nazywamy bez wstydu – kulturą przegrywania. Na marginesie neoliberalnych definicji sukcesu rozmawiamy o szerokiej recepcji porażki, oporu i rozczarowania wspólnotą. Agnieszka Dauksza – naukowczyni i biografka, finalistka Nagrody Literackiej Nike, laureatka między innymi Nagrody „Newsweeka” im. Teresy Torańskiej – pisze o nich w eseju Ludzie nieznaczni. Taktyki przetrwania (Karakter – słowo/obraz terytoria, Kraków–Gdańsk 2024).
Hanna Łozowska: Kiedy czytam Ludzi nieznacznych, myślę o takich hasłach jak „porażka”, „opór”, „rezygnacja”, ale też „emancypacja”, „niezależność” i „wolność”. To słowa zarówno z rejestru pejoratywnego, jak i z rejestru siły.
Agnieszka Dauksza: W naszej kulturze „porażka”, „rezygnacja” czy „bezsilność” nie kojarzą się najlepiej. Jednocześnie wiele osób jest zbyt zmęczonych codziennością, by podtrzymywać mit powodzenia i eksponować jedynie jasne strony życia. Mówienie o tym, co trudne czy negatywne, jest nie tyle pogrążeniem się w marazmie, ile uczciwym powiedzeniem sobie i innym, że w każde ludzkie doświadczenie wpisują się zróżnicowane prądy. Żeby wyłoniło się coś, co może uchodzić za powodzenie czy jasny, radosny punkt, trzeba przejść też przez to, co trudne czy mozolne. Nie chciałabym przypisywać współczesnej kulturze wyłącznie tego, co porażkowe, ale zależy mi na tym, by dopuścić do obecności w debacie publicznej i dowartościować to, co i tak istnieje, choć bywa wypierane. Bezsilność jest faktem społecznym. Po pierwsze, nie ma innego wyboru. Po drugie, dobrze się składa, bo nie byłoby żadnej siły bez doświadczenia bezsilności.
HŁ: Polki i Polacy są – jak piszesz – tak oswojeni z szeroko rozumianą porażką, ofiarą czy wyeksponowanym cierpieniem, że można pomyśleć, że to nie zamiatanie pod dywan, ale defetyzm jest naszą codzienną opowieścią.
AD: Słyniemy z memów pokazujących, jak wygląda polski uśmiech. To zjawisko ciekawie się uzupełnia z tendencjami, o których mówiłyśmy przed chwilą. Z jednej strony – wypieramy to, co negatywne, by w sferze publicznej prezentować się otoczeniu jak najbardziej sprawczo: jako spełnieni, szczęśliwi ludzie sukcesu. Z drugiej strony – coraz częściej nie mamy już na to siły, luzujemy i dopuszczamy do głosu słabość, odsłaniamy się jako osoby przewlekle zmęczone czy rozczarowane realiami. A z trzeciej strony – i to wcale nie jest oczywiste zagranie – używamy słabości jako strategii. Wydaje mi się, że Polacy niejednokrotnie pozorują słabość czy wycofanie, żeby ukryć, zniwelować swoją sprawczość. Wstydzimy się przyznać, że coś nam się udaje – bo stanie się to obiektem zazdrości, przyczyną napięć. Robimy więcej i działamy z większym rozmachem, niż deklarujemy to wobec innych, nawet bliskich osób. Te współwystępujące tendencje są zapewne efektem ścierania się różnych czasowości i kultur codzienności. Tej, która przez dziesięciolecia opierała się na bylejakości i niepozorności, modelu „jakoś to będzie”, pozwalającym nie wyróżniać się zanadto i pozostawać częścią większościowej wspólnoty, zresztą takiej, która ukonstytuowała się wokół wspólnych porażek. I tej kultury, która mniej więcej od przełomu lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych XX wieku nakazywała inwestować w sukces, emancypację i bogacenie się jako główne aspekty rozwoju.
HŁ: Proponujesz swoim odbiorczyniom, odbiorcom bardzo szeroką systematykę tych nietożsamych wspólnot. Mieszczą się w niej rozmaite rejestry: i związane z symbolicznym oporem w codzienności, i z doświadczeniem granicznym – wojną, chorobą, uchodzeniem. O tej ostatniej grupie mówisz: „ludzie jaszczurki”.
AD: Sporo jest wokół nas opowieści o ludziach jaszczurkach, czyli osobach, które doświadczyły czegoś skrajnego – przemocy, choroby, straty, a które rzekomo wyszły z tego zwycięsko. Ocaliły osobowość, zachowały ciągłość biograficzną, wróciły płynnie do życia. Tego typu scenariuszami przez lata karmiły nas filmy i literatura, ale i sporo było świadectw ocalałych, którzy w takim tonie opowiadali o swoim przeżyciu. Nie dowierzam takim gładkim narracjom, bo przecież zarówno przetrwanie, jak i opór, który jest nieodzowny do przetrwania, wiążą się z radykalną zmianą, która trwale naznacza jednostkę. Właściwie nie ma powrotu do tego, co było. W jakimś sensie za każdym razem z oporu i przetrwania wyłania się nowy byt. To nie tak, że traci się ogon i pełznie czy idzie się dalej. Poza tym nawet jaszczurki nie zachowują swojego statusu po stracie ogona – spadają w jaszczurczej hierarchii, a ogon, jeśli w ogóle odrasta, to w szczątkowej postaci. Nieco inaczej jest ze strzykwami, dzielącymi się pod wpływem zagrożenia. Ale i one muszą pozbyć się części narządów wewnętrznych, by spróbować przetrwać.
HŁ: Nawiązujesz do Szymborskiej i Autotomii: „W niebezpieczeństwie strzykwa dzieli się na dwoje: / jedną siebie oddaje na pożarcie światu, / drugą sobą ucieka”.
AD: Zastanawiałam się w tym kontekście nad ludzką wspólnotą i bezsilnymi performerkami niezgody, które reagują publicznie na jakieś nadużycia czy presję. One, wyrażając sprzeciw, również ryzykują swój status i nigdy nie lądują w miejscu, z którego startowały. Opór wiąże się z metamorfozą, która zmienia nie tylko je same, ale też ich otoczenie. Performerki oporu stają się nowymi bytami także pod wpływem determinacji, która w nich wzbiera – wchodzą na inny poziom zaangażowania.
HŁ: „Porzucenie apatycznego lądu na rzecz niespokojnego oceanu”?
AD: Ten ocean jest większym zagrożeniem, łatwiej w nim przepaść. A jednocześnie bohaterki mojej książki coś gna do tego przekroczenia i ryzyka. Niechęć wobec status quo i bezwolnego dostosowywania się do otoczenia. Niezgoda jest ważniejsza niż bezpieczeństwo własne.
HŁ: Piszesz też o porażkowych bojowniczkach oporu. Wewnątrz tego określenia mieści się sprzeczność. Bo z jednej strony jest porażka, z drugiej – opór, który kojarzy się z siłą, determinacją, ale i nadzieją. Przywołujesz tu między innymi Sinéad O’Connor jako przykład porażkowej bojowniczki. Dlaczego „porażkowej”?
AD: Gdy Sinéad występowała przeciwko Kościołowi katolickiemu, drąc zdjęcie Jana Pawła II i wygłaszając swój apel, nie zakładała radosnego zakończenia performansu. Komentując wydarzenie po latach, twierdziła, że nie dało się tamtej sytuacji wygrać, zostać bohaterką – można było jedynie stracić. Siła, przeciwko której występowała w pojedynkę, była nieproporcjonalnie potężniejsza. Mimo wszystko wyraziła niezgodę, w konsekwencji tracąc swoją popularność i dalszą karierę. Można dzisiaj uznać, że był to brawurowy gest i medialnie nośny przekaz, zapośredniczony natychmiast na tysięczne sposoby. I rzekomo dlatego było Sinéad łatwiej, że była gwiazdą muzyczną, osobą rozpoznawalną i uwielbianą. Nie sądzę jednak, by można tu mówić o jakiejś łatwości i taryfie ulgowej – wiele ryzykowała, narażając się także osobiście. Po jej akcie nie tylko ją wyśmiewano i wygwizdywano, ale też przez lata grożono śmiercią. Ten pakiet niechętnych, nienawistnych reakcji wspólnoty dominującej jest – nawet jeśli w dużo mniejszej skali – znany chyba każdej osobie, która decyduje się publicznie manifestować sprzeciw. Jej czyn czy strategia oporu zaczyna do niej przylegać, trwale ją naznaczając.
HŁ: Etykiety, które oblepiają.
AD: Piszę w książce o etykietowaniu w kontekście osób typu przegrywowego – określanych przez innych mianem „przegrywów” – ale rzeczywiście etykiety są też używane czy wręcz nadużywane w nierównej walce grup większościowych z performerkami oporu. Gdy chce się je wyszydzić i zdyskredytować, oblepia się je jakimś skojarzeniem, epitetem, charakterystycznym, zwykle pejoratywnym słowem. To działa jak kula śniegowa. Im dłużej dane skojarzenie funkcjonuje w obiegu, im częściej jest zapośredniczane, tym więcej brudu do niego przylega. W ten sposób blokuje się sprawczość performerki oporu i jej gestu, zamrażając osobę wizerunkowo, zamykając w kokonie cudzych niechętnych wyobrażeń. Chodzi o ograniczenie jej dynamiki, skuteczności i mobilności.
HŁ: To jest mechanizm obrony systemów, instytucji przeciwko jednostkom?
AD: Podejrzewam, że instytucje nie chcą tego mechanizmu postrzegać jako obrony, ale traktują go jako prewencję. Ale jest to mechanizm samoobronny, który ma na celu podtrzymanie status quo. Na przykład ciągłości praktyk mobbersko-przemocowych. Chodzi o ochronę porządku instytucji jako takich, ale też konkretnych jednostek, bo instytucje zawsze wyznaczają strażniczki i strażników, którzy mają chronić ciągłość funkcjonowania.
HŁ: Bardzo poruszył mnie fragment, w którym przywołujesz bierny opór goryli z opowiadania Kornela Filipowicza. Piszesz: „Uwięzione w zoo zwierzęta zastygają w absolutnym bezruchu, odmawiając wszelkich interakcji. […] Ich pasywność jest aktywna, skazana na porażkę i sprawcza jednocześnie. Dezorganizują pracę, wprawiają w stupor weterynarzy, turystom odbierają przyjemność zwiedzania zoo. Skłaniają ku myśli, że oto właśnie «przepełniła się miara niewoli»”.
AD: To z opowiadania Scena końcowa – pamiętam, że i na mnie zrobiło spore wrażenie, dlatego zdecydowałam się wybrać je do zbioru Formikarium Filipowicza [Kornel Filipowicz, Formikarium, czyli w moim świecie mrówek. Opowiadania, wybór i wstęp Agnieszka Dauksza, posłowie Adam Wajrak, Znak, Kraków 2021 – dopisek red.]. Małpy, które są zamknięte w ogrodzie zoologicznym, nagle zastygają w bezruchu. I trwają w tym zawieszeniu. Niby nie wiadomo, co się wydarza, trudno zrozumieć ich gest, ale nawet trudność komunikacji międzygatunkowej nie pozwala ignorować interpretacji, która się nasuwa: one przeciwko czemuś występują. I dalej pojawia się pytanie: przeciwko komu lub czemu? Nie sposób nie dostrzegać w tym akcie oporu przeciwko ludziom i ich polityce traktowania innych bytów.
HŁ: Wydaje się to czymś więcej niż tylko twórczą konwencją Filipowicza. Długo nie byłam w zoo, bo bliskość małp na poziomie genetycznym, podobieństwa gestów, mimiki, powodują, że obserwowanie ich zamknięcia staje się nieznośne dla osoby czującej.
AD: I nie dotyczy to jedynie małp żyjących w zamknięciu. Chodzi o wyzyskującą, cyniczną gospodarkę ludzi niszczących naturę, ingerencję w naturalne rytmy, przyczynianie się do bezpowrotnego wymierania gatunków. O ogrodach zoologicznych mówi się, że to forma ochrony, miejsca przetrwania zagrożonych gatunków. Ale to przecież czysta hipokryzja, bo one są zagrożone wskutek naszej działalności. To po pierwsze. A po drugie: dlaczego te konkretne osobniki, zamknięte w klatkach, muszą na siebie brać ciężar zachowania gatunku? Ich życie jest niepełne, skoro nie mogą poznać go w szerszej skali niż tylko na przestrzeni kilku metrów wybiegu.
HŁ: Opór goryli przypomina też rozdział, w którym wspominasz o znikaniu. To strategia: nie będę dłużej pełnić rozrywkowej, służebnej funkcji w społeczeństwie. To też forma ucieczki od jakiegoś „my”, które zawiodło.
AD: Zniknięcie nie musi być odmową fizycznej obecności. Może być też zmianą trybu funkcjonowania w ramach danej wspólnoty czy grupy: odmawiasz pełnienia określonych funkcji. Nadal jesteś, bo nie da się inaczej, ale nie chcesz dłużej działać według schematu, który został narzucony. To znikanie dośrodkowe było też realizowane przez małpy z opowiadania Filipowicza. My również bywamy tymi małpami – i w relacjach osobistych, i służbowych, i szerzej: społecznie, politycznie – kiedy traktowani jako jedynie wykonawcy cudzych potrzeb i oczekiwań, postanawiamy się wycofać.
HŁ: Wrócę więc do hasła „emancypacja”. Podoba mi się, co robisz z tym słowem, gdy wspominasz jego powszechne znaczenie, kojarzone z dziewiętnastowiecznymi ruchami emancypacji kobiet, walczących o prawo wyborcze, prawo do nauki, pracy zawodowej. Dzisiaj opowiadasz o użyciu postulatu „emancypacji” jako narzędzia dyscyplinującego.
AD: Wydaje mi się, że emancypacja zbyt często jest dziś mylona z przymusem dostrajania się do wymogów społecznych, przymusem nadążania, dostosowania się, rozwoju według określonych wytycznych. Emancypacja stała się zobowiązaniem, nie prawem czy możliwością. Emancypacja w tym wydaniu ma iść w parze z rzekomo motywującymi hasłami kołczingowymi: staraj się bardziej, działaj szybciej, efektywniej, postępuj tak, żeby inni to szanowali, podziwiali i żebyś dzięki temu mógł, mogła uzyskać wyższy status. Tak pojęta emancypacja jest zaprzeczeniem tego, co chciałabym rozumieć przez to pojęcie, jest zaprzeczeniem potencjału zmiany. Także zmiany rozumianej jako zerwanie, odmowa, odejście od reguł gry, które wyznaczył ktoś inny. Wolę myśleć o emancypacji jako o szukaniu dla siebie potencjału, sprawczości lub niesprawczości, które dokonują jakiegoś wewnętrznego przesunięcia, są biograficznie znaczące. Emancypacja to nie tylko pośpiech, mimikra, dostrajanie się do cudzego rytmu – może również przybierać formę odmowy, oporu, niezgody, zawieszenia. Chodzi o to, żeby odzyskać emancypację do swoich celów – jako podręczne narzędzie, a nie kolejne zobowiązanie.
HŁ: Pokoleniu Z to się udaje? Chętniej odmawia?
AD: Coraz częściej tak. I coraz świadomiej. Młodsze pokolenie nie czuje, że trzeba się z tej odmowy tłumaczyć albo się jej wstydzić. Uznaje, że odmowa, pasywność czy zaniechanie są stanami bazowymi, a ewentualna aktywizacja jest czymś mniej oczywistym, możliwym do rozważenia. I to różni je od pokoleń poprzednich – zaniechanie było powodem do tłumaczenia się, pozorowania, działań zastępczych. Tak właśnie byliśmy wychowywani i to kultura zapierdolu, nadążania, wywiązywania się była podstawą.
Bardzo mnie ciekawi to nowe pokolenie – cieszyłabym się, gdyby się okazało, że większa swoboda w odmawianiu przynosi im więcej satysfakcji czy radości. Ale chyba trudno o taką prawidłowość – na przykład osoby studenckie bywają u kresu wytrzymałości, mają stany depresyjne i mozolnie uczą się z tym sobie radzić. Zapewne ich strategie przetrwania w realiach późnego kapitalizmu też nie są gwarancją powodzenia. Ale może właśnie umiejętne przeskakiwanie między tymi taktykami byłoby dla nas jakąś metodą? Z pewnością metryka o niczym nie przesądza, z dystansem patrzę na rzekomo faktyczne podziały na millenialsów i zetki, to bardziej skomplikowane. Wszyscy jesteśmy podobnie wystawieni na wyzwania współczesności, presję i krytykę, choć zmienne bywają sposoby reakcji na te bodźce i różne są formy oporu. Poza tym znaczenie ma nie tylko wiek, ale i miejsce urodzenia, funkcjonowania, sytuacja ekonomiczna itd.
HŁ: W książce wspominasz, że porażka niegdyś była przywilejem klas posiadających. W biografiach ludowych etykieta porażki właściwie nie występuje. Kiedy jesteś przypisany do porażki czy rezygnacji mocą urodzenia – czyli brakuje ci wspomnianego wyposażenia symbolicznego – porażka jako taka nie istnieje.
AD: Chyba rzeczywiście, bo w tej perspektywie istnieją tylko powinności, zobowiązania i kary. Porażek nie doświadczają ci, którzy nie mogą także aspirować do sukcesu. Zatem porażka wiąże się z symboliczną przewagą. Poza tym porażki nie są obiektywne – zwykle odnoszą się do szerszego kontekstu, ponosi się je w jakiejś skali wartości, wobec wspólnoty. W grupach, które niegdyś miały przywileje, zasoby i swobodę działania, porażkowanie było normą, traktowaną jako styl bycia, ekstrawagancja. Na przykład dziewiętnastowieczni utracjusze. Demokratyzacja prawa do porażek to stosunkowo nowa tendencja. I porażka nazywana po imieniu też jest dość młodą bohaterką życia społecznego.
HŁ: Zanim usiadłam do czytania Ludzi nieznacznych, poradziłaś mi: „Zacznij od rozdziału drugiego”. W którym rozdziale ty się odnajdujesz?
AD: Przez ostatnie lata najmocniej identyfikowałam się z taktyką szukania form niezgody na funkcjonowanie zgodnie z cudzym, narzuconym odgórnie warunkom. Dziś najbardziej aktualna jest dla mnie kwestia walki o własne tu-teraz, o bezpośredniość odczuwania, czyli bycie w tym, co mnie otacza – i to bycie jak najbardziej świadomie. Chyba powoli udaje mi się odchodzić od trybu życia przyszłością. To i tak jest mrzonka, że można ją projektować i nią sterować siłą woli. Nie da się ciągle żyć w przyszłości, jeśli w ogóle chce się żyć.
*
Cykl „Odmowa uczestnictwa” szuka rozszczelnień w opowieściach sukcesu, szuka złamanych życiorysów, utrat, rezygnacji, absencji, efemerycznych impulsów. Oporuje wobec drenujących dyktatur obecności, które spłaszczają każde „sprawdzam” i oczekują natychmiastowych, najchętniej radykalnych decyzji. Przyglądam się strategiom wycofania i porażki jako alternatywnym wzorcom. Rewersem zniewolenia może być subtelny sprzeciw, każde wyemancypowane „wolałabym (i wolałbym) nie, „lepkie akty” (cytuję za Agnieszką Daukszą), zniknięcia. Spiritus movens rozmów, w których przyglądamy się własnej i obserwowanej nieobecności, bezsilności i zmianie statusu społecznego, była lektura Zofii Zaleskiej – kłaniam się jej za Zaniechanie (Karakter, Kraków 2025).