Poznałem moc wody pewnego słonecznego dnia lata. Miałem jakieś szesnaście lat i kąpałem się w Bałtyku. Wysokie fale gwałtownie załamywały się, szumiąc i pieniąc na grzbietach. To była dobra zabawa: pływać z nimi, przebijać je sobą na wylot, próbować je przeskakiwać.
Nagle jedna z fal ścięła mnie z nóg. To, że znalazłem się pod wodą, nie przestraszyło mnie. Dobrze pływałem, potrafiłem nurkować i wytrzymywałem na bezdechu dość długo. No i działo się to przy samym brzegu. Ta bliskość mamiła poczuciem bezpieczeństwa.
Czas mijał, a ja wciąż nie mogłem się wynurzyć, uwięziony w zagłębieniu wyżłobionym w dnie przez uderzenia fal. Próbowałem wybić się do góry, ale podwodne wiry zwalały mnie z nóg. Nadal się nie bałem. Wychowałem się nad wodą, w morzu pływałem od zawsze, a chwilowa utrata równowagi nie była dla mnie nowością. Zapas powietrza w płucach i świadomość bliskiego brzegu uspokajały. W końcu odbiłem się od dna, przekonany, że tym razem nabiorę powietrza. Ale tylko wbiłem się głową w spiętrzoną wodę napływających, jedna za drugą, fal.
Wtedy zrozumiałem. Utonę.
Byłem młody, silny, wysportowany, wzmocniony kilkuletnimi treningami judo, lecz to nie miało znaczenia. Morze było lepszym judoką. Wiry znowu podstawiły mi haka, przejęły kontrolę i zaczęły szorować mną po dnie. a ja, poza niemym wołaniem o pomoc, nie miałem już nic w płucach. Próbowałem jeszcze walczyć, ale czułem narastającą słabość. Jeszcze kilka sekund i zachłysnę się wodą.
Wtedy też poznałem litość wody. Niepojętą. Bo ta sama siła, która mnie pokonała, jedocześnie – przez swoją gwałtowność – uratowała mnie. Jakby zaprzeczyła samej sobie. Nie chcę przypisywać wodzie nadprzyrodzonych atrybutów, ale wtedy czułem, jakby potężna ręka uniosła mnie i wyrzuciła na brzeg. Krztusząc się, smarkając, podrapany od morskich kamieni, bliski omdlenia, na czworakach wydostałem się na plażę. Moje serce próbowało uciec, w uszach i skroniach dudnił młot, a we mnie łkała świadomość, że mało brakowało, a byłbym jak ten, którego spotkałem kilka lat wcześniej podczas rejsu po Zatoce Gdańskiej.
Płynęliśmy na „Generale Zaruskim”. Trzymasztowym żaglowcu na trzydzieści osób załogi. To był rejs dla dzieci i młodzieży. Nie pamiętam, ile miałem wtedy lat. Dziesięć, jedenaście? Musiałbym sprawdzić, ale wobec niepowstrzymanego upływu czasu to i tak nie ma większego znaczenia. Mieliśmy oczywiście swoje obowiązki. I tamtego dnia przypadła mi wachta na oku: siedziałem przy burcie blisko dziobu i wypatrywałem w morzu potencjalnej przeszkody, niebezpieczeństwa. Kilkanaście godzin wcześniej był sztorm – 7 stopni w skali Beauforta. Nieźle bujało. Większość załogi rzygała, ja chciałem, ale nie mogłem, potężnie mnie tylko mdliło. I właśnie przez to, że byłem zdolny do pracy, spędziłem kilka godzin w kambuzie, obierając ziemniaki i szorując talerze za innych. Myślałem wtedy, że na morzu nie opłaca się być odpornym na rzyganie.
Ale wracając do wachty. Morze wciąż jeszcze było porządnie rozkołysane po sztormie. W pewnym momencie, na dziesiątej, zobaczyłem w oddali jakąś kłodę czy belkę. Siedziała na niej mewa. Oczywiście zgłosiłem to oficerowi, a oficer kapitanowi. Kapitan, z siwą kapitańską brodą i w jak najbardziej kapitańskiej czapce, przystawił do oczu lornetkę. Pamiętam jego profil, wyprostowaną postawę. I kamienną twarz. Potem rozkazał oficerom, by cała dziecięca załoga zeszła do kajut.
Kłoda była trupem. Mężczyzną, który wypłynął kajakiem podczas sztormu i wysokie fale wypchnęły go z zatoki na pełne morze. Przewróciły, zatopiły, utopiły. Podobno był pijany, spekulowaliśmy, zamknięci w kajutach. Ale przecież wobec mocy wody nie miało znaczenia, czego się przed śmiercią napił. Zwłaszcza że i tak wypełniła go woda.
Krążyliśmy żaglowcem wokół topielca parę godzin. Aż przypłynęła służba ratownicza. Udało mi się zobaczyć, jak na pokład niewielkiego statku wyłowili z morza mężczyznę, którego wziąłem za kłodę. I ten obraz prześladuje mnie do dzisiaj. Spłukuję go czasem zimną wodą, którą przemywam twarz.
Bo mycie odświeża. Odświeża znaczenia. Zmywa stare, otwiera na nowe. Gdy stoję pod prysznicem, czuję dotyk wody. Ujarzmiony przez cywilizację. I choć napawam się poczuciem bezpieczeństwa, nie zapominam o mocy wody. Kąpię się w jej morzach i jeziorach z ostrożnością. Podczas tych kąpieli poznałem też jej przyjaźń. Gdy jest spokojna, a ja leżę na niej plecami, wpatrzony w niebo. Zawisam wtedy pomiędzy nią a powietrzem, wyrównując oddech – i zdarza się, że dane mi jest zapomnieć o wszelkich troskach.
I smakuję ją, delektując się jej naturalną słodyczą. W upale lata. Po przejściu wielu kilometrów. Gdy z pragnienia zaczyna boleć głowa. A ja na szczęście mam do niej dostęp. Wtedy też uświadamiam sobie: czymś bezmyślnym jest to, że szczamy i sramy właśnie do wody pitnej. Wyłącznie, by spłukać własne nieczystości, tym samym bezpowrotnie niszcząc zasoby, bez których nie przeżyjemy.
Kiedyś mój syn wrócił z meczu rozegranego na szkolnym boisku. Był zmęczony, ale wciąż pełen energii. Tak działa młodość, nie męczy się. Wyraźnie pobudzony opowiadał, jak w przerwie jego kumple odpoczywali, pijąc słodkie napoje gazowane. A on miał wodę. Niegazowaną, bo gazowanej nie lubił. Był upał i cukier z napojów osiadł kumplom na ustach. Po kilku minutach biegania sztuczna słodycz zalepiła im przełyki. Brakowało śliny. Syn poczęstował ich wodą. Okazało się, że najlepiej gasiła pragnienie. Stwierdzili to solidarnie. Na następny mecz kilku z nich wzięło ze sobą butelki wody. Napoje poszły w odstawkę. Już żadna reklama nie przekonała ich do słodkich imitacji, które zastąpili podstawą całego świata. Zwykłą wodą do picia.