Farmakopeja albo Hiller

Wycinek z „Gazety Gdańskiej” z 12 lutego 1928 roku (źródło: Pomorska Biblioteka Cyfrowa)
Wycinek z „Gazety Gdańskiej” z 12 lutego 1928 roku (źródło: Pomorska Biblioteka Cyfrowa)

Na pewno w 1927 roku. I w 1928. Ale czy jeszcze rok lub dwa lata później? U Alfreda Finka przy Hundegasse 52 w Danzig można się było zaopatrzyć w Lukutate. Donosi o tym reklama w warszawskich „Wiadomościach Literackich”. W polskojęzycznej „Gazecie Gdańskiej” w tych samych miesiącach roku 1927 o uwagę rywalizują naprzemiennie wrzeszczańskie zakłady kąpielowe z ofertą drogeryjną firmy Iste. Co jakiś czas rozdziela je niepokojący wykrzyknik: „Pamiętajcie o bezrobotnych!”. O Lukutate się tymczasem milczy. Tym bardziej o Finku.
Warszawa i Freie Stadt Danzig. Czym różnią się czytelnicy tych gazet? W co są w stanie uwierzyć? Jakiego rodzaju ofert łakną? Jakich produktów szukają?

Boski owoc

Lukutate, czyli panaceum, remedium na dolegliwości wszelakie. Na starość. Specyfik przywracający młodość i zapewniający zdrowie. Antidotum przed diagnozą właściwej jednostki chorobowej. Co o nim wiemy? Sprzedawany jako środek spożywczy poza obiegiem aptecznym, dla powagi miał jednak za sobą całą armię autorytetów. Sięgnijmy do źródła:

Ze znanym już dzisiaj powszechnie Lukutate osiągnięto jak najlepsze wyniki dla uzdrowienia i odmłodzenia całego organizmu. W Lukutate mieści się prawda i siła, dlatego też w zwycięskim biegu zdobywa świat cały.
Owoc malajski Lukutate, oznaczony przez sławnych podróżników jako „Boski owoc na ziemi”.
Indyjski owoc Lukutate, dzięki któremu dzikie słonie i papugi są tak długowieczne.
Kto o jakiej rzeczy lub osobie chce nabrać właściwego poglądu, niechaj zasięgnie opinii wśród znajomych, niech wysłucha zdania tych, którzy Lukutate znają i należycie ten środek wypróbowali; niech posłucha lekarza, który Lukutate zbadał.
Wielka ilość oryginalnych zaopiniowań o Lukutate wyłożona jest u notariusza.
Fabrykacja wyrobów Lukutate podlega stałej kontroli zaprzysiężonego rzeczoznawcy sądowego i chemika środków spożywczych dra Ottona Lauensteina oraz dra fil. i med. Juliusza Geweckiego.

Lauenstein. Znajduję tylko polityka i żołnierza o tym nazwisku i co najmniej jednym zbieżnym imieniu. Obydwaj wroku 1927 już nie żyją. Nie mam oczywiście niezbitych dowodów na to, że innych, bardziej anonimowychLauensteinów świat na swoich barkach nie nosił. Ale rekomendacje tym dwóm mogły zostać co najwyżej podłożone. W grę wchodziłaby więc kradzież tożsamości, ale i zabieg zapożyczenia tej dostojnej zbitki liter, wszak Lauenstein to po prostu „kamień balsamiczny”. Nadal pozostajemy w orbicie środków spożywczych i dietetycznych specjalnego przeznaczenia. Ciągle trzymani jesteśmy na progu instytucjonalnej farmacji.

Stosując regułę kryptografii czy kryptonimii, da się też rozsupłać tajemnicę Geweckiego. Niemieckie gewecken to po prostu „obudzony”. Pan Obudzony. A może powołany do życia w anonsie prasowym raczkującego autora haseł reklamowych, ślizgającego się po oszustwie i frazie okrągłej, łudzącego cudowną przemianą?

Wróćmy na ziemię. W południowoniemieckim słowo wecken oznacza po prostu „bułkę”.

A gdański Fink? Jako sprzedawca nie musiał mieć chyba certyfikatów. Niepokojąca jest jednak przechodniość miejsca, które widnieje w reklamie jako adres sprzedaży. Wcześniej ulicę nazywano platea Braseatorum, czyli ulicą Browarniczą – od licznego cechu niderlandzkich browarników. Hundegasse – przed wojną po prostu ulica Psia – pochodzi od starego gdańskiego zwyczaju wyprowadzania o zmroku sfory psów z psiarni miejskiej przez Krowią Bramę i most zwodzony nad Starą Motławą na Wyspę Spichrzów. W reklamie nie ma mowy o psach ani krowach. A sąsiedztwo właśnie tych zwierząt byłoby bardziej naturalne niż słoni i papug. Po wojnie Psia awansowała do statusu Ogarnej. Psy myśliwskie w środku miasta przestały kogokolwiek dziwić. Pierwsze zdanie tego tekstu mogłoby konkurować z Żeromskim: Ogary poszły w las. Stop. Pomyłka. Raczej: Psy przez Bramę Krowią odprowadzane są na Wyspę Spichrzów. Spuszczany jest most i zwierzęcy strażnicy z uwięzi. Czworonogi, ograniczane jedynie niespieszną nitką Motławy, strzegą wyspy-rzeźni. Nocny czas sączy się do butelek niczym lukutate.

Przy Hundegasse sto lat wcześniej mieszkał kupiec Trojan, ten sam, który odnotowywał wizytę w Wenecji, „która jest doprawdy pięknym miastem, ale nie tak pięknym jak Gdańsk” (Johaness Trojan, Mój ojciec, kupiec. Opowieści i wspomnienia z dziewiętnastowiecznego Gdańska, słowo/obraz terytoria, Gdańsk 2017, s. 153). To on opisał illetemporum dla lady z lukutate: „Za czasów mojej młodości na Psiej nie było żadnego sklepu, kamienice po obu jej stronach znajdowały się w rękach ludzi, którzy nie prowadzili żadnego otwartego interesu, i tylko kilka z tych domów zamieszanych było przez więcej niż jedną rodzinę. […] Spośród tych okazałych kilka wyróżniało się szczególnie pięknymi przedprożami” (ibidem, s. 65).

Na przestrzeni lat przez Hundegasse 52 przewinęła się jednak drukarnia, wydawnictwo i wreszcie biuro NSDAP. Kilka kamienic dalej loża masońska, bank, hotele Germania i Monopol oraz dom Fahrenheitów. Fink jak fingere. Zmyślać. Być zmyślonym. Alfred Fink być może nigdy nie istniał.

„Lukutate ist Natur, keine Kunst”

Prasowych reklam Lukutate w różnych językach europejskich jest w tamtym czasie całkiem sporo.

Target nie wyklucza płci czy wieku. Na jednej z reklam kobieta w sukience, ubrana modnie, choć skromnie, co chybama mówić jednak coś o jej wieku, stoi z szeroko rozwartymi rękami. Otwarta na przyszłość. Na upływ czasu. Czy to kobiecy wariant Fausta? Na reklamie w wersji fińskiej znajduję odwołania do wygnania z raju albo odnalezienia się w nim mimo wszystko. Tekst obramowany jest rysunkiem niczym w Wielkiej Księdze. W lewym rogu widać drobną,skuloną postać nagiej kobiety. Przy odrobinie dobrej woli dostrzeżemy, że twarz pochyla do złożonych rąk. Stoi tuż przed strumieniem trochę absurdalnie wytryskującym spomiędzy liści drzewa. A więc pije u źródła. Tylko kwiat u stóp kobiety łączy się jakoś z innymi przedstawieniami egzotycznego owocu. Niepokoi jednak w tej ilustracji, niemal biblijnej, a może właśnie dlatego potwierdzającej to skojarzenie, postać w kapturze, opierająca się na lasce. Postać bez płci. W łachmanach. Jedno z możliwych przedstawień nadwiedzy. Kusząca obietnicą przyszłości, której sama nie wciela.

„Boski owoc na ziemi” w polskojęzycznej reklamie przypomina kleszcza. Ale pod kontrolą. Dobrze trzymającego się gałęzi. Fikcyjny owoc z reklam Lukutate niekiedy przypomina też pękatą truskawkę albo wprost najeżkę. Ma w sobie znamię genetycznej mutacji. Jest skądś i jednocześnie znikąd. Za pierwowzór musiał posłużyć owoc durian – kolec po prostu. A może rambutan, pochodzący od malajskiego słowa „owłosiony”. W Wietnamie jagodzian rambutannazywany jest chôm chôm, co w tłumaczeniu oznacza „niechlujne włosy” – ze względu na kolce znajdujące się na jego skórce. Dziwnych, rzeczywiście istniejących owoców jest znacznie więcej.

W innych ilustracjach reklamowych powraca kreska wydawnictw popularyzujących wiedzę medyczną i techniczną Fritza Kahna. Chociaż on sam nigdy niczego nie stworzył osobiście. Dawał, co najwyżej, pewne instrukcje, podpowiadał kierunki. Tak jak Walt Disney nie stworzył Myszki Miki. Ale kto dziś pamięta o Ubie Iwercksie? Od Kahna są więc i może homunkulusy: nadczłowiek przez lupę obserwuje współczesnego mężczyznę z teczką i wgarniturze. Za nim krok w krok podąża mężczyzna pierwotny z dzidą, choć w spodenkach gimnastycznych.

Na innej reklamie jeszcze starszy mężczyzna z laseczką i nieodłącznym cygarem w dłoni. Bon vivant, może w typie starego barona de Charlus, w pierwszoosobowym opisie wylicza wszystkie dolegliwości związane z wiekiem i znowu majaczy gdzieś w tle cień faustowskiego paktu z diabłem. Dolegliwości ustępują jak ręką odjął (być może właśnie tą, w której trzyma cygaro). Samopoczucie jak u dwudziestopięcio- czy trzydziestolatka. Mężczyzna w stroju pływackim z kobietą na ramionach. Nie wiadomo, dlaczego z chińską parasolką. Kobieta w czepku w kabinie kąpielowej. I sam owoc, niczym truskawka mutant. Pękata. Tylko z takiej soku może być rzeczywiście dużo. Taki owoc jest w stanieprzyczynić się do zaćmienia słońca – rzeczywiście miało miejsce w 1927 roku. Albo zachwiania wiarą w medycynę zinstytucjonalizowaną.

To część kultury wizualnej epoki otrzepywania się z ran i trupów pierwszej wojny światowej. Człowiek wyszedł z niej pokruszony. Obrażenia i amputacje tylko w nielicznych przypadkach obiecywały cud rekonstrukcji. Wielka Wojna była sceną zbrodni na człowieku rodem z wojen napoleońskich, który masą szedł na spotkanie tanków. Pola śmierci to pola Wielkiej Wojny. Stosy ciał, które nie zdążyły schronić się w nieistniejących okopach. Ich zdjęcia, publicznie ignorowane, w jakiejś zaradnej głowie obudziły jednak myśl o lekarstwie na wszystko. Może nie na czas wojny, ale zapobiegliwie podtrzymywany czas międzywojnia. Czas Lukutate to właśnie czas pomiędzy. Luka.

Egzotyczny owoc przywieziony z podróży z Indii, czasem Malezji, i powstałe z niego lekarstwo materializowały fantazje nie tyle o zatrzymaniu czasu, ile o zmianie jego biegu. Przywracał młodość, pomagał ją odzyskiwać. Nagradzał konsumentów długim i zdrowym życiem. Z początku elementem koniecznym całego przekazu było powoływanie się na słowa mądrego Hindusa, szkolonego w Oksfordzie. To jemu przypisywane było świadectwo, jakoby to właśnie ten owoc przyczyniał się do długiego życia słoni, papug i sępów. Nawet zwierzęta żyjące w niewoli dokarmiane lukutate doświadczały jego dobrodziejstwa. Według legendy spożywany był też przez odległe plemię Shuriaghaty, które słynęło z piękna, siły fizycznej i psychicznej, prawdopodobnie też z dużych możliwości seksualnych (ich przedstawienie Buddy w rękach trzymało fallusa). Plemię żyło w odosobnieniu, źle znosiło obcych, wśród swoich członków miało za to wielu stulatków. Ciało było świątynią duszy. Dzięki lukutate utrzymywali je w czystości.

Równolegle do wywiadu z von Gagernem, który jako pierwszy wprowadził na łamy prasy tajemniczy owoc i jego właściwości, w niemieckiej prasie zaczęły się ukazywać reklamy zamieszczane przez Wilhelma Hillera (prawie jak healer, już wcześniej zajmował się sprzedażą zdrowej żywności), oferujące egzotyczny owoc pod postacią dżemu, marmolady, soku i galaretki owocowej – dla diabetyków i otyłych. Sprzedawane były w sklepach spożywczych i ze słodyczami, a nawet dodawane do programu teatralnego w teatrze miejskim w Berlinie. 24 marki za puszkę.

Hiller najbardziej był zainteresowany reklamą zamaskowaną, wywiadami. Nie był nowicjuszem – już wcześniej z sukcesem sprzedawał amerykańską ofertę śniadaniową („American breakfast food”, Brotella). Podpierał się detalami biograficznym: od szesnastu lat podróżował po całym świecie, a w 1913 żył ponoć jako jogin w Indiach. W swoich reklamach chętnie powoływał się na autorytety naukowe. Chociaż trudno było zweryfikować ich tożsamość.

Bardzo szybko, bo już w 1928 roku, ukazał się cykl trzech artykułów, których celem było przedstawienie Lukutatejako oszustwa. Niejaki Julius Schwalbe prowadził osobistą krucjatę przeciwko Hillerowi. Ten wzbraniał się przed publikacją składu niby-leku z obawy przed konkurencją. Nie istniał owoc o takiej nazwie. Czasami szukano związków z Durio zibethinus. Jedni piszą o powidłach śliwkowych, inni o egzotycznych owocach, zmienianych w miarę dostępności, papaja, mango (obok lokalnych suszonych owoców i środka przeczyszczającego). Nazwa nieistniejącego owocu sama w sobie była grą: loku-ta-te miało znaczyć tyle co „przyjdź znowu”. Zmartwychwstań.

„Dziś żaden lekarz nie pamięta nawet, że istniały jakieś abrotanole, antimelliny, apyrony, bromblutamy, cancroidy, dymale, eglatole i tak dalej podług alfabetu niekończąca się litania takich cudownych, reklamowanych, nic niewartych lekarstw” (Pamiętnik dr. Stefana Giebockiego [https://pl.wikisource.org/wiki/Pamiętniki_lekarzy]). W jakimś stopniu podobny do Lukutate płyn Amol, tylko starszy, bo sygnowany nazwiskiem Vollratha Wasmutha, pojawił się na niemieckim rynku już w 1907 roku i przetrwał do teraz. Szczególnym uznaniem Amol cieszył się w Zagłębiu Ruhry i na Górnym Śląsku – oczyszczał drogi oddechowe górnikom. Pruscy żołnierze używali Amolu w czasie Wielkiej Wojny. Pierwsza reklama Amolu pojawiła się na znaczkach pocztowych zamieszczanych w magazynach dla kobiet. Pokazywały wydekoltowaną kobietę lub półnagiego mężczyznę w walce wręcz pokonującego lwa.

Łatwo przeciwstawić kampanii Lukutate jeszcze lokalny polski specyfik Quadroton klawe (lek tonizujący do użytku wewnętrznego, ryzykowne połączenie strychniny i witaminy A), zalecany przez Lwowskie Towarzystwo Lekarskie, z którego zyski mają przyczynić się do rozbudowy uzdrowiska w Morszynie. Ale to właśnie lukutate przewija się w jadłospisie postaci Witkacowskich w Nienasyceniu.

Niemieccy naukowcy niemal natychmiast po komercyjnym sukcesie Lukutate próbowali wyjaśnić jego zagadkę. Ponoć bezpośrednio w Indiach. Po latach wydaje się, że sukces miał co najmniej trzy matki. Po pierwsze: był produktem wegetariańskim i bardzo często skutkował zmianą diety. Idąc w parze z powrotem do natury był tylko jedną z metod pomagania samemu sobie. Po drugie: tło orientalne (Indie) pozwoliło trafić Lukutate do odbiorcy poszukującego prawdy, zazwyczaj we wschodnich mądrościach. Obcobrzmiąca nazwa zostawała w głowie. Po trzecie: przez wzgląd na autorytety medyczne, naukowe, które wykorzystywane były w kampanii reklamowej Lukutate, nawet jeżeli próbowano podważać ich prawdziwość, niby-lek wpisywał się w prąd popularyzacji nauki. Dzięki Lukutate wędrowała ona pod strzechy. Równolegle do kryzysu gospodarki niemieckiej i publicznej służby zdrowia. Lukutate jako wytwór fabrykanta Hillera. Lukutate jako marketingowa wersja forsowanej epoki nadczłowieka.

Grażyna Świętochowska

Grażyna Świętochowska

Adiunktka w Instytucie Badań nad Kulturą Uniwersytetu Gdańskiego, w latach 2008–2022 redaktorka naczelna czasopisma naukowego „Panoptikum”. Interesuje ją historia kultury audiowizualnej Europy Centralnej oraz obszar wspólny kina, sztuki, architektury i designu. Absolwentka Studium Literacko-Artystycznego na Uniwersytecie Jagiellońskim (2020). Słuchaczka Szkoły Ekopoetyki w Instytucie Reportażu (2020/2021). W 2023 roku laureatka nagrody za najlepszą książkę filmoznawczą w kategorii debiut przyznawanej przez Polskie Towarzystwo Badań nad Filmem i Mediami za publikację Kino mniejsze. W kręgu filmów czeskiej i słowackiej nowej fali.

udostępnij:

Przeczytaj także:

Wyjazdowe zapuszczanie ucha w Wolnym Mieście Wyjazdowe zapuszczanie ucha w Wolnym Mieście Wyjazdowe zapuszczanie ucha w Wolnym Mieście
Antoni Michnik

Wyjazdowe zapuszczanie ucha w Wolnym Mieście

Za mało herstorii w herstoriach? Za mało herstorii w herstoriach? Za mało herstorii w herstoriach?
Klaudia Golon

Za mało herstorii w herstoriach?