To się zdarzyło podczas jednego z lockdownów, gdy miasto znowu było nieczynne. Pustą ulicą tylko czasem przemknął ktoś zamaskowany, ktoś inny niedorzecznie się gapił w szybę od dawna zamkniętego sklepu. Dobre dni dla mizantropa.
Mijałem właśnie suchą Fontannę Czterech Kwartałów, gdy Szeroką przejechał czarny samochód. Zdążyłem się zdziwić, bo tylne okna zasłaniał czerwony ręcznik.
Tak zasłonięty jeździłem w upalne wakacje, we Włoszech czy Hiszpanii, by dzieci z tyłu miały cień, ale tutaj? Co prawda świeciło słońce, jednak było bardzo zimno. Szaliki i grube palta nielicznych przechodniów dobitnie oznajmiały, że mimo pandemii przyszła jesień.
Samochód z ręcznikiem zaparkował naprzeciw hiszpańskiej restauracji. Czarny, wielki mitsubishi. Najpierw wysiadł kierowca. Niski grubasek, ścięty na siwego jeżyka. Zdjął kompletnie zaparowane z powodu maseczki okulary i otworzył przednie drzwi od strony pasażera.
– Powoli, podaj rękę – zwrócił się do kogoś. Pomógł wysiąść pasażerce. Nic nie widziała, bo oczy zasłaniała jej zawiązana w specjalny sposób żółta chusta. Z tyłu z jego pomocą wysiadły jeszcze dwie panie i dwaj panowie. Wszyscy z zawiązanymi oczami. Panowie dodatkowo w kominiarkach. Na znak grubaska grupa zaczęła błądzić po omacku, z wyciągniętymi rękoma, wokół samochodu.
Po każdym kroku wciągali głęboko powietrze, jakby byli w górskim sanatorium, a nie w centrum Gdańska. Po chwili wydychali parę z ust – było naprawdę zimno. Wszystko to: para, wysunięte ręce i niepewne kroki, przywodziło na myśl przedstawienie pantomimy odgrywane na wymarłej ulicy.
Opiekun tej przedziwnej grupki mimów kiwał głową w sposób podobny do psa maskotki, którego woziło się kiedyś w samochodach. I przez cały czas się uśmiechał znad maseczki zsuniętej pod brodę.
Nie powinienem się tak ostentacyjnie gapić, bo byliśmy prawie sami na ulicy, ale nie mogłem oderwać wzroku od tej sceny, a poza tym nie miałem nic lepszego do roboty.
– Dobra, jeszcze minuta i wracamy, uważajcie na nogi – instruował grubasek.
Znowu zaparowały mu okulary. Gdy założył je ponownie, zauważył mnie i jakby się stropił. Odszedł trochę od błąkających się pasażerów, chyba by się wytłumaczyć. Nie wiadomo, który z nas był bardziej zawstydzony. Zdążyłem pierwszy przeprosić, zapytać, o co tu chodzi, czy to jakiś teatr.
– Wąchamy. W każdy weekend wąchamy. Mamy taką grę, żeby w tym covidzie nie dostać pierdolca. Jeździmy po Gdańsku, różne trasy, różne miejsca. Nie można podglądać, tylko wąchać. Za pomocą węchu trzeba odgadnąć miejsce, gdy zatrzymamy się w nim ponownie, na przykład za tydzień albo dwa. Taka miejska ciuciubabka. Wieczorem przy winku każdy opisuje, jakie czuł zapachy, smrody albo jakie dźwięki słyszał, i wszyscy próbują zgadywać, gdzie kierowca ich wysadził. Tu jesteśmy czwarty raz. Ciekawe, czy ktoś z nich dziś odgadnie. Gramy w to już kilka miesięcy.
Wiedziałem po sobie, że lockdown doprowadza do różnych aberracji, jak pisanie dzienników pandemii albo jakiejś drugiej Dżumy Camusa, jednak łażenie ze szmatą na oczach i wąchanie Gdańska przebijało wszystko. Przez moment pomyślałem, że pandemia ma tę zaletę, że możesz bezkarnie życzyć komuś zdrowia, a on nie wie, o które zdrowie ci chodzi.
Coś mnie podkusiło i ze śmiechem zapytałem o gdańskie wysypisko: – A w Szadółkach już byliście?
Uśmiechnięta głowa grubaska kiwała się teraz z politowaniem. Jakby nie usłyszał żartu. Wyjął telefon.
– Pan patrzy, mamy mapę zapachów w Gdańsku. Nanosimy te, które jakoś wszyscy czują podobnie. Bo są też takie, które tylko ja czuję, na przykład jakieś zgnite liście w Parku Oliwskim. A żona kwiaty, kolega ptasie guano… Ale przy Gospody i Wejhera wszyscy czują świeży chleb, bo tam jest piekarnia.
Mapę Gdańska w jego iPhonie musiał zrobić chyba jakiś informatyk. Nosiła nazwę „Gdańsk VI–VIII: Lato”. Grubasek dotykał palcem białych tabliczek naniesionych na ulice, place czy plaże, i wtedy pojawiały się napisy: słodki, pleśń, piwo, mocz, róże, kanaliza, jabłka, ropa, nivea, gołębie, kwaśny, kebab, obornik, mydło… Facet traktował to poważnie. Trochę się przestraszyłem.
Grzecznie zapytałem więc, jaka jest nagroda za zwycięstwo dla najlepszego wąchacza.
– Nie chodzi o wygraną. Wąchamy, opowiadamy, co czujemy, spieramy się, mylimy, przekonujemy i pewnie kłamiemy. Chodzi o opowieść o miejscach do odgadnięcia. Przez to, że każdy czuje coś innego, ale jednocześnie rozpoznajemy w Gdańsku też wspólne zapachy, powstają niezłe historie. Zależy, jak się opowiada. Ważne, żeby wciągało. I wciąga.
Zagonił gromadkę do samochodu i odjechali.
Przypomniałem sobie o tym spotkaniu kilka dni temu, w muzeum Voorlinden w Wassenaar pod Hagą. Można tam zobaczyć – choć ten czasownik nie oddaje istoty dzieł Giuseppe Penonego – wystawę włoskiego artysty od przeszło pół wieku zafascynowanego związkami człowieka i przyrody. W pracy Sculture di linfa chodzi się gołą stopą po nierównie przyciętym, chropowatym marmurze z Carrary, a wokół rozwieszono materiał przypominający bydlęce skóry, które pachną korą i żywicą, z kolei Respirare l’ombra – foglie di tè to ogromna sala, na jej ścianach wiszą dziesiątki klatek wypełnionych liśćmi herbaty, dzięki niezwykle gęstej woni czujesz, jakby się poruszały, oddychały.
Inna opowieść, ale napisana tym samym językiem, który próbował mi wytłumaczyć grubasek z Szerokiej. I też wciąga. Giuseppe Penonego można jeszcze powąchać do stycznia, polecam.