Błysk oka, słowa szybkie jak cięcie noża mogą się stać opowieścią, która siedzi w tobie uporczywie, boli, jak dziwnie długo gojąca się rana. Mam tak po pewnym spotkaniu sprzed dwóch miesięcy w japońskiej restauracji w Amsterdamie.
Błysk oka, słowa szybkie jak cięcie noża mogą się stać opowieścią, która siedzi w tobie uporczywie, boli, jak dziwnie długo gojąca się rana. Mam tak po pewnym spotkaniu sprzed dwóch miesięcy w japońskiej restauracji w Amsterdamie.
Koncept tej jadłodajni polega na opowiadaniu: narratorem jest kucharka lub kucharz z Japonii, w białym kitlu przypominającym kimono, kanwą opowieści wielkie gorące blaty, a słuchaczami – klienci lokalu usadzeni wokół tej osobliwej sceny. Każda potrawa, zanim trafi na talerz, jest przez kucharza przygotowywana na twoich oczach i opowiadana twoim uszom. Nos też nie może zachować obojętności, gdy w końcu składniki dania smażą się tuż przed tobą. Do zaspokojenia pozostaje już tylko drażniony nieustannie zmysł smaku. Opowiadanie, krojenie, przyprawianie – wszystko dzieje się tu z japońską precyzją i planem, przypadkowe jest jedynie spotkanie gości, których grafik rezerwacji skazuje akurat na sąsiednie miejsce.
Kiedy weszliśmy z M. do lokalu, nasi sąsiedzi byli już przy trzeciej pozycji menu: kalafior na ostro. On, jowialny sybaryta koło sześćdziesiątki, łysy, z brodą i rumieńcami na okrągłej twarzy po czerwonym winie, przywitał nas uśmiechem kogoś, kto wie, co nas czeka i nam zazdrości. Ona – poważna, ale nie smutna, trochę zawstydzona. Chuda, długie ciemne włosy z siwymi pasemkami, łagodne skinienie na nasz widok, a może do córki i syna, by się przywitali. Ułożone nastolatki, bardziej podobne do niej.
W takim miejscu i przy takiej aranżacji nie da się być obojętnym na współbiesiadników. Na początek udawana obojętność, skupienie na daniach i japońskiej kucharce, ale już wkrótce wymiana spojrzeń, uśmiechów, smakowych „wow!”. Jest podsłuchiwanie języka (mówią po niemiecku) i próby domyślenia się, kim są. Gdzieś przy kaczej piersi z sosem truflowym On zapytał, czy smakuje, my – że wspaniałe. Potem nastąpiła wymiana doświadczeń z japońskim jedzeniem, z podróżami do Azji i do Amsterdamu jako miasta, gdzie jeszcze jest Stara Europa. Aż nadeszło rytualne: Are you from? My, że Poland, oni – że Switzerland.
Pamiętam to bardzo wyraźnie: kucharka właśnie wprawnym ruchem przecina czerwony kwadrat tuńczyka, gdy my mówimy, że dokładnie to jesteśmy z Gdańska, po tym jak oni – że są z Zurychu. On patrzy, jakby dopiero nas zauważył, przestaje żuć jedzenie, zawiesza sztućce w powietrzu, winny rumieniec blednie. Ona, dotychczas trochę ospała, teraz śmiga wzrokiem z niego na nas i z powrotem, nastolatki kulą się w sobie, wymieniając niespokojne spojrzenia. Trwa to sekundę, może dwie, aż On wypluwa z siebie: Moja matka urodziła się w Danzig. W pierwszej chwili nie zdaję sobie sprawy, że nie wypowiada tego jako informacji, że jego ton i wbity w nas wzrok formułuje oskarżenie. Głupio więc odwzajemniam banalnym: A, to ciekawe. Na to słychać właściwie krzyk: O tak, bardzo! Rzuca sztućce na talerz, wstaje i wychodzi. Jego rodzina pilnie czegoś wypatruje w talerzach.
Gdy wraca, nie je. Pije tylko wodę. Ani my, ani oni nie możemy zmienić stołów, nie możemy wyjść, a tego pragniemy teraz najbardziej. Japońska kucharka dalej kroi przysmaki z Azji według układu w menu i nic nie rozumie z europejskiego tygielka. Do końca wieczoru sąsiedzi ze Szwajcarii się nie uśmiechają, nie patrzą na nas. Atmosfera ochładza się jak lody z zielonej herbaty podane na deser, po których oni pewnie z ulgą, a my myślimy, że z obrzydzeniem, opuszczają restaurację, nie żegnając się z nami. Nic już nam nie smakuje.
Do dziś nie wiemy, co właściwie nam się przydarzyło w japońskiej restauracji w Amsterdamie. Mózg podpowiada różne scenariusze. Kim była niemieckojęzyczna mama Szwajcara w Gdańsku? Ile miała lat w czasie wojny, bo chyba chodzi o Niemkę przed lub po 1945? Co się jej przydarzyło, że jej syn tak reaguje na Polaków z Gdańska osiemdziesiąt lat później? Wiem przecież, co mogło ją spotkać, a jednak żałuję, że go nie zapytałem. Ale może potem żałowałbym bardziej…