Stoję na molo, patrzę w dół na meduzy i sycę się myślą, od dzieciństwa nie lubiłam szant ani książek o morskich przygodach. No i co z tego, że mieszkam nad zatoką: w sezonie uciekam w góry i ograniczam czas przebywania na plaży do minimum. Nigdy marynistów fanką nie byłam ani wierną czytelniczką napisanych przez nich książek – a dodatkowo zastanawiam się, gdzie znajdziemy dziś równie wiele wyświechtanych i przebrzmiałych motywów literackich, jak nie w morza zimnej i mrocznej toni. No i, oczywiście, literatura tego typu nie zdołała mi właściwie odpowiedzieć na fundamentalne pytanie, gdzie ta keja.
Problemów jest kilka, nakreślam je, przebijając się przez „fale oburzenia” odbiorców i odbiorczyń. Mój wydawca na przykład lubi, zdaje się, ów marynistyczny vibe i ciągle dopytuje swoich autorów i swoje autorki, czy nie piszą czegoś o wodzie. Otóż wielka woda – woda, przypadkowo pierwiastek to żeński, podlegała w literaturze naszej świętej, czyli klasycznej, hiperbolizacji (i tak, ostatnio przejmował nas serial o wdzięcznym takim tytule) – rzucała jakieś niejasne, ale stosunkowo mokre wyzwanie ludzkości. Zaś zdobywca człowiek – mężczyzna pracy, rybak lub marynarz – zmagał się z nią, pokrzykiwał, huknąć nawet potrafił, najlepiej sam jak palec na dziurawej łajbie pośród sztormu. Z efektem starcia oraz stanem statku i człowieka po owej bitwie bywało, doprawdy, bardzo różnie, jednak pisarze chętnie robili założenie, że niszczycielskie i niepohamowane moce natury poskromić mogła męska odwaga i wiedza.
(Przy czym osobiście – bardzo chcę to podkreślić – wskutek przeżycia pewnych traum rodzinnych odróżniam statek od okrętu: pierwszy jest pasażerski lub handlowy, drugi zdecydowanie wojenny. Mówimy tutaj o cywilnych. Mylenie tychże nie przystoi marynistom i marynistkom ani w ogóle nikomu, ostrzegam).
Ostatnio coś się zmieniło, tradycyjne narracje związane z morzem jakby zniknęły z prozy, być może próbują ewoluować. Walka z przeciwnościami natury, twardy żywot wielorybnika, rozterki moralne na rozkołysanym akwenie z dala od portu, czyli domena opowieści z kategorii „statek plus” – dlaczego to już w książkach nie działa? Dlaczego mniej potrzebujemy Moby’ego Dicka czy Wilka morskiego, a Stary człowiek i morze wpędza w fabularną konsternację? Czemóż mniej się sięga po Josepha Conrada (oczywiście z wyjątkiem Jądra ciemności), a już zupełnie mało po Karola Olgierda Borchardta?
Dlatego że – tak samo jak topos wojny jako przygody – to topos nieaktualny.
Po pierwsze, wszystkie te historie dotyczą prób zapanowania człowieka nad naturą – a wiadomo, że gdy kryzys klimatyczny na horyzoncie macha ręką, próba tej dominacji to nieudany pomysł. Zdajemy sobie już dziś z tego sprawę, że nie da się przyrody okiełznać ani jej podporządkować – i w realu zawsze, ale to zawsze, kończy się to tragicznie. Literacki kapitan niby też coś o tym wie, niby to jest taka mądrość typa, który już trochę pożeglował po świecie i wiele widział, jednak dalej pcha się tam, gdzie nie trzeba, szarpie bok ssaka czy tam szkielet ryby, eksploatuje zasoby i wydaje rozkazy podwładnym albo – ewentualnie – walczy sam ze sobą. Historie marynistyczne to nie przykład dialogu, zewnętrznego lub wewnętrznego, lecz zwykle jednokierunkowy komunikat, będący jednocześnie historią użycia siły i przemocy – wobec siebie, innych osób i zwierząt (jakże tutaj ładnie pasuje motyw buntu załogi wobec przełożonych czy też pirackie wesołe ekscesy w imię zachowania wolności). Owszem, tak się kiedyś rozmawiało – a dziś potrzebujemy innej opowieści, łagodniejszej, nastawionej na komunikację i budowanie relacji, pełnej szacunku dla natury i jej dzieci, na zrozumienie i opis głosu, którym mówi do nas to, co mniejsze, słabsze, inne.
Po drugie, to przede wszystkim narracja męska. Jakoś mało się gubią i szlajają wśród morskich odmętów kobiety, żona wszak czeka na Odysa na lądzie (ze względów głównie patriarchalnych jednakowoż, o czym snuje wątek wspaniała Penelopiada Margaret Atwood). Panny, mężatki i wdowy z wiosek rybackich, owszem, czekają na koniec połowu, ale robią w tym czasie tysiące użytecznych rzeczy, które tworzą kulturę materialną i duchową przybrzeżnych światów. I to ich historie domagają się dopełnienia, to te przypadki milczenia w działaniu należy zauważyć – o czym jeszcze będzie zaraz.
Po trzecie, opowieść z morza jest w wielu wypadkach jowialna i rechocze jak wujek na weselu. A z tak zwaną gawędą musimy dzisiaj bardzo uważać, bo lubi się omsknąć do poziomu dziaderstwa, nadużywać granic, molestować i zniesmaczać. Nie mówię, że wszystkie opowieści wilków morskich są takie, ale posłuchajcie uważnie, co tam się wyłania z anegdot mówionych na pokładzie. Czy to jest zdrowy, jasny śmiech z potrzeby dojrzałego serca, czy bohaterowie raczej zwykli wykpiwać, szydzić z braku umiejętności, poniżać obcych za własny nieudany żywot? A co z paniami w porcie, może jednak też są niezadowolone ze swojego losu? I na koniec – czym jest bierna agresja i jak się zwykle odreagowuje w zamkniętej przestrzeni kutra kłopoty z męskością?
Co tu zatem opisać i jak, żeby było o wodzie, ale nie kłuło dziś w oczy; żeby litery nie skrywały się w wersach na samo słowo „marynistyczny”? Pewnie opowiedzieć o naturze jako bohaterce, której nie trzeba przekłuwać włócznią i zabijać. Takiej wrażliwej na szczegóły, znającej rodzaje wiatru i wszelkie odmiany pływów, kolory muszli i roślin na dnie, zastosowania lecznicze i spożywcze morszczynu, zapach wydm, wzory atramentu, który kałamarnice wypuszczają z siebie, gdy zobaczą promień słońca. Pewnie dać głos rybom. Pewnie opisać, jak niedoskonałe, przeorane porodami ciało kobiety wchodzi w słone i nasyca się pięknem fali; jak można poczuć mokry piasek na brzegu, pod gołymi stopami.
A wreszcie chyba trzeba będzie zejść w głąb, ale nie tak jak kapitan Nemo, topiony żądzą zemsty, w dół oceanu, tylko naprawdę: w zimne morze własnej psychiki, podrążyć i poznać wszystkie jej zakamarki, wyłowić i przytargać na powierzchnię – lęki i żądze, a nie rekiny czy ośmiornice. (Na wszelki wypadek podkreślę, że nie zajmujemy się w tym artykule żadnymi kwestiami związanymi z turbotem).
Symbolem podświadomości jest przecież woda – zazwyczaj w początkowej fazie indywiduacji, we śnie: dość mętna i ciemna – oraz to, co się w tej wodzie ukrywa, cień. Tam żyje ów nieprzyjaciel Boga i rodu ludzkiego, lewiatan, z którym zwyczajowo ściera się na śmierć i życie Stwórca, w niezbyt jasnym celu, a potem dzieło kontynuują święty Jerzy i archanioł Michał. A gdzie jest w tym czasie Bogini i czy naprawdę interesuje ją wyżynanie zwierząt mitycznych? No właśnie. Ktoś się tu musi znów pojawić na kartach i ponownie wypowiedzieć.
Zostawiam więc znaczenia biblijne i wsłuchuję się w szum oceanu. (Czasem, niestety, przy najprostszych rzeczach walnie się banałem, jako autorka – serdecznie przepraszam. O tym też wkrótce napiszę). I woda mówi, że warto już przestać walczyć, a zacząć płynąć, warto posłuchać, co ta istota z głębin ma do powiedzenia, zanim się ją tak od razu bez pytania łupnie. Bo zintegrowany i przyjęty ze swoją opowieścią cień daje siłę i moc. A literatura morska tak naprawdę jest o ego – które, żeby nie było, mają obie płci po drodze do jaźni, tylko z tym męskim są jakby większe trudności.
I dopiero to, co wypowiedziane, usłyszane i przyjęte, ma potencjał na zmianę w narracji. Tu już łatwiej sobie wyobrazić, jak mówiłby nowy marynizm, czy też Marynia, osoba w pierwszej wersji nieco wkurzona pomijaniem. Gniewna, trochę w klimacie bogini sztormu, niepogody. Ale też po czasie Marynia swojska – mieszkanka Ustki na przykład; nienadęta, mocna i dobrze uziemiona kobieta po przepracowanych już przejściach, która wyrosła z focha i jest w stanie przyjąć mężczyznę – takiego, który także jest po terapii.
I to się może kończyć ładnym widokiem z molo czy czymś w tym stylu – literatura to przeżyje.