Gdy Nadbałtyckie Centrum Kultury zaprosiło mnie, bym wraz z Aleksandrem Jurewiczem i Ewą Nawrocką poprowadził spotkanie z Günterem Grassem w kościele Świętego Jana, zrobiłem trzy kroki w tył, by sprawdzić, czy to się dzieje naprawdę. Kroki w tył były jak najbardziej na miejscu, skoro chodziło o promocję najnowszej książki noblisty, zatytułowanej Idąc rakiem.
Tak więc idę rakiem do maja 2003 roku i dziwię się, że widzę to, jakby działo się dzisiaj. Grass czyta po niemiecku fragmenty swojej powieści. Stoi za mównicą, którą mu przygotowano. Trójka prowadzących, czyli my, siedzimy trochę z boku, nieznacznie za nim. Z gotowymi pytaniami. Ale nie ma za bardzo okazji, by je zadać, bo Grass czyta i czyta. Po niemiecku. Cieszę się, że mam ze sobą książkę w polskim przekładzie, ze zrozumieniem mogę śledzić tekst. Tej możliwości nie ma ponad dwieście osób, które siedzą naprzeciwko nas, na twardych krzesłach. Przyszły posłuchać, co pisarz ma do powiedzenia. A on mówi poprzez swoje czytanie.
Choć koniec maja, wszyscy marzną, bo mury kościoła zimne, a powietrze wilgotne. Atmosfera ponura, kościół Świętego Jana był wtedy w ciągłym remoncie, bez ogrzewania, oświetlenia. Jedyne światła pochodzą z telewizyjnych lamp, potrzebnych, by kamera mogła uchwycić obraz. Słyszę dobiegające od publiczności skrzypienie krzeseł, szuranie, pokasływanie, chrząkanie. Coraz częstsze i gęstsze. Chyba trochę się niecierpliwią. Wcale im się nie dziwię, choć mnie sytuacja zaczyna bawić. Jest naprawdę zimno, a nieprzewidziane czytanie przeciąga się, tyle że ja mam Idąc rakiem po polsku i ciepło się ubrałem. A Grass czyta i czyta. Jak długo jeszcze? Czuję to pytanie w głowach wszystkich obecnych. Grass wciąż czyta, choć mało kto rozumie. Zakładam, że z tych kilkuset najwyżej kilkanaście osób. Grass się tym nie przejmuje. Czyta dalej. Trwa to jakieś siedemdziesiąt minut. A chyba nawet dłużej.
Gdy kończy, szybko zadajemy po pytaniu. Szybko, bo już każdy ma dość tego siedzenia w zimnie. Trzy osoby, trzy pytania. Nie pamiętam swojego. Grass lakonicznie odpowiada. Potem rozdaje autografy. Wiem, że spotkam się z nim jeszcze w Latającym Holendrze, już nieoficjalnie, choć wcześniej tego dnia miałem z nim uśmiechniętą pogawędkę przy porannej kawie. Rozmawialiśmy w jednym z tych hoteli nad Motławą. Dziwiłem się, że jest taki niski, niższy ode mnie prawie o głowę, choć nie jestem wysoki. A na zdjęciach wydawał się potężnym facetem. No to wiedziałem, że gdy w kościele Świętego Jana skończy rozdawać autografy, przejdzie do pubu Latający Holender, który wtedy mieścił się w budynku LOT-u przy ulicy Wały Jagiellońskie. Dla mnie to była ciekawa przygoda oparta na niezamierzonej, a jednak spełnionej przychylności danego miejsca. Jakieś dwa lata wcześniej w tym samym pubie Andrzej Stasiuk prowadził moje pierwsze w życiu spotkanie autorskie, promujące mój debiut literacki. Było sporo znajomych. Wypiliśmy dużo piwa. Trochę więcej niż dużo. Tak, to był przychylny pub. Dziś już go nie ma.
W tamten majowy wieczór Latający Holender odleciał dla mnie ponownie. Grassowi śpiewały Kaszubki po kaszubsku, w kaszubskich strojach ludowych. No to zatańczył z nimi, samogon popijając czerwonym winem albo czerwone wino samogonem. Przyznam, zrobiło to na mnie wrażenie. Zdążyłem z nim zamienić kilka zdań. Na wstępie palnąłem, że jest jak ten biblijny ojciec z tyloma dziećmi i wnukami, i że mógłby być moim dziadkiem, na co Günter, bo już byliśmy na ty, odpowiedział, że mógłbym być jego wnukiem. To nie były zbyt błyskotliwe wnioski, wystarczyło porównać daty naszych narodzin. Ale rozmowa zmierzała do wspólnie wyznawanego przez nas pojęcia hierarchii. Zgodziliśmy się, że nie interesuje nas hierarchia społeczna, z tymi wszystkimi prezydentami, dyrektorami, kierownikami, szefami, przełożonymi. O nie, nie. Taka hierarchia uwłacza poczuciu ludzkiej równości. Jedyną sensowną jest hierarchia rodzinna, czyli od góry w dół: dziadek–babcia, ojciec–matka, syn–córka, wnuk–wnuczka. Pośmialiśmy się chwilę z tego i Günter wrócił do tańca z Kaszubkami, a ja do domu, bo małe dzieci.
Dzieci podrosły, a ja po raz drugi miałem coś do zrobienia w kościele Świętego Jana. Tym razem widowisko multimedialne pod tytułem Legendy pomorskie. Ale to był już inny kościół i inne czasy. Przede wszystkim jasno i ciepło, bo ogrzewana podłoga, ze sceną, nagłośnieniem i miejscem dla widowni, która może rozsiąść się w wygodnych fotelach – obrotowych! Chcesz mszy, odwracasz się w stronę ołtarza. Chcesz widowiska, odwracasz się w stronę sceny. I na tej scenie Adam Ferency czytał legendy, które mu napisałem i ułożyłem. Marcin Dymiter z zespołem odpowiadali za muzykę, a Ludomir Franczak i Małgorzata Wawro za wizualizacje. Dobrze to wyszło.
Na potrzeby widowiska w Nadbałtyckim Centrum Kultury miałem też warsztaty literackie z dziećmi. Właśnie z pisania legend pomorskich. Przygotowałem im między innymi ćwiczenie, podczas którego z trzech woreczków losowały po dwóch bohaterów, miejsce akcji i rekwizyt. To miało pomóc w pisaniu legend. No i pisaliśmy. Między innymi tę o pięknym jeleniu, którą tak lubię, że pozwolę ją sobie i wam zacytować.
PIĘKNY JELEŃ
W ciemnym lesie żył piękny jeleń. Na jego porożu rosły czterolistne koniczyny. Poroże wyglądało jak zielony krzak.
Legenda głosiła, że kto złapie żywego jelenia, ten będzie żył długo i szczęśliwie. Inni mówili, że kto zerwie czterolistną koniczynę, będzie widział niewidzialne. Jeżeli człowiek o nieczystym sumieniu dotknie jelenia, wtedy zamieni się w kamień.
Pewnego razu myśliwy Krzysztof postanowił upolować pięknego jelenia. Chciał zerwać czterolistną koniczynę, mieć wieczne szczęście i widzieć niewidzialne.
Myśliwy zaczaił się i strzelił z łuku do jelenia. Trafił strzałą w poroże. Jeleń zniknął, a myśliwego prześladowały odtąd duchy zwierząt o czerwonych ślepiach, które zginęły podczas polowań.
I między innym tę legendę czytał Adam Ferency. Zakładam, że bohaterowie, których wylosowały dzieci z pierwszego woreczka, to byli jeleń i myśliwy. Miejsce wylosowane z drugiego woreczka to las. Rekwizyt wylosowany z trzeciego woreczka – czterolistna koniczyna.
To był listopad 2015 roku. Jesień, nie wiosna jak z Günterem Grassem, w wyremontowanym, a nie remontowanym kościele. Widowisko można obejrzeć w internecie. Ale wspomnień już nie. Wspomnienia można było przeczytać tutaj. Za co serdecznie przepraszam. Ale sentyment kazał mi wylosować z pierwszego woreczka Güntera Grassa i siebie. Z drugiego – kościół Świętego Jana. Z trzeciego woreczka – książkę Idąc rakiem. Przez co cofnąłem się w czasie i zobaczyłem niewidzialne, jak po zerwaniu czterolistnej koniczyny.
Pewnie dlatego dziś za każdym razem, gdy przechodzę obok kościoła Świętego Jana, wyświetlają mi się Grass i legendy. I ta legendarna Trawa rośnie we mnie, niezmiennie wywołując wiosenno-jesienny uśmiech.