Z Pawłem Baranowskim rozmawia Czesław Romanowski
Paweł Baranowski – rocznik 1972, poeta i animator kultury. Członek między innymi trójmiejskiej Inicjatywy Poetyckiej „Almanach” i londyńskiej Grupy Literackiej „Polaris”. Inicjator Przystani Poetyckiej „Strych” i współinicjator Przeglądu „Połowy Poetyckie” w Gdyni, członek Stowarzyszenia WL4 Przestrzeń Sztuki – Mleczny Piotr w Gdańsku, gdzie prowadzi pracownię LiterAkcje.
Czesław Romanowski: Od wielu lat siedzisz w Trójmiejskiej poezji, w środowisku trójmiejskich poetów. Co się tu przez te wszystkie lata działo, w jakich inicjatywach uczestniczyłeś?
Paweł Baranowski: W środowisko wdepnąłem w 1994 roku – była to Inicjatywa Poetycka „Almanach”, która funkcjonowała w latach 1993–1997. Równolegle działała również Grupa Poetycka „Wrzesień”. Przez obie grupy przewinęło się wiele poetek, poetów i sympatyków literatury; z tego grona – roczników lat siedemdziesiątych – około dziesięciu osób jest aktywnych do tej pory. W tamtych czasach nie było internetu, komórki dopiero wchodziły w użycie, wszystko odbywało się na zasadzie bezpośredniego spotkania ludzi, wspólnego czytania, dyskusji, wzajemnego poznawania się, życia towarzyskiego, relacji, które często trwają do dzisiaj.
CzR: Tęsknisz za tamtymi czasami? Bez internetu, bez Facebooka?
PB: Nieszczególnie. Nie jest dla mnie problemem, że obecnie istnieją elektroniczne udogodnienia, można z nich korzystać w mniejszym lub większym zakresie. Nie udzielałem się na forach internetowych, w internetowych grupach poetyckich, bo zawsze interesowało mnie spotkanie z ludźmi na żywo. Po tych dwóch grupach, o których wspomniałem, a które działały w drugiej połowie lat dziewięćdziesiątych, nastąpiła długa, długa przerwa.
CzR: Spowodowana?
PB: Właśnie internetem. Młodzi ludzie, można rzec, w nim utonęli, to tam się nawiązywały dyskusje i relacje. Festiwale literackie istniały, to się nie zmieniło, ale przynajmniej w Trójmieście grup literackich w tym czasie długo nie było. Działało oczywiście literacko Gdańskie Towarzystwo Przyjaciół Sztuki, filie biblioteki miejskiej, Sopocki Klub Miłośników Książki, środowisko „Toposu” czy Stowarzyszenie Pisarzy Polskich. Dość młody jest Gdański Klub Poetów, prowadzony przez Gabrielę Szubstarską. Wśród młodego pokolenia dopiero niedawno nastąpiło przebudzenie, kilka lat temu absolwenci Uniwersytetu Gdańskiego – polonistyki i innych kierunków – zaczęli działać w kierunku poetyckiej aktywizacji. Do akcji wkroczyło aktywne pokolenie, które robi coś od siebie. To chociażby osoby skupione w Fundacji „Sztukowirówka”, inicjatywa „Slam bez Kasy” czy internetowe pismo „Strona Czynna”. Tak więc po kilkunastu latach ciszy w tym zakresie coś się ożywiło. To, co było pomiędzy, to inicjatywy, w których uczestniczyłem i uczestniczę.
Przystań Poetycka „Strych” działa od stycznia 2001 roku, czyli zaraz będzie obchodziła dwudzieste drugie urodziny. Zainicjowałem ją wraz z właścicielem kawiarni Strych, Jakubem Boczkiem – miałem pomysł, żeby właśnie tam robić coś regularnego, związanego z poezją. No i się udało, machina się rozkręciła, a po czterech latach udało się wciągnąć do współpracy Gdyńskie Centrum Kultury, dzięki czemu mieliśmy stałego mecenasa i kogoś w rodzaju aranżera medialno-księgowego. Następnie, gdy wyjechałem na kilka lat z Polski, zastąpił mnie kompan z „Almanachu” Wojciech Boros, a po moim powrocie wspólnie to nadal realizujemy. Wprawdzie od roku nie mamy mecenasa, ale go poszukujemy, by z wolontariackich zasad przejść na zasady bardziej profesjonalne.
CzR: Co było przyczyną powstania Przystani Poetyckiej „Strych”? Jaka myśl ci przyświecała? Potrzeba spotkań poetyckich z ludźmi, prezentowanie własnej poezji i poznawanie poezji innych twórców?
PB: Któregoś razu na przystanku autobusowym zobaczyłem ulotkę: „Cafe «Strych» – zapraszamy na spotkania poetyckie”. Uczennica III Liceum w Gdyni, o pseudonimie Delta, nie pamiętam imienia ani nazwiska, robiła ad hoc, w małej grupie, poetyckie spotkania właśnie. Ta grupka spotykała się przez około pół roku, ale potem się to urwało, bo dziewczyna miała maturę. A wcześniej w „Almanachu” robiliśmy różnorodne spotkania – autorskie, zbiorowe – spektakle poetyckie, więc trochę tej animacji się liznęło i miało się miłe uczucie, że to przyciąga ludzi, można kogoś czymś zainteresować. Poza tym pociągała mnie możliwość wspólnego czytania i prezentacji, szczególnie jeżeli chodzi o młodych. Pomyślałem więc sobie, że skoro jest taki potencjał ludzki i poetycki w mieście, w Trójmieście, to trzeba to wykorzystać. Do końca ubiegłego tysiąclecia większość spotkań odbywała się w bibliotekach, w domach kultury, w nastroju raczej wyciszonym, wśród regałów książek. To było w porządku, lubię takie klimaty, ale pomyślałem: czemu nie włączyć tego wszystkiego w nurt kawiarnianego życia?
CzR: Bardziej luźnego…
PB: Tak, bardziej luźna formuła, swobodniejsza, z bufetem, żeby potem nigdzie nie ganiać, nie urywać się z miejsca, w którym właśnie skończyło się spotkanie, by iść gdzie indziej i nadal udzielać się towarzysko. Potrzebą było więc chyba ożywienie poetyckie Gdyni. Kiedyś, ale nieregularnie, Jerzy Stachura robił takie spotkania, lecz kiedy je skończył, to nic poetycko się w Gdyni nie działo. Jerzy Stachura, poeta, bard, od kilkunastu lat także malarz, był swego rodzaju inspiracją dla tego pomysłu. Przypomnę, że to bratanek Edwarda Stachury, słynny junior z Piosenki dla juniora, żywa legenda poetycka Gdyni. W Przystani Poetyckiej stworzyliśmy mu zresztą zaułek: jest ławka, na której można z nim posiedzieć i mu się pozwierzać. A więc ruszyliśmy w Przystani, zaczęło się to rozkręcać, a potem, w ślad za spotkaniami poetyckimi, udało się z Wydziałem Kultury gdyńskiego magistratu, naczelnikiem Włodzimierzem Grzechnikiem, uruchomić Połowy Poetyckie: pomorski, a później ogólnopolski przegląd poetycki, który składa się z korespondencyjnego konkursu pisemnego, konkursu na żywo, koncertów czy warsztatów – to rozbudowana formuła, zależna wprost proporcjonalnie do wielkości budżetu. Ponadto mamy raz w roku Wielkie Pranie Poetyckie – odbywający się w cieplejszej, przedletniej porze konkurs poetycki – czy lutowy konkurs poświęcony jubilatce Gdyni, tzw. Wolnogdyniankę. Aha, kiedy startowaliśmy nie było jeszcze popularnych obecnie slamów.
CzR: Kto wpadł na ich pomysł?
PB: Stałe slamy w Gdyni uruchomił Wojciech Boros, trwa to już od wielu lat. Wspomniana Fundacja „Sztukowirówka” także je propaguje, głównie w Sopocie. Jest też w Gdańsku Marina Dombrowska, która robi tzw. „Slam bez Kasy”. I to chyba jej aktywność przekonała mnie do slamów, do luźnego, bardziej towarzyskiego traktowania prób poetyckich. Mnie początkowo ta formuła się nie podobała i uważałem, że to nie konkurs poetycki, lecz raczej tekściarski. Ale w końcu się do nich przekonałem. Jest to więc swego rodzaju wspólna biesiada, w której także czasem biorę udział jako uczestnik. Kolejną ważną sceną slamową jest również GAK „Plama”, gdzie Katarzyna Andrulonis z powodzeniem dba o parytet akcentów literackich.
CzR: Wydaje się, że slam to formuła bardzo odpowiadająca młodym ludziom, którzy dzięki niej mogą się zaprezentować, rywalizować, pokazać swoje umiejętności.
PB: W dodatku przekonuje ich do niej to, że nie tylko odczytuje się po prostu tekst, ale można też zaimprowizować albo wpleść jakąś choreografię. Więc to taka swobodniejsza, otwarta formuła, w której mogą się sprawdzić, pokazać.
CzR: Fajnie, że jedną z form realizacji, jest dla nich właśnie poezja.
PB: Tak, to jedna z form, w których mogą się realizować, dodatkowa okazja chociażby do tego, by się oswoić ze sceną, zdobyć na odwagę, przećwiczyć, zerknąć na siebie z boku. To bardzo rozwija i pomaga zapewne w innych życiowych sytuacjach.
CzR: Z tego, co mówisz, poetyckich imprez i spotkań jest sporo. Czy cieszą się popularnością? Przychodzą na nie tłumy czy też ta sama garstka ludzi? Jaka jest tu rotacja?
PB: Najdłuższa próbka, z której mogę czerpać, to oczywiście Przystań Poetycka „Strych”. Przez te blisko dwadzieścia dwa lata przewinęło się kilka studenckich pokoleń – mówię tu o młodej fali, o ludziach piszących, którzy potem powydawali książki, tomiki, coś osiągnęli. Jest oczywiście część stałej klienteli, ale na przestrzeni tylu lat to niewielki procent.
CzR: Czyli jest ferment?
PB: Tak, jest ruch w interesie, że tak się wyrażę, wymiana pokoleniowa. Przychodzą nowi zainteresowani, potem wyjeżdżają, niektórzy wracają. Przyjmując dziesięć spotkań w Przystani rocznie, razy ponad dwadzieścia lat, a na każdym spotkaniu minimum dziesięć osób, w porywach, jak jest konkurs, do osiemdziesięciu, czyli średnio, dajmy na to, 25 osób – to w sumie wychodzi całkiem sporo… Ale poezja nie jest od liczb. Niektórzy u nas debiutowali, teraz są nagradzani w kraju. Mamy taką formułę, którą nazwaliśmy „dorzuć do pieca”: polega na tym, że po gościu głównym każdy może zaprezentować swoją twórczość, co ośmielało i ośmiela wielu uczestników. Przychodzą ludzie w różnym wieku, od młodych, którzy właśnie zaczęli tworzyć, po poetów już doświadczonych, z dorobkiem, także seniorów. To integruje wszystkie pokolenia. W naszych spotkaniach uczestniczą nie tylko ludzie z Trójmiasta, ale na przykład z Kartuz, Wejherowa czy Elbląga i z dalszych zakątków kraju. Na promocje książek zapraszamy autorki i autorów z Polski i nie tylko.
CzR: Powiedz mi, czy widzisz jakąś różnicę – w kwestii wrażliwości, używanych środków poetyckich, stylu pisania… – między ludźmi z twego pokolenia a poetami o pokolenie młodszymi? Czy jest tu jakaś prawidłowość, jakiś zauważalny trend?
PB: Na początek – myśmy także się różnili od naszych poprzedników. Czyściliśmy się w ramach naszych grup poetyckich z nadmiaru słów, z potoku myśli czy wyrazów. Uczyliśmy się warsztatu w kontakcie ze swoimi mentorami – należałoby tu wymienić między innymi Andrzeja Waśkiewicza, Arianę Nagórską, Eugeniusza Kuppera, Jerzego Stachurę – dyskutowaliśmy: to za dużo, a tu nie rozumiem. Przekonywano nas, że nie wszystko, co napisaliśmy, było super, że trzeba coś jeszcze z tym zrobić. U nas dominowała formuła: wstęp, rozwinięcie, zakończenie, jakaś puenta, chronologia logiczna. Nie jestem filologiem, ale ogólnie można rzec, że dzisiaj bierze górę neolingwistyka, trochę eksperymentu oraz symbolika. Przyznam, że nie wszystkie teksty młodych ludzi już łapię, szczególnie spoza Trójmiasta, bo tych jeszcze ogarniam, ale innych – już niekoniecznie.
CzR: A czemu młoda poezja Trójmiejska jest dla ciebie jeszcze do ogarnięcia, a ta spoza już nie?
PB: Bo mam z nią częściej do czynienia. Przeczytać to jedno, a mieć możność usłyszenia danego tekstu na żywo – to drugie. Inny sposób percepcji. Czasem lepiej przyswaja się poezję czytaną własnymi oczyma, a czasem bardziej trafia do mnie to, co usłyszę. Może to kwestia sposobu podania, poznania tekstu.
CzR: Jak powiedziałeś, byłeś związany z kilkoma grupami poetyckimi, które po pewnym czasie upadały czy też same się rozwiązywały. Dlaczego to się kończyło?
PB: Zarówno „Almanach”, jak i „Wrzesień” po prostu wygasły. W pewien sposób wszystko zostało przegadane, przemaglowane, kończyła się formuła. Każde z członkiń, członków tych grup przechodziło w inny etap, przerobiło to wszystko warsztatowo, miało już własną ścieżkę. Poza tym zaczynało się życie zawodowe, rodzinne, a więc pojawiała się też kwestia braku czasu. Nie było inspiracji, która istniała na początku: nabieranie doświadczenia, integracja. Stąd to wygasanie.
CzR: Dosyć ważnym wydarzeniem i doświadczeniem w twoim życiu był wyjazd, emigracja do Anglii. Poświęcasz temu dwa tomiki wierszy. Co ci dało bycie tam jako poecie?
PB: Nowe tematy, nowe obserwacje, oderwanie się od poetyki skoncentrowanej na sobie, swoich przeżyciach i emocjach. Tomik London aj to teksty pisane w Anglii, które wydałem po powrocie. Ale ta tematyka mnie nie opuściła, zaobserwowałem, że materiał mi się zbierał, pisałem nadal i dopiero Exity zamknęły ten etap. Wówczas, na tym tomiku, temat mi się wyczerpał i domknął. Mam już nowe tematy i do emigracji nie wracam. To ciekawe, że właściwie z każdym tomikiem człowiek przechodzi do nowego rozdziału, bo i tematyka, i stylistyka się zmieniają, i już nie można tego wydać z wcześniejszymi wierszami, bo one traktowały o czymś innym. To są naturalne procesy, rozdziały, motywy, które się zaczyna, domyka, a potem rozpoczyna nowe.
CzR: No dobrze, a czym jest dla ciebie poezja? Po co, dlaczego piszesz?
PB: Och! Wojciech Boros w „Autografie” też zadał mi kiedyś takie pytanie: czym jest dla mnie poezja. No cóż – to trzecie oko, inny środek komunikacji. Głębszy, szerszy, wyjątkowy, można powiedzieć – szlachetniejszy. Rozmowa prozą – ile słów trzeba użyć, żeby się dobrze wypowiedzieć? A i tak nie wszystko się da. A w wierszu się da. Cezary Domarus pisał, że język to z jednej strony możliwość komunikacji, ale z drugiej – kaganiec na tę komunikację. Bo nie jest to doskonałe narzędzie.
CzR: A poezja jest od tego wolna?
PB: Bardziej wolna, bo uruchamia wyobrażenia, skojarzenia, poszerza zakres o intuicję. Mowa werbalna otwiera w poezji nowe drzwi do poznawania, odczytywania. No tak – to inna, alternatywna forma komunikacji. Nie zacząłem pisać zadaniowo, po prostu samo przyszło. Nazwałem to kiedyś niepłatnym, dodatkowym etatem. To swego rodzaju obciążenie i dar.
CzR: A chciałbyś utrzymywać się poezji?
PB: Nie, nie chciałbym. Utrzymuję się z czegoś innego, co sprawia mi satysfakcję. Nie uważam, żebym miał czy chciał się utrzymywać z poezji, bo, po pierwsze, odpowiednie instytucje musiałby naprawdę dobrze płacić za animację kultury, a po drugie: tu nie chodzi w sumie o kasę – chociaż w kulturze każdy powinien godnie zarabiać. Ale dobrze mieć tę odskocznię, nie traktować pisania czy hobby jako pracy.
CzR: Masz kolejne pomysły na propagowanie poezji? Co ci teraz chodzi po głowie?
PB: Inny obszar mojej działalności to Stowarzyszenie WL4 Przestrzeń Sztuki, czyli budynek Mleczny Piotr na terenie Stoczni Cesarskiej w Gdańsku, w którym od dwóch lat jestem rezydentem, członkiem stowarzyszenia. Stworzyłem pracownię literacką LiterAkcje, no i działam tam poetycko: spotkania autorskie, ekspozycje, odsłuchy. Funkcjonowanie w przestrzeni współdzielonej z artystami sztuk wizualnych zainspirowało mnie i otworzyło na możliwości nowego prezentowania poezji: zacząłem poetykę promować w ekspozycjach, w starych meblach. Były kredensy poetyckie, są suszarki poetyckie, różne przedmioty użytkowe, które wykorzystuję jako ekspozytory i z pomocą różnych nośników poszerzam formę prezentacji tekstu. Jest bieliźniarka poetycka – poezja i książki wśród bielizny, gaci, szmatek, dosyć intymne kwestie. Właśnie zrealizowałem kolejne spotkanie: ucztę literacką w wymiarze 5D – czyli spotkanie z Moniką Milewską wokół książki Ślepa kuchnia. Jedzenie i ideologia w PRL.
Okres pandemii, izolacji przyniósł mi wulkan nowych pomysłów. Spotkania wirtualne, montaże dźwiękowe, serię sterylnych wywiadów poetyckich dokumentujących tamten czas. Dzięki zamknięciu powstały pomysły na czasy pandemiczne i popandemiczne. Na przykład coś, co nazwałem „najazdem artystycznym”. Kupiłem starą przyczepę kempingową, która od dwóch lat jeździ po pomorskich festiwalach i spotkaniach jako mobilny dom kultury, czy też kulturalny patrol.
W przyczepie mam nadsyłane przez artystów prace wizualne w różnych technikach oraz wiersze, teksty, montuję i oprawiam to również dźwiękowo. Wyjeżdżamy więc wspólnie tym artystycznym wehikułem, prezentując artystyczne Trójmiasto poza Trójmiastem. To aranżacyjnie wolna przestrzeń, można tam robić wystawy, spotkania poetyckie lub przez okno nadawać poezję. Najazdy poświęcone są różnej tematyce, ostatnio wojnie w Ukrainie i migracji. Teraz przygotowuję kolejną odsłonę, ale na razie o tym cicho, sza!
CzR: Po raz pierwszy poznałem człowieka propagującego poezję tak szeroko i tak różnorodnymi środkami. Bardzo mi się to podoba. Dziękuję ci za rozmowę.