Światy równoległe, światy splątane

Za mało czytamy poezji, za rzadko rozmawiamy z poetami. Grzęźniemy w prozie (życia), toniemy w słowach lejących się z netu, w powodzi opinii, komentarzy, relacji. Zapominamy, że na wyciągnięcie dłoni mamy całkiem inny kosmos – gdzie słowo ma swoją wagę, gdzie metafora zastępuje banalną dosłowność, a cisza wszechobecny jazgot.

Ale żeby to zauważyć, musiałam podjąć wyzwanie – pójść na spotkanie z poetami. I to nie byle jakie, od razu ciężki kaliber, bo zgodnie z programem czwartkowy wieczór w księgarni Marpress miał trwać trzy godziny. Dla mnie prawdziwy wyczyn; tego typu imprezy to raczej nie moja bajka. Poezja? Ziew. Poeta/poetka? Oderwana od rzeczywistości irytująco uduchowiona postać, typ „on natchniony i młody był”. Szkoła i osławione pytanie: „Co poeta chciał przez to powiedzieć?” zrobiły swoje. A ja na to pozwoliłam. Choć – podobnie jak pewnie spora część społeczeństwa – w czasach licealnych też pisałam wiersze, od wzniosłych wyznań miłosnych po parodie młodopolskich wynurzeń à la Kasprowicz. Ciekawe, że wystarczyło nastawić się psychicznie na spotkanie z poezją, by wróciło natchnienie. Już na przystanku zaczynam kleić pierwsze strofy:

Wpływam na miejskiego przestwór oceanu
Tramwaj (nr 8) zgrzyta i jak kuter brodzi
Wśród fali aut sunących
Wśród świateł powodzi
Omijam strumyki ludzi kapiące jak z kranu…

Chwilę przed godziną osiemnastą docieram na miejsce. Jasne, rozświetlone, pełne książek wnętrze księgarni wabi niczym „lampa Akermanu”. Niewielu jednak daje się jej skusić. Mundial, Netflix – to silniejsze magnesy. Nie szkodzi. Grono zebrane w Marpressie jest nieduże, ale zacne – sami poeci i poetki, zarówno jako goście, jak i publiczność. Przez najbliższe trzy godziny porwą mnie dokumentnie. Oczarują, wzruszą, rozbawią. Dotkną czułych punktów. Dzięki nim przypomnę sobie, że poezja mówi o świecie mocniej, prawdziwiej i skuteczniej niż setki newsowych portali. Że mniej (słów), znaczy więcej.

Rozmowa 1. Marcjanna i osierocony ojciec

Wieczór odbywa się pod egidą Fundacji Duży Format, spotkanie prowadzi jej prezes Rafał T. Czachorowski. Sześcioro swoich rozmówców podzielił na pary (albo też sami się podzielili). Pierwsza dwójka to: Lena Pelowska (to pseudonim, naprawdę nazywa się Magdalena Kuśmirek), autorka tomiku Marcjanna idzie na wojnę (2021), i Paweł Biliński, twórca książek Część urojona (2019) oraz Bezsynność (2021). Ona gdańszczanka, on warszawiak, łączą ich nauki ścisłe i, rzecz jasna, poezja. A także, jak zauważa Czachorowski, pewnego rodzaju osamotnienie ich podmiotów lirycznych.

– To prawda – przyznaje Lena. – Gdyby nasi bohaterowie mogliby się spotkać, pasowaliby do siebie.

I opowiada o Marcjannie, która, tak jak jej literacka mama, jest gdańszczanką. Poznajemy ją jako małą dziewczynkę (z wiersza Marcysia):

Marca! Ty wariatko!
Zza rogu Ogarnej,
zza spożywczaka.
Nie lubią jej chłopcy.

Podrapane kolana,
Poplamione piórem ręce
I książki pod pachą.

Marcjanna ma coś z samej Leny, ale i jej rodziców. Pamięta więc czasy, gdy Gdańsk wciąż jeszcze lizał rany po wojnie, a na Dolnym Mieście i Siedlcach wśród ruin pleniły się dzikie łąki, bulgotały żaby i mokradła, cięły komary. I Lena, i Marcjanna uwielbiały tam biegać. Jak w wierszu Miasto w gruzach:

spędzanie snu z powiek
wczesnym świtem jest nieprzytomna
i pozdrawia cały świat kichaniem
łąki pełne ziela i ropuch
z Dolnego Miasta
przynoszą jej małą śmierć
w postaci astmy
a i tak biega tam co wieczór

cykady i cynobry nieba
syriusze i świtezie fortecznych fos
oby się nikt nie zwiedział
o tych miastach poległych w gruzach
na obrzeżu ludzkich osiedli
żeby się tylko nikt nie zwiedział

Czytając Marcjannę, stopniowo przeżywamy kolejne etapy jej życia, oczekiwania, smutki, wzloty. Czy raczej wniebowstąpienia, jak w utworze Marcjanna wstępuje na żuraw:

kiedy cichną wrzaski mew
a nocna zmiana chowa się
po dokach i kontenerach
Marcjanna wstępuje na żuraw

wstępuje wśród chwały
w asyście pisków i zgrzytów
miarowych stuków
w łomocie serca

łopocą na wietrze szmaty
nad stocznią unosi się z wolna
zapach smarów
i żyznej rdzy

a to jest jej noc wniebowstąpienia
na szczycie żurawia
wielka komunia
z zimnym kosmosem

Lena mówi, że sama na taki żuraw nie wchodziła. Ale faktycznie bywała w stoczni nocą, gdy wracała z rejsu albo robiła pomiary. Z wykształcenia (i głównego zawodu) jest fizyczką, zajmuje się akustyką, bada poziom hałasu i natężenia światła na statkach. Gdańska stocznia to dla niej miejsce niezwyczajne. Ceni sobie swój poważny, „konkretny” zawód. Poezję zaś widzi jak wzór fizyczny, nie tylko litery, lecz zakodowane zjawiska: energia, pęd, masa, siła. I matematyka, i poezja to język.

 

Z Pawłem, pracującym w branży IT, poznali się na portalu poetyckim poema.pl.

– Jak się tam zarejestrowałem, wrzuciłem wiersz inspirowany uruchomieniem Wielkiego Zderzacza Hadronów w CERN. I wtedy Lena w prywatnej wiadomości spytała: „Kolega fizyk?” – śmieje się Paweł. – Odpisałem: „Elektronik”.

Ten wiersz to wielki zderzacz uczuć z 2008 roku. Przełomowy, bo pierwszy od czasów liceum (a nie mówiłam?). Paweł czyta go na prośbę Leny:

w wielkim cyklotronie uczuć
próbuję się zbliżyć
do prędkości światła twoich oczu
gnany ładunkiem bezsilności
szaleńczo pędzę ci wprost na spotkanie

tak bardzo chciałbym się przedrzeć
przez barierę potencjału milczenia
poznać wszystkie tajemne
stany energetyczne twojej duszy

i gdy moje uprzedzenie
zderza się z twoją niechęcią
wyczuwam wokół
nowe cząstki nieznanych uczuć
ciemną materię wzruszeń
starszych
niż wszechświat naszej miłości

O miłości i śmierci mówi cały tom Bezsynność. Paweł napisał go po stracie syna. Rafał: – Te wiersze są tak bolesne i rozrywające, a przy tym bardzo proste. Nie uderzasz w wysokie tony, a tniesz mocno. Nie znam osób, które by miały dzieci i które spokojnie mogłyby wszystko przeczytać od razu.

Ma rację. Tytułowa Bezsynność łapie za gardło. Tak samo miejsce pobytu czy czterdzieści stopni:

moja bluza
twoje spodnie
moja koszula
twoje slipki
moje skarpety
twój sweter
mój zapach
twój zapach
mój zapach
twój zapach

w pralce
jeszcze przez chwilę
razem

– Ta książka mi pomogła – przyznaje Paweł. – Kiedy kończyłem ją pisać, poczułem dużą ulgę. Jakby stanowiło to zamknięcie jakiegoś okresu. Pokazałem, jak stratę przeżywa się na początku, potem – jak się z nią stopniowo oswaja.

Pyta Lenę o wojnę. Jest przecież w tytule razem z Marcjanną.

– Tytuł wziął się z wiersza o wojnie płci – odpowiada autorka. – Ale to nie wojna przeciwko komuś, lecz o coś. O wzajemne zrozumienie kobiet i mężczyzn. Jest tu też wojna pokoleń, wojny religijne w człowieku, Gdańsk po wojnie. A jeden z ostatnich wierszy – Wojna stuletnia i rozchodniaczek – dosłownie przepowiadał wojnę w Ukrainie. Promocja tej książki odbyła się 23 lutego. Wróciłam w nocy do domu, a rano wojna.

Wracamy do miłości. Paweł czyta swój wiersz światy równoległe, zaczynający się od słów: „wychodzisz przed dom i kochają cię schody / kocha cię trawnik drzewo dym z komina / sterta świeżo zgrabionych liści”, a Lena pyta: – Czy poezja może być niebezpieczna? Twój syn pisał wiersze.

Biliński nie ma wątpliwości, że poezja jest dziedziną ludzi głęboko wrażliwych, a to często idzie w parze ze zbyt intensywnym przeżywaniem świata. Ale nie uważa, by stanowiła zagrożenie.

Rozmowa 2. Osierocona córka i rumuńskie jarzębiny

Po krótkiej przerwie na papierosa, herbatę czy ciasteczko (zaznacz właściwe) oraz dyskusje o piłce (Wojciech Boros: „Jakim cudem połowa Polaków mogła obstawiać, że wygramy z Meksykiem?”) Rafał T. Czachorowski do stolika zaprasza Maję Baczyńską z Warszawy, autorkę tomu Ojcowizna (2022), i Agatę Stawską z Krakowa, autorkę W samo południe (2021). Książka Agaty to zapis drogi do Rumunii, podróży, jaką odbyła już pewien czas temu, bo w 2007 roku.

– Zachwyciła mnie jak całe Bałkany. Nie tylko krajobrazy, ale i ludzie, ich historie. Mają swoją mitologię. Inną niż nasza. Przede wszystkim inne kościoły – do nich się wchodzi i się niknie. Każda z cerkwi jest tak zbudowana, że ma przód, tył, prawą burtę i lewą burtę. W każdej co innego namalowane. Płynie się tą cerkwią jak statkiem, jak przez życie.

Agata wybiera wiersz ostatni – Powrót – napisany pod koniec podróży:

dzień się marszczy
zapuszcza cienie
droga coraz szersza
liść coraz śmielej żółty

mam garście pełne jarzębiny

Następny czyta Rafał – Warowny saski kościół w Carţa – Rumunia:

podejdź jeśli masz odwagę
pamiętam wszystkie krzywdy od sześciuset lat
rachuję blizny i zamykam się w sobie
szczelnym murem

podejdź a w południe
przeszyję cię bielą ścian
zatnę ostrym konturem

Wierszom towarzyszą dłuższe opisy prozą. Miejsca, które zobaczyła poetka, wymagają przywołania ich historii, znaczenia. Niektórych już nie ma. Jak choćby drogi Transalpina. W 2007 roku była pełna kamieni, samochód tłukł się po niej i podskakiwał jak potępieniec. Dziś to komfortowa autostrada. A mimo to szkoda. Warto było ją pokonywać w trudzie.

 

Warto też było pokonać przeszkody losu. Agata: – Moja historia jest taka: spadłam z konia i przez miesiąc nie było mnie na świecie. Byłam w śpiączce, nikt nie wiedział, czy się jeszcze obudzę. Jak się obudziłam i doszłam do siebie, stwierdziłam, że może jak pozbieram podobne historie, to one też mi pomogą. I powstały wiersze o ludziach, którzy odeszli. Na przykład jest Jezus (ale nie Chrystus), jest jego matka, są moi znajomi. Są też zwierzęta, one również odchodzą, a my musimy to jakoś przeżyć. Odwrócić się twarzą do tego.

Tak jak Maja. – Ojcowizna odnosi się do śmierci ukochanego taty. To on zaraził mnie pasją do przyrody. Odszedł w 2021 roku, w pandemii, miał 69 lat. Trauma, bo wszystko stało się tak nagle, tak szybko.

W tomiku połączyła różne cykle. Część inspirowana jest wierzeniami rdzennych mieszkańców Ameryki Północnej, szamanizmem. – Ojcowizna to jest to, co przynoszą nasi przodkowie, ziemia, po której stąpamy. Z drugiej strony ona też oznacza miłość, którą dał mi ojciec. Nasze DNA też jest ojcowizną.

Na początek Maja wybiera wiersz Szaman z cyklu Billy nie jest Amerykaninem.

szaman popatrzył na niebo i już wiedział:
sokoły zataczały kręgi w kręgosłupie słońca,
słońce kwitło jak wielki pąk, z którego miał
spaść deszcz
i zwilżyć spękany step,
i owinąć kokonem ziemię,
nim urodzi konie, kule
i czołgi.

Kolejny cykl nosi tytuł Więcej błękitu. „Niektóre sarny są błękitne. Te, które biegną zawsze na przełaj” – czyta Maja, a potem sięga po tytułową Ojcowiznę:

Jestem płucami mojego ojca
I każdy oddech jego moim jest
Wypełniam je światłem światło
staje się
I nic co bolesne nie jest mi obce
Rozprzestrzeniam powietrze powietrze
wchłania mnie
I nic co niemożliwe nie jest mi obce
Wlewam miłość żony córek matek naszych
I nic co nieczułe nie jest mi już obce
Nigdy więcej
Oddech oddech oddech
Staje się

I ostatni cykl – Jeżyny z błota:

Domy bez dachów, domy bezstronne i równo sześć metrów do
pierwszych ludzi. Tylko tam ich widuję – w bezpiecznej odległości
od ziemi niczyjej, ziemi umarłych, gdzie nawet Bóg ma twarz
mojego ojca. Zwidziało mi się dziś, jak i wczoraj, że znów jestem
na jarmarku z siostrą i babką, a ojciec z matką czekają w domu
i czuwają nad dachem naszego rodzinnego ogniska. Teraz
wyburzam ściany, wyważam drzwi, szukam nowego siedliska.
I zamiast w sufit patrzę w gwiazdy, szukając opoki, której jeszcze
nie umiem w sobie znaleźć, nie mając w imię kogo szukać –
mojego ojca, moich ojców, ojców mojego ojca.

Maja: – Dla mnie ten błękit, skojarzenia z kamieniami rozgrywają się o tę czułość, którą bardzo staram się w swoim życiu ocalić, obronić. Robiłam spektakl Motyl i wilk. Motyl był wrażliwością, wilk dzikością. Poezja i proza. Trzeba mieć w sobie wilka, ale świat potrzebuje też motyli. Na skutek trudnych doświadczeń można zagubić czułość i wrażliwość, a chodzi o to, by ten błękit przetrwał.

To jeden z kluczy do jej wierszy. Inny to kultury plemienne. To dzięki nim Maja ma w sobie akceptację dla przemijania, odchodzenia. – Nigdy się tego nie obawiałam. Trzeba być wdzięcznym za spotkanie z ludźmi, którzy odeszli, za to, że pojawili się w naszym życiu. Wdzięczność jest dużo ważniejsza niż to, że odchodzą. Słysząc historię Agaty, widzę w niej źródło nadziei. Że można z czegoś takiego wyjść. Wydawać książki, mieć wspaniałe relacje. Szukajmy światła też w trudnych doświadczeniach.

Agata dalej jeździ konno. Tylko stępa, ale jeździ, czy też – jak to określa – tupta. I nadal kocha konie. Nie ma pretensji do tamtego, który ją poniósł. – Smarkaty był. Nie chciał mi zrobić krzywdy. Po prostu zainteresował się tym, co było w lesie, i pognał tam.

Na koniec Maja, która jest nie tylko poetką, ale też reżyserką, performerką i eksperymentującą multiintrumentalistką wyjmuje dzwoneczki na sznurku. Prosi, by ktoś z publiczności dzwonił dzwonkiem wiszącym przy drzwiach. Sama dźwięczy swoimi, zaczyna nucić pieśń bez słów. Plemienną, dziwną, trochę jak z prerii, trochę jak z Podlasia. „Ziemia ojców… ziemia ojców… nie ma jej tu…” – śpiewa, a dzwonki brzęczą, do tego Maja dłońmi wybija rytm na stoliku. Inni przytupują. I znów pieśń bez słów, tylko „Ooo, ohoho”… Rytuał pożegnania. Rytuał otwarcia na nowe.

Rozmowa 3. We framudze

Na koniec dwóch poetów z Trójmiasta: gdynianin Paweł Baranowski i jego Exity (2021) oraz Ludwik Filip Czech z Żabianki (także „mojej”) i jego Więcej (2022).

Rafał: – Exity to książka o migracji, emigracji, przemieszczaniu się, byciu obcym. Paweł: – Tak. Wciąż we framudze. Bo wyjścia są wejściami, i na odwrót. Więc cały czas jesteśmy we framudze, w przejściu.

Paweł pisał o tym w tomiku London aj (jeszcze w Anglii), pisał też w późniejszych (po powrocie do Polski) Exitach. Emigracja to doświadczenie, które trudno zamknąć w jednym wierszu. Czyta Czasy:

lot w jedną stronę
bez gwarancji lądowania
łan tu
bagaż do dwóch rąk odliczony
przejście z czasu przeszłego w przyszły
opanowałem w lot
schodzimy na ziemię
turbulencja cofa wskazówki zegara
byłem po polsku będę po angielsku
czas przeszły dokonany wysiadam
w przyszły
tryb warunkowy.

I jeszcze Po drugiej stronie lustra, dedykowany bratankom w UK:

mama mnie a ja
zabawki zabrałem
z krainy zwanej Polska
do innej krainy czarów
po drugiej stronie lustra
przez które widziałem tatę

tam mowa jaką znałem
brzmiała jak złe zaklęcia
wszyscy mówili niezrozumiale
albo uciekali z podwórka
żadnych
kotów z Cheshire
bliźniaków
kapeluszników
kuzynów i kuzynek
wujków i cioć
babć i dziadków
jedynie zające skubały trawę
słyszałem coś o zamku
i starej królowej

czekam na narodziny
brata, a gdy nauczy się mówić
i spyta – skąd jesteś
w jakim języku
mu odpowiem?

Wyjazdy, podróże, nawet emigracja – wielu o tym marzy. Ale nie Ludwik Filip. On nie ukrywa, że wolałby w ogóle nie wychodzić z mieszkania. Pisze o (pozornie) zwykłych sprawach, zwykłych czynnościach. Zagmatwanych metafor, hermetycznych strof unika nawet bardziej niż konieczności opuszczania swego gniazda.

I tak to tłumaczy: – Od dwudziestu lat piszę recenzje. Z trzech czwartych książek, które recenzuję, nic nie rozumiem. Są poeci, którzy jak piszą, to normalny człowiek, który sam nie pisze, nie kapnie się, o co chodzi. Ja się domyślam, o co chodzi, bo muszę. Ale człowiek taki naprawdę zwykły, z ulicy… Nie dziwię się, że on poezji nie czyta. Kiedyś też pisałem takie duperele, ale pomyślałem sobie: „No, przecież to nie ma sensu najmniejszego. Ja coś piszę, do tego wydaję, a jeszcze pieniądze wydaję na to, żeby wydać, a ludzie nie wiedzą, o co chodzi”. Postanowiłem więc, że będę pisał bardziej zrozumiale. Nie będę się bawił w fajerwerki stylistyczne. A poza tym z wiekiem człowiek zwraca uwagę na rzeczy małe, przyziemne, patrzy pod nogi, a nie w gwiazdy.

I na dowód, że nie używa fajerwerków, czyta Korektę:

od dobrych kilku lat
nie lubię czytać książek

czytam jeśli muszę
ale na ogół nie

w dzieciństwie zasłaniałem okna
wskakiwałem do łóżka
i w półmroku pokoju
poznawałem beztrosko
historie i światy

teraz na białych kartkach
widzę tylko kolumny
rozgadanych liter

myślę tylko o tym
jak opowiadają –
czy dobrze
czy źle
czy tak sobie

– Sporo piszesz o rodzinie, o mamie – zauważa prowadzący, przeglądając Więcej.

– E, tam. Używam ich po prostu. Bo to zawsze lepiej brzmi „matka” niż jakaś obca osoba. Ludzie myślą, że to głębsze związki, a gdzie tam… – pokpiwa Ludwik. – Ale oczywiście kocham swoją rodzinę. Mała jest. Miałem też gołębie. Karmiłem je na balkonie, znosiły jajka, były pisklaki. Ale sąsiadka do spółdzielni doniosła. Bo gołębie srają. A ludzie nie?

Przyznaje (choć nie wiem, czy to nie kokieteria), że jest bardzo niepewny tego, co pisze. Jak w wierszu Zapodziany.

zapodział mi się wczoraj
zeszyt z niedokończonymi
wierszami

pewnie wśród książek

jeśli leży przy poetkach
które piszą o wiośnie
to źle

jeśli w lepszym towarzystwie
to dobrze

jeśli wśród moich tomików
to nie wiem

Zebrani parskają śmiechem. Nie pierwszy raz zresztą. Ludwik Filip ma charakterystyczny, autoitoniczny ton, bardzo daleki od „natchnionego, co młody był”. Pozostali rozmówcy też nie stronią od żartów, patos i górnolotność zostały za drzwiami.

Ludwik Filip: – Niestety, wciąż piszę. Byłoby tak dobrze, gdyby człowiek przestał pisać, ale wtedy musiałby się czymś zająć. A ja nie mam czymś.

Więc Ludwik, niczym ten gołąb jajko, musi od czasu do czasu znieść wiersz. Nienajgorsze przeznaczenie.

Skazani na wiersze

Na koniec pytam, czy poetą człowiek się rodzi. I kiedy oni przeżyli moment twórczej aktywacji.

Ludwik Filip Czech: – Miałem jakieś dwanaście lat. Oglądałem z matką program w telewizji, z udziałem wybitnych tekściarzy. Ktoś rzucał hasło, zebrani mieli kwadrans na napisanie wiersza na ten temat. Akurat wtedy była to „drabina”. Poszedłem do pokoju i napisałem: „Wiele szczebli ma drabina, każdy się na szczebel wspina. No i właśnie wiemy stąd, kto myślący, a kto głąb”. Przeklinam ten dzień do dzisiaj. Mogłem być normalnym człowiekiem.

Paweł Baranowski: – To przyszło z góry. Trzecia–czwarta klasa podstawówki, wtedy zacząłem czytać wierszyki dla dzieci i sam kombinować. Nawet jakbym chciał się tego pozbyć, byłoby to niemożliwe.

Lena Pelowska: – Zaczęłam w liceum. Byłam w mat-fizie i pani od polskiego w ogóle w nas nie wierzyła. Ale dawała nam świetną książkę z erotykami, to załapało.

Agata Stawska: – Różewicz powiedział, że to nie my piszemy wiersze, to wiersze nas piszą. I tak chyba jest. Nie wiem, kiedy to się zdarzy, nagle jest cyk i muszę coś napisać. Mnie samą to zaskakuje. Zaczęło się w podstawówce i tak trwa.

Maja Baczyńska: – Myślę, że to integralna część mnie. Zgadzam się z Agatą, że to przepływa przez nas, my jesteśmy tylko narzędziem. Też zaczęłam w podstawówce – jakiś samochód na ulicy zaczął płonąć, tak mnie to poruszyło, że napisałam wiersz. Rodzina się śmiała, tylko babcia potraktowała go poważnie.

Paweł Biliński: – To było w liceum, miałem piętnaście lat. Strasznie wkurzało mnie pytanie „co poeta miał na myśli”, postanowiłem więc zostać poetą, żeby zobaczyć, czy te polonistki rzeczywiście są takie mądre i zrozumieją, o co mi chodzi. Pierwszy wiersz napisałem na przerwie: „kształ jest płynny, płyn go nie ma / wzrok omija strumień myśli / dotyk ziębi ostrze noża / głos usypia tych, co wyszli”.

Wojciech Boros: – Zostałem poetą z przekory. W liceum nie lubiłem poezji, poetów uważałem za ludzi lekko niespełna rozumu, jak i całą resztę artystów, poza muzykami. Raz na lekcji polskiego kolega mówi: „Jak jesteś taki mądry, to sam napisz wiersz”. Po dwóch tygodniach przyniosłem mu dwa wiersze. O czym? Nie pamiętam, i chyba dobrze. Ale nie był to jeszcze przełom. Zawsze uważałem, że prawdziwą pracą jest dobre wymurowanie ścian albo zrobienie zajebistego obiadu. Dopiero po jakimś roku klapa odskoczyła i zaczęło się. I to było straszne. Po nocach siedzi człowiek, zamiast spać, pisze na kopy. Wydaje mu się, że jest geniuszem, idzie do kogoś i słyszy: „Jaki tam z pana geniusz…”

Małgorzata Wątor: – Tworzyłam muzykę hip-hopową, rapowałam, aż muzyka się we mnie skończyła, a zaczęła poezja.

Tomek Lipski: – Też zacząłem w liceum. Byliśmy z kolegami na piwie w knajpie dla robotników na Zaspie przy kolejce i kolega wyciągnął Wojaczka Mit rodzinny. Do dziś pamiętam: „To jest kiełbasa / To jest moja matka jadalna / Ona wisi na niklowym haku”… I to mnie ruszyło. Zacząłem zapisywać swoje myśli. Też było o matce. Mama pracowała w biurze i była pierwszą osobą, która przepisywała na maszynie moje wiersze, wtedy nie było ksera ani drukarek. Czytała więc te wszystkie moje wypociny o ojcu, o niej, że są tacy źli, że się z nimi męczę. Ale nigdy nie powiedziała: „Synu, dlaczego?”. Cierpliwie przynosiła mi przepisane wiersze, aż to się jakoś wyprostowało. Oboje przeżyliśmy ten okres buntu.

*

Wracając, myślę o tym, że całe nasze życie jest poezją, trzeba tylko spojrzeć na nie pod odpowiednim kątem. Bywa przecież odą (do radości, do młodości, do czego tam chcemy), bywa erotykiem, sielanką albo fraszką. Bywa też trenem, elegią, psalmem, haiku albo rapem. Spróbujmy więc zrymować się z porankiem, złapać rytm w południe, z wieczora zrobić oksymoron, z nocy hiperbolę. Niech dni będą wierszem; częstochowskim, białym czy wolnym – nieważne, byle naszym, własnym. Prawdziwym.

 

Od redakcji: Trzy obszerne fragmenty spotkania można obejrzeć na youtubowym kanale Fundacji Duży format: „Lena i Paweł”, „Maja i Agata”, „Paweł i Ludwik Filip” . Tam również wiele innego poetyckiego dobra.

Aleksandra Kozłowska

Aleksandra Kozłowska

Dziennikarka freelancerka, współpracuje z „Przekrojem”, „Polityką”, „Tygodnikiem Powszechnym”, portalem ngo.pl. W lipcu 2023 roku ukazał się reportaż Nowi wikingowie. Polacy na Islandii (Znak Literanova), napisany wspólnie z Mirellą Wąsiewicz. Na początku 2024 roku w wydawnictwie Znak wyszła jej książka Objazdowe rwanie zębów. Wędrowni dentyści czasów PRL. Lubi głuszę, wiatr i zimno, biwaki i rower o każdej porze.

udostępnij:

Przeczytaj także:

Festiwal poezji Fala Poprzeczna – edycja 2022 Festiwal poezji Fala Poprzeczna – edycja 2022 Festiwal poezji Fala Poprzeczna – edycja 2022
Festiwal poezji Fala Poprzeczna – edycja 2022

Festiwal poezji Fala Poprzeczna – edycja 2022

Niech Gdańsk do nas mówi Niech Gdańsk do nas mówi Niech Gdańsk do nas mówi
Czesław Romanowski

Niech Gdańsk do nas mówi

plony | leśnik Danz | świat | mogił | Ernst Jünger, ur. 1895 zm. 1998 plony | leśnik Danz | świat | mogił | Ernst Jünger, ur. 1895 zm. 1998 plony | leśnik Danz | świat | mogił | Ernst Jünger, ur. 1895 zm. 1998
Grzegorz Kwiatkowski

plony | leśnik Danz | świat | mogił | Ernst Jünger, ur. 1895 zm. 1998

Euromajdan Euromajdan Euromajdan
Monika Milewska

Euromajdan