Tak się złożyło, że tydzień temu doznałam kontuzji – acz w słusznej sprawie, fotografując zaporę, barierę czy raczej płot (jak na to mówią miejscowi) na granicy polsko-białoruskiej. Tym sposobem powróciłam do swojego „ulubionego” tematu, czyli przychodni i tak zwanych ośrodków zdrowia. Znów wolno mi odkrywać, że niepełnosprawność, choćby tymczasowa – widok słabości, krótko mówiąc – wyzwala w ludziach to, co najlepsze, i to, co najgorsze.
Wszelkie bramy i bariery robimy u nas solidne, więc największym wyzwaniem dla osoby mniej sprawnej są drzwi. Już od rana rozmyślam o tym, czy uda mi się wejść do kliniki, w której czekała mnie umówiona wizyta. Choć od frontu pozorna nowoczesność, to przycisku do automatycznego otwierania brak. Proszę więc wychodzącego właśnie faceta (na oko 35 lat, profesjonalista): „Czy może pan przytrzymać mi drzwi?”. Jaka jest jego reakcja, zgadnijcie? Otóż właśnie, patrzy na zegarek. Przelotnie. Ale w końcu przytrzymuje te drzwi.
Co to było? O czym chciał się przekonać? Że trzydzieści sekund go nie zbawi, więc może je przeznaczyć na pomoc obcej kobiecie? A gdyby się okazało, że właśnie spóźnia się na jakąś (jak to mama mówiła) nasiadówkę, rzuciłby się przed siebie galopem, nie oglądając się – bo może za chwilę przez te same drzwi przechodzić będzie jakaś inna osoba, mniej zajęta? Bo innych ludzi być może stać na pomaganie. Nas – nie.
Ten felieton miał być o trigger warning: o tym, czy chcemy, żeby nas ostrzegano, że w filmie lub książce – tak, w książce, czyli w powieści lub w prozie dokumentalnej – pojawiają się sceny drastyczne. Z takim życzeniem wystąpili bowiem ostatnio studenci. Powiedzmy, że jest to trend. Podobną listę życzeń spisali już w 2015 roku studenci Columbia University w Nowym Jorku. Punktem wyjścia jest deklarowane współczucie: są wśród nas osoby po przejściach, po doświadczeniu przemocy, i takie osoby powinny zostać uprzedzone, że – dajmy na to – tegoroczna noblistka, Annie Ernaux, napisała książkę, której bohaterka unicestwia się za pomocą bulimii. Do tego znajduje sobie dziwne rozrywki, w tym kradzież ze sklepów.
Zawsze myślałam, że książkę można odłożyć i przestać czytać – to nie kino czy teatr, na przykład Trojanki Klaty w Teatrze Wybrzeże, gdzie siedzimy pośrodku rzędu, więc nie da się wyjść, trzeba wysiedzieć do końca sceny zbiorowego gwałtu i nie pomoże nawet zamknięcie oczu, gdyż gwałt, który zdaje się nie mieć końca, zostaje oddany przez aktorów także za pomocą efektów dźwiękowych, czyli pracy z oddechem. Na widowni podczas spektaklu jest ciemno, za to na przerwie można się przyglądać eleganckim kobietom, miłośniczkom teatru, w połyskliwych sukniach i z nienagannym makijażem, ze zdziwieniem – widać cała ta przemoc spłynęła po nich niczym woda po kaczce.
Lecz książkę należy otoczyć zasiekami ostrzeżeń. Bo przecież, jeśli przekroczysz niewidzialną granicę, przeczytasz choćby początek akapitu, zajrzysz o jedną stronę za daleko, to cię dotknie, poruszy, przerazi, a może zachwyci, przemieni – pozbawi tchu.
Ale jak zredukować noblistkę do samookaleczenia? Jak dodać tuż za tytułem olśniewającej powieści Ottessy Moshfegh, Mój rok relaksu i wypoczynku, ot tak, w nawiasie: uzależnienie, przemoc, seksizm, wulgarny język? Przecież ta powieść nie jest o tym. Jest natomiast o tym, jak bezimienna bohaterka nie chce być triggered, pobudzana przez rozmaite przykre wiadomości dochodzące do niej ze świata. Chce się położyć i zasnąć – przez rok być wolna od bodźców – bo stać ją na to.
Klasyczny już argument brzmi tak: podobnie jak otwieramy przestrzeń uniwersytecką dla studentów z rozmaitymi niepełnosprawnościami, powinniśmy też uwzględniać osoby, które doświadczyły traumy. To nie mimozy, jednakże pewne sceny mogą powodować ich dyskomfort, a nawet wywołać atak paniki. Da się tego uniknąć, o ile zostaną uprzedzone zawczasu: uwaga, scena gwałtu, seksizm, samookaleczenie, padną homofobiczne wyzwiska, inne obraźliwe słowa.
Być może jednak osoby, które doświadczyły traumy, wcale nie chcą, by oszczędzać im drastycznej tematyki. Skąd założenie, że tego oczekują? Albo że powinny? Roxane Gay już w 2012 roku opowiedziała o tym, jak nieprzewidywalne są rozmaite sytuacje, które sprawiają, że przez moment wraca wspomnienie tamtej bezsilności, tamtego przerażenia. Oraz – jak iluzoryczne jest życzenie, by wspomnienia traumy zapisanego w ciele kiedykolwiek się pozbyć.
Sama będąc kiedyś studentką, która doznała traumy, co na początku lat osiemdziesiątych minionego wieku wcale nie było takie trudne (mogła to być przemoc polityczna lub przypadkowa, niejako statystyczna, przytrafiająca się z racji tego, że się jest młodą kobietą, przemoc jako element zaklętego rodzinnego kręgu, czy w końcu to wszystko naraz), niewątpliwie miałam PTSD. A jednak przez trzy kolejne lata czytałam wszystko, co się dało, o przemocy – na własne życzenie, Girarda Sacrum i przemoc, de Sade’a i Geneta, bo chciałam zrozumieć, co mi się przytrafiło. Gdyby zaczęto się nade mną rozczulać, niczym nad jakąś wiktoriańską panną, gdyby zaczęto mnie otaczać zasiekami ostrzeżeń, to odebrano by mi jedyną przestrzeń, w której mogła się wyrażać moja prywatna wolność.
W XIX stuleciu panowało przekonanie, że pewne lektury i pewne zachowania nie są stosowne dla kobiet, bo te są delikatne jak kwiaty i niektóre treści mogłyby im zaszkodzić. Ostatecznie jednak wraz z przełomem XIX i XX wieku ustalono jedno: literatura jest od tego, żeby wywoływać dyskomfort.
Zatem kiedy sama sięgam po książkę, oczekuję, że wytrąci mnie z równowagi, wywołując trudne emocje, lecz nie uprawiam w tej kwestii despotyzmu, wprowadzam ostrzeżenia w szczególnych przypadkach. Trudno bowiem ostrzegać przed rutynową przemocą, o której słyszymy codziennie w wiadomościach, czy nawet przed przemocą symboliczną i werbalną, bo nie trzeba być kasjerką w markecie, by jej doświadczać. Każdy zapis kulturowy, który przytaczam na wykładach, zawiera w sobie element przemocy. Jako literaturoznawcy mamy ręce unurzane po łokcie we krwi i bebechach. Taką już mamy misję. Na uniwersytetach medycznych kroją trupy – my ćwiartujemy umysły, wywracamy na nice wyobraźnię.
Ostrzegam więc dopiero wtedy, gdy oprócz rutynowej przemocy pojawia się element klaustrofobii (Joyce Carol Oates jest tu mistrzynią), mówiąc: „Proszę nie czytać tego opowiadania, gdy czujecie się nieswojo i źle; proszę sobie znaleźć wygodne miejsce i zapewnić spokój”. (Przede wszystkim zadbaj o siebie. Ten nawyk może się przydać).
W dyskusjach na temat trigger warning pojawia się argument, że niektórzy brytyjscy studenci nie życzą sobie bezpośredniej konfrontacji z dramatyczną zawartością wykładów o Holokauście. To przywilej buntuje się i krzyczy: „Nie po to tu przyszedłem, żeby mnie traumatyzować!” Tylko po to, żeby konsumować, wybrać z karty, co komu pasuje.
Warto jednak zauważyć, że Brytyjczycy nie przyczynili się do Holokaustu jako strona. Nawet przyjęli do siebie żydowskie dzieci z Gdańska. Zrobiłoby się jednak nieprzyzwoicie, gdyby domagali się czułego traktowania na przykład podczas wykładów o Wielkim Głodzie Irlandzkim. Podobnie nie byłoby dobrze, gdyby zestresowani młodzi Niemcy „nie mogli wytrzymać” lektury opowiadań Borowskiego. Albo gdyby studenci Uniwersytetu Columbia wychodzili z sali w trakcie wykładu o ludobójstwie rdzennych Amerykanów.
By rozszerzyć na chwilę perspektywę: właściwie już na całym świecie, z wyjątkiem Twierdzy Europa, młodzi ludzie doświadczają rozlicznych nieszczęść, które wynikają z wojny, z biedy lub z kombinacji obydwu. Taka bieda polega na przykład na konieczności sprzedawania własnego ciała na części (w Twierdzy Europa nie brakuje chętnych, aby przygarnąć nerkę, a nawet wątrobę i serce jakiegoś nieszczęsnego więźnia politycznego).
Jeśli możemy sobie zażyczyć, aby ostrzegano nas przed książką, to znaczy, że nie dotyczy nas stan takiej bezwyjściowości. Nas stać i na tę nerkę, i na to, żeby zaprotestować przed pierwszym zatknięciem z opisem gubiących się dzieci uchodźców (nigdzie nieewidencjonowanych, tym łatwiej znikających). W ten sposób możemy się upewnić, że wciąż mieszkamy po stronie przywileju, po stronie osób, które mają imiona i nazwiska, a nie tych, które znajduje się w takim Chersoniu w bezimiennym grobie. Chłopcy i dziewczęta w mundurach ukraińskiej armii pewnie rok temu też byli studentami, ale dziś nie mają miejsca ani czasu na to, żeby zajmować się własną traumą.
Z jednej strony więc, z racji naszej sytuacji geopolitycznej, zastanawiam się, w jakim stopniu ta potrzeba bycia ostrzeganym przed nadmiarem przemocy wiąże się z przywilejem. Z drugiej wysłuchuję głosów przeciwnych, dowodzących, iż właśnie dlatego, że trwa wojna, musimy tworzyć relacje oparte na współczuciu. Takie, które są przeciwieństwem narzucanej nam bezwzględności. Z tym większym przekonaniem musimy dbać o siebie nawzajem.
Co jednak z ową niewidzialną granicą, za którą czułość zmienia się w czułostkowość, za którą dyskusja literacka polega na tym, żeby układać ładne zdania o współczuciu? Efekt sytuacji na granicy jest dalekosiężny, wszystkich po trochu uczy bezwzględności, tolerancji wobec okrucieństwa, każe nam ćwiczyć nawyk wzruszenia ramion na widok cudzego nieszczęścia. (Nad tym, że w sondażach takie postawy reprezentują głównie katolicy, nawet ortodoksyjni publicyści załamywali ręce rok temu). W rezultacie, kolejne deklaracje Konferencji Episkopatu Polski, zachęcające wiernych do otwierania domów i serc, po przeszło roku okazują się zaledwie powielaniem pięknych zdań.
Stawiając granice dla przemocy na kartach książki, wyłączając film oglądany na Netflixie, ustawiamy się jako „nie tamci”. Nie tamci, którzy nie mają bibliotek, książek ani światła, przy którym mogliby je czytać. Nie tamci, co utonęli, próbując przeprawić się przez Bug – a przecież, mając po dwadzieścia jeden lat, mogliby siedzieć w ławce razem z naszymi studentami. Nie tamci, którym zapewniliśmy bezsilność, depresje i próby samobójcze, zezwalając – za sprawą głosowania w Sejmie (ustawa z 13 sierpnia 2021; poprawka do regulacji Ministra Spraw Wewnętrznych z 24 kwietnia 2015) – na umieszczanie ludzi w celach 2×2 metry w centrach dla uchodźców, podczas gdy norma EU wynosi 4 metry. Na tym polega przywilej: staliśmy się strażnikami zasieków. Wolno nam wybrać, które drzwi otworzyć i kiedy, a które mają pozostać zamknięte; jak chcemy być pobudzani, poruszani i wstrząsani.
Literatura jest od tego, żeby powodować dyskomfort. Jakimi ukaże nas jeszcze nienapisana powieść, przedstawiająca nasze czasy z perspektywy pięćdziesięciu lat? Czy okażemy się w niej wygodniccy, nieświadomi własnych przywilejów? Na przemian rozczulający się i pędzący gdzieś w pośpiechu?
Uchodźców w Puszczy Białowieskiej nie ubyło od zeszłej zimy. Bariera, choć wykonana ze stali – nie zadziałała. A może jednak sprawiła, że ludzie w pasie przygranicznym – ci nieliczni, którzy wciąż tam mieszkają – poczuli się bezpieczniej? Może udowodniła skuteczność rządu. Iluzoryczne gesty mają większą wagę niż naprawione drogi czy dostępny dla osób z ograniczoną mobilnością dworzec.
A pushbacki – wywózki – wciąż trwają. Pogranicznicy przepychają uchodźców z powrotem do Białorusi przez kwadrat wycięty w metalowym płocie. Ten kwadrat trzeba odryglować, żeby wepchnąć tam mężczyznę, kobietę, dziecko, i zaryglować ponownie. Nazywają go „oknem życia”.
Bez ostrzeżeń.