Zrodzone w „czarnej dziurze”

Ilustracja: Maciej Krawczyński

Na początku roku 1990 taką właśnie metaforą – metaforą „czarnej dziury lat osiemdziesiątych” – posłużono się w dyskusji o literaturze polskiej minionej dekady. Dyskusja, zorganizowana przez redakcję „Tygodnika Powszechnego”, była wydarzeniem o szczególnym znaczeniu, bo przeprowadzono ją w momencie historycznym skłaniającym do podsumowania całej epoki – perspektywa, nolens volens, uległa poszerzeniu. Totalne bankructwo komunizmu, przez tak wielu (większość?) odsuwane w nieodgadnioną przyszłość, wreszcie stało się faktem. Nadszedł czas odmiany, rekonstrukcji, przewartościowań.

Jeden z uczestników dyskusji, Jan Błoński, stwierdził, że położenie, w jakim znalazła się literatura, jest u nas porównywalne tylko z rokiem 1918.

Nawet nie z 1945, bo wtedy ciągłość literatury zapewniała emigracja; to, co najlepszego było w zalążku pod koniec lat trzydziestych, zostało na emigracji przechowane przez Gombrowicza i Miłosza. Dziś mamy do czynienia z zupełnie inną sytuacją. W gruncie rzeczy nie zdajemy sobie sprawy, do jakiego stopnia literatura napiętnowana jest świadomością sytuacji politycznej, także wtedy, kiedy buntuje się wobec tej świadomości albo kiedy stara się ją ignorować.

Błoński trafnie zauważył, że w ciągu trzech dekad – w latach sześćdziesiątych, siedemdziesiątych i osiemdziesiątych – literatura szukała w Polsce pomocy przed pustoszącą presją komunistycznej rzeczywistości, „presją reżimu, który człowieka upraszczał, ujednolicał, można by powiedzieć: nihilizował”. Odtwarzając zbiorową i jednostkową tożsamość Polaków, proza zwłaszcza, o niej bowiem jest tu głównie mowa, znajdowała ratunek w historii, przeszłości, korzeniach (stąd moda na kresy, Habsburgów, Żydów…). Ale pod dyktatem cenzora łączenie przeszłości z teraźniejszością sprawiało już pisarzom trudność prawie niemożliwą do przezwyciężenia. Z kłopotu próbowali niektórzy wybrnąć, uciekając się do przebiegłego kamuflażu, do metafor i przenośni, nie dla wszystkich, oczywiście, zrozumiałych. Kiedy w życiu literackim powstał „drugi obieg” – czasopisma i książki wydawane poza państwową cenzurą – czytelnicy mieli prawo oczekiwać, że pisarze zaczną podejmować próby scalenia polskich biografii dramatycznie rozrywanych po roku 1945, że sięgną literacko nie tylko do tego, co stanowiło dla nich przedkomunistyczną tradycję – rodzinną czy mityczną – ale także do tego, co przeżyli w komunizmie. Nasuwało się pytanie, czy przeżycia te potrafią przedstawić prawdziwie i z dystansem, bez którego nie powstaje sztuka większej miary.

*

Czego dowiedzieliśmy się o nas samych po zdobyciu w Polsce władzy przez komunistów? Co z tej wiedzy nigdy nie zostało przez literaturę ujawnione? Kiedy Czesław Miłosz pisał Zniewolony umysł, wydawało mu się, że w pierwszych powojennych latach polską psyche najlepiej wyraża jedno uczucie: potężna nienawiść.

Nienawidzili chłopi dostający ziemię; nienawidzili robotnicy i urzędnicy wstępujący do Partii; nienawidzili członkowie „legalnej” partii socjalistycznej, która otrzymała nominalny udział w rządach; nienawidzili pisarze zabiegający o wydanie ich rękopisów. Ten rząd nie był własny; istnienie swoje zawdzięczał bagnetom obcej armii. Łoże małżeńskie na zaślubiny rządu z narodem było przybrane w narodowe godła i flagi, ale wystawały spod niego buty enkawudzisty.

Małżeństwo z rozsądku przeżywało głębokie kryzysy, ale jedna strona ślubnego kontraktu, ta, po której stała obca armia, potrafiła drugą obłaskawić. W połowie lat siedemdziesiątych, za rządów Edwarda Gierka, uczuciem dominującym była w polskim społeczeństwie nie tyle nienawiść, ile upokorzenie. Żyliśmy nie w pełni świadomi (może jednak: najgłębiej, podświadomie świadomi), że z upokorzeniem się godzimy dla świętego spokoju i własnych korzyści. Zniewoleni przez komunistyczną władzę, doświadczaliśmy – jako naród – także samozniewolenia.

W eseju Rozterki Polaków, zamieszczonym w znakomitej książce Rachunek naszych słabości, Andrzej Kijowski pisał, że podbój narodu przez komunistów dokonywał się stopniowo w głębi ludzkich sumień. Rosły pokolenia, których życie, przynajmniej to prywatne, mogło się wydawać względnie normalne.

Każdy otrzymywał szczególną ofertę częściowej wolności i własnymi środkami niszczył resztę, z której rezygnował. Leninowska partia postępuje jak władca z jakiejś okrutnej baśni, który oznajmiłby swemu ludowi: każdemu z was pozwalam zachować dowolną rękę, dowolną nogę i dowolne oko. Reszty pozbądźcie się sami. A do więzień wtrącę tylko tych, którzy zechcą zachować wszystko.

Przez długie lata wielu (większość?) pisarzy obdarzonych w PRL wolnością częściową, wolnością w jednej „określonej” dziedzinie, łatwo ulegało złudzeniu, że innych wolności wyrzeka się dobrowolnie. Praktykowaliśmy sztukę samoamputacji – streszczam bolesne wywody Kijowskiego – wprawialiśmy się w nowomowie schizofreników, odnajdując w tym nawet perwersyjną radość twórczą, „skrytą a nieczystą dumę”. Patrzeć na świat jednym dowolnie wybranym okiem, poruszać jedną ręką i jedną nogą – codziennie wybierać wolność w zakresie podyktowanym przez przemoc – wszystko to usypiało zmysł rzeczywistości. W roku 1980, a być może nieco wcześniej – kiedy na czele Kościoła powszechnego stanął metropolita krakowski Karol Wojtyła – nadszedł jednak w Polsce moment przebudzenia, moment, w którym mogła się narodzić nowa jakość duchowa.

Ta nowa jakość nie polegała zrazu na sięganiu po całą wolność, lecz na tym, aby nigdy w zamian za jej okruch reszty nie oddawać. Lepiej całej się wyrzec. Rozmawiać z władzą jak Chrystus z Piłatem, a nie jak Piotr ze służącą do wtóru koguciego piania.

Papież nie zadekretował nam wolności ani też nie zmobilizował na naszą obronę wojsk niebieskich.

Był pierwszym, był jedynym Polakiem obdarowanym pełnią wolności, całą wolnością […]. I tę wolność ku nam obrócił, tę wolność nam okazał, tą wolnością nas olśnił, ujawniając całą nędzę wolności pozornej. Były to tylko słowa, ale mające moc ewangelicznego „effeta!” [otwórz się!] lub „weź swoje łoże i chodź”, lub „nie umarł brat twój, ale śpi”.

Drugiego czerwca 1979 roku w tłumie ludzi na warszawskim placu Zwycięstwa słów polskiego papieża słuchał młody człowiek, który zostanie pisarzem. Jego książka ostatnia będzie miała tytuł Talita (w ewangelii św. Marka słowa Jezusa: Thalita kum – „Dziewczynko, mówię ci, wstań!”).

*

Paweł Huelle, rocznik 1957, kończył studia polonistyczne w roku 1981, pracę magisterską napisaną pod kierunkiem Marii Janion obronił rok później. Jego przeżyciem pokoleniowym, oprócz pierwszej pielgrzymki polskiego papieża do ojczyzny, była rewolucja Solidarności oraz kontrrewolucyjna na nią odpowiedź generałów wojska i milicji – jedynej już wówczas ostoi komunistycznej władzy. Kiedy polski ruch odnowy, rękami Polaków, stłumiony został na zamówienie i w interesie sowieckiego imperium, efekty można było przewidzieć. PRL – państwo pozorów i kompromisów, państwo partyjne z efektowną nadbudową kulturalną w narodowym stylu – przestał istnieć. Na jego gruzach powstał PRL II – państwo wojskowo-policyjne z podziemiem politycznym i kulturalnym, państwo represji i konspiracji. Trzynastego grudnia ogłoszenie stanu wojennego otwierało w Polsce „czarną dziurę lat osiemdziesiątych”. Tuż po studiach Huelle, z właściwymi dla swojego wieku marzeniami i z potrzebą twórczego rozwoju, znalazł się w otchłani zbiorowej depresji.

Ta zbiorowa depresja Polaków wyrażała się w powszechnej niechęci do pracy, w rosnącym poczuciu beznadziei, w różnorakich zjawiskach patologicznych. Dla Andrzeja Kijowskiego patologicznym zjawiskiem była także – mimo bohaterstwa uczestników – konspiracja polityczna i kulturalna.

Jak gdyby nie było za nami 30 czy już prawie 40 lat życia w tym systemie, jak gdybyśmy się nie nauczyli współpracować z nim, ulegać mu, zdradzać go i oszukiwać, jak gdybyśmy nie przywykli jeszcze do tej myśli, że w sprawie naszego ustroju nie wybuchnie wojna ani że nas nie wybawi od niego powstanie, jak gdyby nie było tego wszystkiego za nami, nasze rozterki są prawie takie, jakie były w 1945 roku: współpracować czy bojkotować, zostać na emigracji czy wracać do kraju, wyjść czy nie wyjść z podziemia, i co robić w podziemiu – uczyć czy zbroić?

W środku stanu wojennego (zostanie zniesiony 22 lipca 1983 roku, co jakości życia w państwie konspiracji i represji zasadniczo nie zmieni) Paweł Huelle spotkał się z kolegą ze studiów. Prosił go o przechowanie kilku teczek z maszynopisami swoich pierwszych utworów literackich. Wojciech Książek, który wcześniej skończył w Gdańsku polonistykę, wyszedł właśnie z wojska. Do odbycia rocznej służby został powołany w maju 1981. Huelle pracował wtedy w Biurze Informacji Komisji Krajowej NSZZ „Solidarność”. Po 13 grudnia mógł spodziewać się aresztowania, internowania, a przynajmniej rewizji u rodziców, z którymi wtedy mieszkał.

Podczas służby wojskowej Książek pisał dziennik. Wydał go po latach drukiem pod tytułem Wojsko, Dostojewski i ja, czyli stan wojenny w mundurze. Pisał w zeszycie, który dostał od kolegi. Pod datą 5 maja 1981 zanotował:

Na plaży w Gdańsku-Jelitkowie [Paweł] przekonywał mnie, że pisanie nawet w najgorszych okolicznościach jest w stanie ocalić duszę (siedzieliśmy w miejscu, gdzie przyjeżdżając podczas niedawnych studiów, proklamowaliśmy swoje republiki wolności zakreślane na piasku). Chyba ma rację, ale nie poprawiło to naszego nastroju. Życzył mi, abym w wojsku nie był wielbłądem.

Ostatnia notatka pochodząca z „dziennika pisanego w mundurze” nosi datę 4 maja 1982 roku. Kilka dni po wyjściu z wojska autor umówiony z Pawłem próbował dojechać do stacji Gdańsk-Wrzeszcz.

Wcześniej na dworcu kolejowym trafiłem na rozpędzanie tłumu w samym centrum Gdańska […]. Początkowo nie wiedziałem, co się dzieje, skąd ten kocioł, pełno wszędzie uzbrojonych po zęby zomowców. […] W okolicy przystanku tramwajowego zaczęli rozganiać tłum, bili wyciąganych z niego ludzi, potem wrzucali ich do „bud”. I ten obraz zomowca, który w kowbojskim przyklęku mierzył z rakietnicy do uciekającego torowiskiem człowieka. Wtedy nie wytrzymałem i krzycząc – Nie strzelaj do człowieka! – rzuciłem się w jego kierunku. Zanim dobiegłem, dostałem pałką po plecach. Zasłoniłem głowę torbą. Ktoś mnie złapał za rękę. Wszędzie gaz łzawiący, okrzyki: „gestapo! gestapo!” […]. Do mieszkania Pawła w Gdańsku-Wrzeszczu doszedłem wieczorem. Rozmowa nie kleiła się. Gdy spytał, czy udało mi się spełnić jego życzenie sprzed wojska, żebym tam nie był wielbłądem – zacząłem coś dukać, że próbowałem.

Uliczne manifestacje, tłumy rozpędzane pałkami przez ZOMO, gaz łzawiący, armatki wodne… – dużo, bardzo dużo podobnych obrazów znajdujemy po 13 grudnia w podziemnej literaturze stanu wojennego, która próbowała spełniać na bieżąco swe tyrtejskie obowiązki i do dzisiaj pozostaje szlachetnym świadectwem czasu niezależnie od swej artystycznej wartości. Teczki z maszynopisami kolegi Wojciech Książek zawiózł do rodzinnego domu w Żarnowcu. Ukryte w ogrodowym schowku przeleżały… czterdzieści jeden lat. Wydobył je dopiero po śmierci pisarza – całą tę historię opowiedział w radiowej „Trójce” i w wywiadzie dla Polskiej Agencji Prasowej. Huelle o młodzieńcze utwory nigdy się nie upominał. Dlaczego? Czy po latach uznał je za brulionowe wprawki niewarte druku?

Maszynopisy, zachowane w dobrym stanie, trafiły do spadkobierców autora, którzy jak się zdaje, nie podjęli jeszcze decyzji w sprawie ich ewentualnej publikacji. Znamy je jedynie ze streszczenia i fragmentów, jakie Książek zamieścił na swoim blogu. Od niedawna są tam powszechnie dostępne.

*

Trzy teksty reprezentują trzy gatunki literackie, którym Huelle pozostanie w swojej twórczości wierny: opowiadanie, powieść, dramat. Tekst pierwszy, pozbawione tytułu opowiadanie, ma piętnaście stron. Akcja toczy się w Gdańsku na początku stanu wojennego. Bohater, Piotr Krynicki, jest – podobnie jak ojciec autora – inżynierem. Po pacyfikacji Stoczni Gdańskiej zastanawia się, czy Solidarność nie powinna odpowiedzieć na represje zbrojnie; sam już broń zdobył i zakonspirował. Przypomina sobie historię rodzinną: podczas okupacji hitlerowskiej jego ojciec, żołnierz Armii Krajowej, wykonywał wyroki na konfidentach. Wśród pierwszoplanowych postaci opowiadania pojawia się Robert Kundera, młody Polak, który z USA przyjeżdża do Polski na studia: „Od kiedy tu jestem – wyznaje – czuję, jakbym na nowo uczył się historii, tutaj nawet najprostsza sprawa jest tak skomplikowana, że człowiek wciąż się gubi. Ale to zarazem ogromnie przyciąga”. Rodzinne historie rzeczywiście się w opowiadaniu komplikują. Krynickiego ukrywa przed bezpieką prawnik, który dzięki jego rodzicom przetrwał Zagładę. „Piotrze – prosi – nie odwracaj się od życia, szukaj takich myśli, idei, które będą ciebie do niego wracać. Ja, stary człowiek, stary Żyd ci to mówię. Proszę, abyś bronił życia, to jest najważniejsze – twoje życie, twego dziecka, twoich bliższych i dalszych. Proszę, abyś się od niego nie odwracał. Mówię też jako człowiek, który wykonywał chyba najpiękniejszy zawód, no, może poza lekarskim. Zawsze broniłem człowieka, często złodziei, skończonych drani, ale byłem ich nadzieją. Często ostatnią”. Zapewne język „starego Żyda” został przez autora wystylizowany świadomie, jest to jednak stylizacja nieporadna.

Kolejny z odnalezionych tekstów Huellego to niedokończona powieść (57 stron maszynopisu), również pozbawiona tytułu. Bohater, Konrad Dybis, jest piłkarzem Lechii Gdańsk powołanym do kadry narodowej. Pół roku po ogłoszeniu stanu wojennego wyjeżdża na mundial do Hiszpanii. Zanim jeszcze turniej się rozpocznie, trwają spekulacje, jak polska reprezentacja zostanie na nim przyjęta i w jakiej formie, fizycznej i psychicznej, znajdują się zawodnicy. Mecze transmituje reżimowa telewizja; kamerzystom nie wolno pokazywać transparentów Solidarności wnoszonych na stadiony. Dybis, środkowy napastnik, od początku mistrzostw spisuje się znakomicie. Dzięki strzelonym przez niego bramkom Polska przechodzi z fazy grupowej do drugiej rundy, w której grać ma z ZSRR (remis 0:0 zapewnia naszej reprezentacji awans). Sędzią meczu jest Niemiec z NRD. Po brutalnym faulu na Cybisie to jemu niespodziewanie pokazuje czerwoną kartkę. Polak zostaje odesłany do kraju i prosto z lotniska w Gdańsku trafia do więziennego aresztu, w którym będzie bity podczas przesłuchań. Po jakimś czasie władze godzą się, aby w więzieniu odwiedziła go delegacja piłkarzy i kibiców Lechii. „Szef klubu kibiców zwany Megafonem mówi do Konrada: «Acha, przywieźliśmy tobie trochę do jedzenia. Ksiądz Jankowski – wiesz, ten z parafii św. Brygidy – zorganizował z darów trochę soków i puszek dla ciebie»”.

Pierwowzorem bohatera był zapewne Janusz Kupcewicz, jedyny piłkarz powołany na hiszpański mundial z Wybrzeża. Ale podobieństwa między nimi są znikome, a cała akcja powieści ma z rzeczywistością luźny związek. Wprawdzie Polska w fazie grupowej mistrzostw naprawdę grała z ZSRR, remisując zero do zera, ale sędzia meczu nie pochodził z NRD, tylko ze Szkocji. Kupcewicz z kolei nie zobaczył czerwonej kartki i nie odesłano go do kraju. Grał dalej, a w meczu o trzecie miejsce z Francją to on właśnie zapewnił Polsce zwycięstwo, strzelając piękną bramkę. Oczywiście, Huelle mógł realia dowolnie zmieniać, jego utwór jest literacką fikcją. Stosunek fikcji do rzeczywistości ma tu jednak głębsze znaczenie. Realia zostały zmienione, bo autor za wszelką cenę chciał pokazać je w czarno-białych barwach. Utwór jest rażąco schematyczny.

Uczestnicy dyskusji o „czarnej dziurze lat osiemdziesiątych”, do której raz jeszcze powrócę, zgadzali się, że stan wojenny był w Polsce czymś historycznie wyjątkowym, czymś zupełnie odmiennym od znanych nam konfliktów zbrojnych. Po 13 grudnia nasza literatura patriotyczno-martyrologiczna nie potrafiła tej odmienności wyrazić, stając się w swoim patosie fałszywa i anachroniczna. Jerzy Jarzębski zauważył, że omijała ona coś zupełnie zasadniczego dla doświadczenia stanu wojennego – mianowicie całą jego teatralność i kostiumowy charakter. Teatralność, wyjaśniał, odgrywała wyjątkowo dużą rolę, bo chodziło przecież nie o to, by naprawdę zabić czy uwięzić jakąś grupę ludzi, ale o to, by społeczeństwo żyło w atmosferze strachu i straciło odzyskiwaną od niedawna godność. „Stan wojenny – wtórował Jarzębskiemu Błoński – był rodzajem komedii. Komedii niesłychanie upokarzającej. Cierpienie narodu – jako całości – było przecież nie tyle fizyczną męką, ile gigantycznym upokorzeniem. Był to rodzaj psychodramy […]. Najważniejszą figurą stał się Urban, którego zadaniem było właśnie upokarzanie narodu, sponiewieranie go, wydrwienie wartości, wydrwienie honoru, wydrwienie uczciwości”. Dla literatury jest to szalenie trudny temat. Być może – konkludował Błoński – powinien on zostać ujęty od strony komicznej i to dałoby najpełniejsze efekty. Komicznego dystansu niepodobna oczywiście zauważyć ani w powieści o uwięzionym i katowanym piłkarzu, ani w opowiadaniu o inżynierze ze stoczni, który o Solidarność gotów jest walczyć z bronią w ręku.

Trzeci młodzieńczy utwór Huellego to Noc pająka – sztuka teatralna o terrorze w stalinowskiej Rosji. Akcja toczy się w noc sylwestrową 1937 roku w więzieniu śledczym w Charkowie, a także w pociągu wiozącym skazanych do jednego z łagrów na Syberii. Na motto dramatu autor wybrał fragment Wielkiej czystki Aleksandra Weissberga-Cybulskiego (polski przekład książki ukazał się w paryskim Instytucie Literackim; Huelle musiał znać tamto wydanie z przedmową Gustawa Herlinga-Grudzińskiego):

Wychowany na szkole marksizmu starałem się zawsze analizować przebieg jakiegoś zjawiska: odnajdywać pobudki działania występujących osób. Zrozumienie jakiegoś czynu równa się jednak przeważnie jego usprawiedliwieniu. Wiedziałem, że w mechanizmie dyktatury sędziowie śledczy stanowią tylko małe kółka, które są poruszane i same się muszą nadal poruszać, o ile nie chcą być zniszczone.

Noc pająka najwyraźniej powstawała pod wpływem lektury Ciemności w południe Arthura Koestlera. Tytułowy „pająk”, kapitan Władimir Aleksandrowicz, prowadzi śledztwo w sprawie niemieckiego inżyniera Dawida Patermana, który pełen entuzjazmu dla komunizmu jedzie pracować do Rosji, szybko jednak zostaje tam aresztowany pod zarzutem szpiegostwa. Oto jak o jego sprawie rozmawiają śledczy:

Imperialistyczny wypierdek. Myślał, że nas zwiedzie. Są nowe instrukcje w jego sprawie. Chodzi o to, aby mu zrobić duży proces. Wiecie, taką pokazówkę. Zachód się na nas ostatnio obraża, więc musimy pokazać, że też mamy ich w dupie. Niech wiedzą, że z nami można tylko po dobroci. Po drugie niech nasz prosty człowiek zobaczy, kogo nam ta wielka Europa podsyła. Samych swołoczy, szpicli i terrorystów. Dlatego trzeba z nimi elastycznie, trochę po kościach, trochę po sumieniu. Musi dobrze odegrać swoją rolę. Co was zresztą będę uczył. Nie ma przecież lepszego praktyka od was.

Czytając podobne kwestie – Wojciech Książek przytoczył na swoim blogu kilkanaście – trudno nie zauważyć, jak bardzo są literacko wtórne i nieautentyczne. Huelle najwyraźniej był tego świadomy, nic dziwnego więc, że dalszej pracy nad sztuką zaniechał, a później nie chciał już do niej wracać. W poszukiwaniu własnej oryginalnej drogi twórczej pomagał mu samokrytycyzm.

*

W połowie lat osiemdziesiątych podziemny ruch wydawniczy nabierał w Polsce rozmachu. Na dużą skalę kolportowano książki i czasopisma wydawane na emigracji. Paryska „Kultura” dla każdego, kto chciał ją czytać, dostępna była bez większych trudności. Huelle – jak mi wiadomo – czytał kolejne numery od deski do deski. W numerze wrześniowym z roku 1984 zaciekawić go mógł szczególnie artykuł Szlachetność, niestety, w którym Czesław Miłosz pokazał główny dylemat polskiego pisarza przeżywającego w latach 1980–1982 stłumioną rewolucję Solidarności. Miłosz nie ukrywał, że utwory literackie powstające z protestu przeciwko represjom, terrorowi i obłudzie totalitarnej władzy rzadko mają długie życie, bo ciężko chorują na zbytnią oczywistość. Kiedy zło, które zwalczają, staje się znane powszechnie, jest, jak w wierszu Zbigniewa Herberta Do Ryszarda Krynickiego – list:

na chude barki wzięliśmy sprawy publiczne
walkę z tyranią kłamstwem zapisy cierpienia
lecz przeciwników – przyznasz – mieliśmy nikczemnie małych
czy warto zatem zniżać świętą mowę
do bełkotu z trybuny do czarnej piany gazet

Najgorszym skutkiem wewnętrznej inwazji 13 grudnia 1981 roku nie była dla Miłosza policyjna gospodarka kulturą i rozbicie związków twórczych, ale właśnie obsesja moralnego obowiązku piszących, jeżeli nie godzą się na kolaborację. Raz jeszcze literatura znalazła się w służbie uciemiężonego narodu.

I gdyby można było postawić znak równania pomiędzy szlachetnością uczuć i sztuką, pomiędzy etyką człowieka i etyką artysty, należałoby to przyjąć jako szczęście w nieszczęściu. Jeśli jednak ta służba w wieku ubiegłym narzuciła poezji polskiej jeden temat, jak też uniemożliwiła rozwój prozy, istnieją dzisiaj powody, dla których zamknięcie się w partykularnym kręgu jeszcze bardziej oddala od widzenia zjawisk w szerszej skali, bez czego nie ma prawdziwie wielkiego pisarstwa.

Przypomina mi się często tamten obraz: Paweł Huelle, odwiedzając kolegę w Żarnowcu, chodzi na szeroką plażę w Dębkach (mógł tam kiedyś spotkać księdza Jerzego Popiełuszkę) i zakreśla na piasku granice swojej wymarzonej republiki. Zapewne byłoby w niej miejsce na literaturę wyzwoloną ze społecznych obowiązków, choć nie wolną od sprzeczności, bo jednak – zauważał Miłosz – „w warunkach upolitycznienia wyobraźni zbiorowej utworom «oderwanym» grozi wegetariańskość, tak że nie tylko mogą być oskarżone o stosowanie uników, ale sama siła ich formy na tym cierpi”. W jaki sposób pisarz świadomy tej sprzeczności, mógłby ją przezwyciężyć?

*

W „czarnej dziurze lat osiemdziesiątych”, na przekór niezwykle trudnym, nieraz rozpaczliwym warunkom, podjęte zostały w Polsce dwa przedsięwzięcia literackie, które mogły być dla młodych, szukających swojej drogi twórców źródłem inspiracji. Mówię o „przedsięwzięciach”, mam bowiem na myśli nie tyle poszczególne książki, ile zawarte w nich projekty duchowego rozwoju ze wskazaniem lektur, które mogą im służyć.

Projekt pierwszy powstawał w więzieniu mokotowskim między listopadem 1983 a kwietniem 1984. Można go odczytać z książki Adama Michnika Z dziejów honoru w Polsce (wypisy więzienne). Projekt drugi, nieco wcześniej, rodził się niedaleko reduty Solidarności – w Uniwersytecie Gdańskim; znajdujemy go w serii antologii zatytułowanych Transgresje (także i te książki są rodzajem wypisów). Publikowane w kilku tomach materiały były owocem prowadzonych przez profesor Marię Janion konwersatoriów. Wśród ich uczestników znajdowali się studenci, doktoranci, absolwenci uczelni, nauczyciele i tak zwani wolni słuchacze, co współokreślało charakter zajęć jako swobodnych rozmów w gronie wszystkich zainteresowanych tematami proponowanymi przez zespół organizatorów i redaktorów serii. „Transgresje – wyjaśniał to pojęcie Stanisław Rosiek – zajmowaliśmy się bowiem rozmaitymi świadectwami – literackimi, filozoficznymi, biograficznymi, egzystencjalnymi przekraczania granic. Przekraczania siebie, przekraczania norm, konwencji, ról, przyjętych wyobrażeń, pokonywania tego, co dane i gotowe, przez ludzi, którzy chcieli przejść «na drugą stronę», przeniknąć «poza horyzont». Dotychczas spychane nierzadko na margines co najmniej nieszkodliwego dziwactwa doświadczenia tych jednostek coraz częściej są dzisiaj traktowane jako bezcenny kapitał podróży w głąb siebie, dowody zaciekłej obrony Osoby, a nieraz jako miara humanistycznej wrażliwości”.

Zestawiam te dwa „projekty”, bo przy wszystkich różnicach zachodzi między nimi podobieństwo. Michnika także zajmowały transgresje – przekraczanie pewnych granic przez ludzi, których musiało to zepchnąć na margines życia społecznego w Polsce. W opowieściach „z dziejów honoru” występują polscy pisarze, którzy nie zgadzali się na odgrywanie roli wyznaczonej im przez komunistyczną władzę. W latach stalinowskich była to rola posłusznego wykonawcy propagandowych zadań. Niezgoda na ślepe posłuszeństwo wymagała przekroczenia granicy strachu i społecznej izolacji. W późniejszych latach osamotnienie doświadczane było przez pisarzy, którzy chcieli dać świadectwo prawdy o polskiej rzeczywistości, i uznali to nie tylko za swoje prawo, ale także za swój obowiązek. „Prawdy – pisał Stanisław Barańczak – nie wolno ukrywać, tłumić w sobie, poddawać autocenzurze, zmiękczać, przesłaniać aluzyjkami, godzić się na okrojenia i okaleczenia. Należy ją wiernie zapisywać – choćby po to, aby można ją było konfrontować z innymi prawdami, poddawać krytyce i wzbogacać zgodnie z własnym sumieniem i rozeznaniem. Bez przeświadczenia o tej powinności – literatura nie ma sensu”.

Literatura, z której Michnik sporządzał swoje „wypisy więzienne”, jest literaturą dialogu, literaturą konfrontacji różnych prawd, poglądów, argumentów i punktów widzenia. Autor czyta ją – jak sam przyznaje – zbyt może osobiście, zbyt współcześnie, podpowiadając bohaterom repliki na wywody, z którymi się nie zgadza, które przejmują go niechęcią, a nawet wstrętem. W jednym z rozdziałów książki, poświęconym pisarstwu Jana Józefa Szczepańskiego, podąża śladami ludzi docierających moralną intuicją do prawd najprostszych i najpewniejszych. Rozdział zatytułowany jest „Szlak Conrada”.

*

W cieniu Conrada – pod takim tytułem Paweł Huelle pisał szkic do pamiątkowej Księgi, którą z okazji osiemdziesiątej rocznicy urodzin Marii Janion przygotowywali jej studenci, doktoranci, wyznawcy. Szkic ten autor zaczyna od przypomnienia popularnej ikony stanu wojennego – fotografii Chrisa Niedenthala zrobionej pod warszawskim kinem Moskwa. Na placyku przed wejściem, obok transportera opancerzonego, stacjonował patrol ZOMO. Wyżej, nad sylwetkami zomowców, widniała reklama filmu, który jeszcze kilka dni temu był w Moskwie pokazywany: CZAS APOKALIPSY. Zdjęcie dobrze wpisywało się w ówczesną polską sytuację.

Niczym komentarz z jakiejś noweli Topora – porażało zarówno aktualnością, jak i specyficznie czarnym humorem […]. Pamiętam doskonale pierwsze skojarzenie podczas oglądania tej fotografii. Pomyślałem o konserwatorium Marii Janion poświęconym filmowi Coppoli. Uwaga Pani Profesor skupiona była podczas dyskusji nie tyle na porównaniu arcydzieła Conrada z interpretacją reżysera, ile na samej postaci Kurtza, tak sugestywnie odegranej przez Marlona Brando. Bardzo on pasował jako postać do innych transgresywnych bohaterów naszych spotkań: Woyzecka, Kaspra Hausera, Stroszka, Marii Komornickiej, Stanisławy Przybyszewskiej. Można powiedzieć, że w pewnym stopniu ów filmowy Kurtz stanowił nawet zwieńczenie galerii odmieńców, dziwaków, wyrzutków i szaleńców, o których wcześniej rozmawialiśmy na konwersatoriach.

W powieści Conrada Kurtz to, jak wiadomo, tajemniczy agent handlowy belgijskiej spółki prowadzącej ekspedycje w głębi afrykańskiej dżungli, których celem było pozyskiwanie kości słoniowej pod pozorem cywilizowania tubylców. Kurz wyrusza z Europy do Afryki i płynie w górę rzeki Kongo jako zwolennik haseł postępu, oświaty i łagodnego humanitarnego sposobu działania. Narrator powieści, Charles Marlow, zastanawia się, jak ten wyjątkowo utalentowany człowiek, wierny swoim zasadom moralnym, będzie sobie poczynał rzucony w otchłań odmienności, w ową szokująco groźną i niedostępną dżunglę. „Kurtz dostał się na szczyt – pisała Maria Dąbrowska w swoich Szkicach o Conradzie. – Okazał się najzdolniejszym agentem spółki – zarówno pod względem ilości dostarczanej kości słoniowej, jak pod względem tajemniczej, bezkonkurencyjnej umiejętności owładnięcia duszą czarnej ludności. I Kurtz tej próby władzy, tej siły, co znalazła się w jego rękach, nie wytrzymał. Nie wytrzymał, ponieważ miał zasady, ale nie miał hamulców moralnych w nasycaniu pierwotnych żądz, które w nim rozgorzały, gdy się znalazł z pełnią władzy w rękach poza obrębem nacisku więzów społecznych. W związku z tym posunął się w występku o tyle dalej niż inni, o ile był bardziej nieprzeciętną postacią”.

Co nim powodowało – zastanawiał się Huelle na konwersatorium Marii Janion. Pogoń za zyskiem? Chęć stworzenia własnego imperium, quasi-państwa, gdzie mógł być bogiem wśród dzikusów? Potrzeba zanurzenia się w mrocznym świecie chaosu, przed którym Europejczyk starał się uciekać, wytyczając jasną granicę między dobrem a złem? Może choroba? Jeśli tak, to jaka? W sposobie prezentacji bohatera Coppola nie odbiegł od Conradowskiego wzorca.

Dodając wszakże swojemu Kurtzowi-Brando parę wersów Thomasa Sternsa Eliota, wypowiadanych (z największym trudem) jak strzępy ponurego proroctwa, a także przenosząc akcję z dziewiętnastowiecznej Afryki do współczesnego piekła wietnamskiej wojny uzyskał coś, co można określić mianem efektu zwielokrotnienia, niebywale sugestywnej ekspresji, porażającej i przerażającej zarazem wizji.

Przypominając sobie w czasie stanu wojennego film Coppoli i prowadzoną przez Marię Janion dyskusję, w której uczestniczył, Paweł Huelle myślał o fatalizmie Conrada, jego przekonaniu o cykliczności i powtarzalności cywilizacyjnych podbojów, o zwycięstwie zła, głupoty, szaleństwa.

Przenikliwość pisarza – zauważał – wiele zawdzięczała jego polskim doświadczeniom, a było to przede wszystkim doświadczenie Rosji. Budując swój los z dala od jej mroźnego oddechu, w wolnym świecie, pisarz dostrzegł ten sam imperialny mechanizm, tyle że w zastosowaniu do innych nacji. Mechanizm odwieczny. Czy może być bardziej pesymistyczne przesłanie?

Szkic W cieniu Conrada Huelle kończył osobistym wyznaniem, że najlepsze uniwersyteckie chwile przeżył między pesymizmem a nadzieją. Nadzieją być może utopijną, ale możliwą do uzasadnienia. Zawdzięczał te chwile konwersatoriom, seminariom i wykładom profesor Marii Janion. Jej fascynująca osobowość twórcza w dużym stopniu wpłynęła na jego sposób widzenia rzeczywistości. Już niedługo w galerii transgresywnych postaci: odmieńców i dziwaków, o których mówiła studentom w Gdańsku, znajdzie się wymyślona przez niego postać.

Weiser Dawidek.

 

Drugi rozdział książki „To” – niewidzialne. Rzecz o pisarstwie Pawła Huellego; tytuł pochodzi od redakcji.

Zbigniew Mentzel

Zbigniew Mentzel

Urodzony w 1951 roku w Warszawie. Pisarz, krytyk, felietonista. Autor dziesięciu książek, między innymi powieści Wszystkie języki świata (Znak, Kraków 2005; finalistka Nagrody Literackiej Nike), dwutomowej rozmowy rzeki z Leszkiem Kołakowskim Czas ciekawy, czas niespokojny (Znak, Kraków 2007) oraz biografii Kołakowski. Czytanie świata. Biografia (Znak, Kraków 2020), wyróżnionej Nagrodą im. Jana Długosza za najlepszą książkę z zakresu humanistyki wydaną w roku 2020. Jego utwory tłumaczone były w wielu krajach.

Maciej Krawczyński

Maciej Krawczyński

Roztrzepany grafik, ilustrator, audiowizualny składacz. Miłośnik teorii kina, mediów, polityki i gier. Lubi tarzać się w popkulturze jak i w pretensjonalnych akademickich wywodach. Tworzy muzykę, głównie szufladową, ale wciąż poszukuje jakiejś chętnej niszy.

udostępnij:

Przeczytaj także:

Trwanie tajemnicy Trwanie tajemnicy Trwanie tajemnicy
Zbigniew Mentzel

Trwanie tajemnicy

Pisarz, który wymyślił nasze miasto Pisarz, który wymyślił nasze miasto Pisarz, który wymyślił nasze miasto
Piotr Millati

Pisarz, który wymyślił nasze miasto