Ze Zbigniewem Walczakiem rozmawia Czesław Romanowski
Zbigniew Walczak – absolwent Uniwersytetu Warszawskiego (informacja naukowa i bibliotekoznawstwo) oraz Uniwersytetu Gdańskiego (filologia polska). Bibliotekarz, animator kultury. Od 2008 roku kierownik Filii Gdańskiej Wojewódzkiej i Miejskiej Biblioteki Publicznej w Gdańsku. Obszar jego zainteresowań to kształtowanie się społeczności Gdańska po drugiej wojnie światowej oraz gdańskie środowisko literackie w tym okresie. Pracuje nad monografią miesięcznika społeczno-kulturalnego „Litery” (1962–1974).
Czesław Romanowski: W powszechnej świadomości – choć może to tylko moje wyobrażenie – bibliotekarz kojarzy się z osobą zakopaną w książkach, kontakt z ludźmi ma ograniczony, sprowadzający się właściwie jedynie do wypożyczania. Tak przynajmniej było w czasach mojego dzieciństwa. Tymczasem Filia Gdańska Wojewódzkiej i Miejskiej Biblioteki Publicznej (WiMBP) oraz pan, jako jej kierownik, wydajecie się zaprzeczeniem tego stereotypu – dziesiątki wydarzeń rocznie, różnego rodzaju imprezy czytelnicze, zresztą nie tylko stricte czytelnicze. To pański pomysł na biblioteczne działania?
Zbigniew Walczak: To niezwykłe pytanie, w którym zawiera się kilka innych. Zacznijmy od tego, że w przeciętnym odbiorze nie ma bibliotekarza, jest bibliotekarka. I ma to potwierdzenie w faktach, w liczbach. W WiMBP na około stu czterdziestu osób bezpośrednio obsługujących czytelników tylko dwanaście to mężczyźni, w tym trzej to kierownicy małych bibliotek, takich jak Filia Gdańska. A WiMBP ma trzydzieści filii, zatem pozostali kierownicy, jest ich dwudziestu siedmiu, to panie. Pierwszy stereotyp – bibliotekarka – jest więc trudny do zakwestionowania.
Za to drugi: bibliotekarka zakopana w książkach – starsza pani w zarękawkach, z fryzurą typu mysi ogonek – która siedzi za ladą, czyta książki i oczywiście pije herbatę lub kawę, już nie funkcjonuje. Od dobrych kilkunastu, a może i dwudziestu czy trzydziestu lat, bibliotekarki to najczęściej młode kobiety, osoby niezwykle pomysłowe, kreatywne, które wypożyczają książki, ale też tworzą warsztaty, spotkania i akcje zupełnie nieprawdopodobne. Sztandarowym przykładem może być to, że rok temu, po napaści Rosji na Ukrainę, bardzo wiele instytucjonalnej pomocy dla uchodźców trafiało do nich właśnie przez biblioteki. Jakiś czas po inwazji mieliśmy, bibliotekarze pomorscy, spotkanie on-line służące wymianie doświadczeń związanych z tą pomocą. Okazało się, że na przykład Biblioteka Miejsko-Powiatowa w Kwidzynie, z siedzibą na dworcu kolejowym, stała się miejskim centrum obsługi uchodźców w tym mieście.
Tu chciałbym się rozpędzić i opowiadać o bibliotekach na dworcach. Zacząłbym od pierwszej, w Rumi, która nazywa się Stacja Kultura i została uznana przez branżowe media za najpiękniejszą na świecie. Potem doszły biblioteki w Kartuzach, Straszynie, Kwidzynie właśnie. Ale to chyba materiał na inny artykuł.
A jeżeli chodzi o Filię Gdańską i jej imprezy, to akurat mam dokładne dane przygotowane na potrzeby naszej nowej strony. Od początku działalności, czyli od maja 2008 roku, do końca 2022 roku zarejestrowaliśmy w Dzienniku GUS 1162 imprezy dla 35 161 uczestników. Można podsumować to tak: zaokrąglając do czternastu lat, bo jubileusz piętnastolecia przypada dopiero w maju, a była pandemia, która zamknęła biblioteki na pół roku, mamy średnio 83 imprezy dla 2511 osób rocznie. Oczywiście takie imprezy, spotkania, warsztaty, wystawy, lekcje biblioteczne urządza nie tylko moja filia i nie tylko biblioteki w Gdańsku.
Biblioteki już jakiś czas temu zmieniły swoją formę: nie są więc tylko punktem wypożyczania książek, ale tzw. trzecim – poza domem i pracą – miejscem przebywania i spędzania czasu. Zresztą tak było także dawniej, od kiedy sięgam pamięcią, a z bibliotek korzystam od roku 1972. Miałem wtedy szczęście zamieszkać z rodzicami w mieszkaniu służbowym w Zakładowym Domu Kultury w Inowrocławiu. Mieszkanie było na pierwszym piętrze, a na parterze – biblioteka, w której spędzałem całe godziny… Może więc postrzeganie biblioteki zależy też po prostu od tego, jak wyglądała ta pierwsza, z którą się zetknęliśmy.
CzR: Czyli odpada mi pytanie: dlaczego pan został bibliotekarzem…
ZW: Tak, tu kryje się odpowiedź, choć tylko częściowa. Biblioteki i książki to było hobby, nie myślałem, że może to być także zawód, praca. Wracając do poprzedniej myśli: wtedy też ludzie chodzili po książki, ale nie tylko po nie. Zwłaszcza starsi traktują bibliotekę jako miejsce wszystkiego: spotkania znajomych, zwierzenia się bibliotekarce z różnych kłopotów. Nie chcę nadużywać stwierdzenia, że biblioteka jest gabinetem terapeutycznym, ale i taka rola bibliotekom przypada – i jest nie do przecenienia. Obecnie rozwija się to chyba nawet bardziej, ponieważ biblioteki mają strefy pracy ze starszymi ludźmi, z dziećmi i młodzieżą. Ale też planujemy mieszanie w tych strefach pokoleń, myślę bowiem, że fantastyczne efekty przyniosłyby takie biblioteki, gdzie uczniowie czy młodzi ludzie uczą swoich dziadków nowych technologii, nowego świata, a ci z kolei mogą się z nimi podzielić własnym doświadczeniem życiowym, bo tego nie zastąpi żadna książka, nie da żaden smartfon, audycja czy program w telewizji albo w internecie. Nie zastąpią one opowieści babci i dziadka o tym, jak drzewiej bywało czy jak wyjść z różnych opresji. Rozprawiłem się więc z mitem bibliotekarki zakopanej tylko w książkach…
CzR: Ale zatrzymajmy się tu jeszcze na chwilę. Co się stało, co się zmieniło, że ten stereotyp odszedł w przeszłość? Miała w tym udział transformacja ustrojowa? Jakie czynniki na to wpłynęły?
ZW: Czynników jest zapewne bardzo wiele. Transformacja ustrojowa poniekąd też, zwykła wymiana pokoleniowa również. W bibliotekach zazwyczaj pracowały dwie–trzy osoby, w tych najmniejszych – tylko jedna. Jeśli ktoś zaczynał tam pracę i ona mu odpowiadała, to już zostawał, a wymiana personelu następowała po dwudziestu–trzydziestu latach, kiedy dana osoba odchodziła na emeryturę. Cezura pokoleniowa jest więc wyraźna. Nie zapominajmy także o tym, że nasze wyobrażenia powstają na podstawie osobistych doświadczeń czy przekonań. Gdyby pan trafił na przykład do biblioteki w Mrągowie kilkanaście lat temu, gdy młode bibliotekarki zrobiły kalendarz z sobą w roli głównej, bardzo sympatyczny i dowcipny, pokazujący ich pomysły, to miałby pan ugruntowane wyobrażenie o bibliotece jako o miejscu bardzo dynamicznym.
Nie wszyscy pamiętają czasy, gdy transformacja ustrojowa spowodowała, że wszyscy chcieli robić kariery, wszyscy chcieli być marketingowcami; nie mieliśmy już przemysłu, bo się zwinął, nie mieliśmy jeszcze usług, te się jeszcze nie rozwinęły, za to mieliśmy mnóstwo ludzi od zarządzania personelem, bo to był najpopularniejszy kierunek studiów. Niespecjalnie zaś myślano o karierze bibliotekarza – z bardzo prostych powodów. Biblioteki podlegają pod samorządy, które wówczas były biedne jak mysz kościelna, reforma samorządowa została przeprowadzona w 1999 roku, czyli po dekadzie trwania nowego ustroju. Tak więc samorządy musiały finansować biblioteki i między innymi na tych bibliotekach oszczędzały, tu najłatwiej dawało się ciąć koszty. Nie było nowych książek, wszystko obłożone w szare okładki, księgozbiór stary. A w księgarniach aż buzowały okładki książek autorstwa Alistaira MacLeana czy Roberta Ludluma ze złotymi, wypukłymi literami, kolorowe, krzykliwe. Porównanie księgarni z biblioteką było autentycznym cofnięciem się w czasie. Trudno się dziwić, że młodych ludzi tam nie ciągnęło. Oni przyszli później, gdy samorządy zaczęły się dźwigać, miały zapewnione wpływy do budżetu.
Ważna dygresja – żyjemy w kręgu kultury zachodniej i przyjęło się, tak jak jest we Francji czy Stanach Zjednoczonych, że to właśnie samorządy zajmują się prowadzeniem bibliotek, odpowiednio do liczby ludności, że każdy wydawca musi przekazać swój druk do biblioteki, a każdy samorząd gromadzić to, co wyszło na temat podległej mu gminy, miasta, powiatu i województwa. Musimy to realizować dla dobra społeczeństwa. Społeczeństwo będzie się rozwijać, gdy będzie wyedukowane. A biblioteka jest miejscem, gdzie dobra książka uczy, bawi i rozwija.
CzR: No właśnie – jak pan widzi rolę bibliotekarza? Kim on jest dla czytelnika? Kim być powinien?
ZW: Bibliotekarz często dostaje w swoje ręce czytelnika świeżego, nieuformowanego, którego przygnała ciekawość albo… przyprowadziła mama lub babcia, może kazała mu przyjść pani nauczycielka. Rolą bibliotekarza jest, by takiego świeżego czytelnika rozwijać. Nie pamiętam, czyje to powiedzenie – według mnie genialne: książka ma być trochę jak za duże ubranie, do którego się dorasta. Nie można dać czytelnikowi książki, która go zatrzyma, która będzie jak ciasny gorset. Trzeba dać taką, która poszerzy jego horyzonty. To jest właśnie rola dobrego bibliotekarza, jego doświadczenia, rozmowy z czytelnikiem. Zostawmy na boku dzieci. Może taki przykład: przychodzi do biblioteki pani po romans, i to taki z dolnej półki, bo potrzebuje rozrywki. Można jej po jakimś czasie podsunąć lekką powieść obyczajową, potem trochę poważniejszą i po roku, po dwóch, może po pięciu, pani zacznie czytać wielką klasykę.
CzR: Mówi to pan z własnego doświadczenia czy podrzuca teoretyczny przykład?
ZW: To są absolutnie moje doświadczenia. Myślę, że moich koleżanek i kolegów także.
CzR: No dobrze, to jednak zadam panu to pytanie: jak trafił pan do biblioteki?
ZW: Otóż uwielbiałem czytać. Zawsze czytałem. I jak już powiedziałem, uważałem, że to moje hobby – które jest nim nadal – nie może być moim zawodem. Dopiero dużo, dużo później trafiłem na sentencję mówiącą, że jeżeli wybierzesz pracę, którą kochasz, nie przepracujesz ani dnia w swoim życiu…
CzR: Konfucjusz.
ZW: Dziękuję, Konfucjusz. Tu krótka dygresja. Skąd pan wie, że to powiedział Konfucjusz? Bo pan to przeczytał, bo mamy pismo i książki, najgenialniejszy wynalazek człowieka. To zawsze opowiadam dzieciom, które odwiedzają bibliotekę: wiemy, co powiedział Konfucjusz… Chociaż ja raczej daję przykład Jezusa, Homera, Sokratesa… Iliada była przekazywana ustnie, ale co zostałoby z niej po kilku wiekach odtwarzania z pamięci? Skąd byśmy wiedzieli, jak nauczał Jezus, o czym myślał Platon, słuchając Sokratesa, gdyby nie pismo?
Ale wracając do mnie: przyjechałem do Gdańska, bo bardzo chciałem budować statki, co mi nie bardzo wyszło, na szczęście dla tych statków. Po kolejnym zawirowaniu życiowym trafiałem do studium bibliotekarskiego. Wcześniej do głowy mi nie przyszło, że są szkoły pomaturalne i studia bibliotekarskie. Udało mi się skończyć i szkołę, i studia (obecnie to informacja naukowa i bibliotekoznawstwo). Pracowałem wtedy w starej, jeszcze tej oryginalnej, księgarni EMPiK na Monciaku w Sopocie. Moimi klientami byli chociażby Irena Santor, Jerzy Owsiak, Julia Hartwig. Dyrekcja biblioteki widziała moje postępy w studium bibliotekarskim, a także osiągnięcia na niwie sprzedaży książek i w 2006 roku ściągnęła mnie do WiMBP, najpierw do Biblioteki Głównej, potem przeszedłem do Pracowni Regionalnej, z której wyodrębniono w 2008 Filię Gdańską. Bo właśnie w tamtym roku sfinalizowano wieloletnie marzenie Urzędu Miasta i dyrekcji WiMBP o stworzeniu przy ulicy Mariackiej 42 biblioteki prawdziwie gdańskiej, z gdańskim księgozbiorem.
Biblioteka miała tam swój lokal od 1958 roku, czyli od czasu odbudowy ulicy po drugiej wojnie światowej, niestety – bardzo siermiężny. Na przeszkodzie marzeniom stały oczywiście finanse. W końcu jednak się udało, wielkim nakładem sił i środków, przebudować to pomieszczenie. Obecnie moja filia ma wnętrze stylizowane na dawną kamienicę kupiecką, są kręcone schody na piętro, duża, wysoka na dwie kondygnacje sień. Nasz budynek to tak zwana kamienica trzyosiowa, czyli drzwi w środku, okna po ich obu bokach. Placówka dzięki temu pełni funkcję minimuzeum, bo każda wycieczka, która na zwiedzenie Gdańska ma pół dnia, więc brakuje jej czasu na zobaczenie Domu Uphagena czy obu ratuszy, zagląda tutaj. To są chociażby wycieczki z zawijających do Gdańska wycieczkowców.
Zatem w maju 2008 roku wprowadziliśmy się do Filii Gdańskiej z trzema tysiącami książek. W tej chwili mamy ich piętnaście tysięcy. Co nie znaczy, że przybyło nam dwanaście tysięcy książek, bo co prawda nabywamy nowe, ale oddajemy te już zniszczone i zaczytane, czy też takie, które w różnym stopniu się zestarzały. Jesteśmy specyficzną placówką: mamy tylko książki i wydawnictwa dotyczące Gdańska i Pomorza – taki był pomysł na tę filię.
CzR: Jakie kryteria muszą spełniać książki, które tutaj trafiają? Muszą być w całości o Gdańsku lub Pomorzu czy wystarczy jakaś wzmianka? Czy dotyczy to także książek dla dzieci? A kryminałów? I jak z autorami: czy autor z Gdańska, który w ogóle nie porusza tematyki swego miasta, też się u was znajdzie?
ZW: Dotyczy to także książek dla dzieci i kryminałów. Kryterium jest proste: publikacja powinna być naszego autora lub o nas. Ale co to znaczy: naszego autora? Jeśli chodzi o literaturę piękną, to wystarczy, że autor jest z Gdańska lub Pomorza, by jego książka się u nas znalazła. W wypadku tekstów popularnonaukowych – tu raczej chodzi o treść. Chociaż jest sporo wyjątków. Chociażby Daniel Odija, który pochodzi ze Słupska, nie wszystkie jego książki są stricte o Pomorzu czy Gdańsku, ale jest autorem tak lubianym przeze mnie i moich czytelników, że mamy go tutaj.
CzR: Nagina pan zasady. Ale w słusznej sprawie.
ZW: Czasami naginam. Na moją obronę: reguły są dość elastyczne (śmiech). Jacek Dehnel wyprowadził się najpierw z Gdańska do Warszawy, a niedawno z Polski, ale pisze tak niesamowite, zachwycające książki, że nadal je mamy i wypożyczamy. Dorota Masłowska, pochodząca z Wejherowa, tak fantastycznie operuje językiem polskim, że nie mogła się tu nie znaleźć. Kryminały: powinien to być nasz autor albo obcy, lecz wówczas rzecz musi dotyczyć Gdańska i Pomorza. Na przykład Marek Krajewski, który zapoczątkował modę na retrokryminały, dziejące się w przedwojennym Wrocławiu, przeniósł się w swojej twórczości – najpierw z Mariuszem Czubajem – do Gdańska i na Pomorze, a potem już sam napisał dwa kryminały osadzone w Wolnym Mieście Gdańsku. Tu wypada wspomnieć o Krzysztofie Bochusie, który także napisał serię kryminałów o Wolnym Mieście, ale też kryminałów współczesnych, cieszących się niesamowitą popularnością – o czym świadczy ubiegłoroczna lista najchętniej czytanych „pomorskich” powieści. A na jej czele znajduje się Anna Sakowicz z cyklem „Jaśminowa Saga”.
CzR: Z tego, co pan mówi, wynika, że literatura nawiązująca do Gdańska i Pomorza oraz ta pisana przez tutejszych autorów trzyma się całkiem nieźle.
ZW: Wydaje mi się, że tak. Pracuję tu piętnaście lat, czyli dosyć długo, co jest zaletą w tego typu rozważaniach. Choć statystyki czytelnictwa nie są dla tej mojej opinii łaskawe. Nasza baza co roku rejestruje we wszystkich trzydziestu gdańskich filiach około stu tysięcy czytelników, a w Filii Gdańskiej jest ich tysiąc. Czyli jeden na stu czytelników jest szczególnie zainteresowany naszym miastem i Pomorzem… To niezbyt wesoła statystyka, ale taka jest rzeczywistość. Zresztą tak jest wszędzie. To wiem ze studiów, tych w Warszawie, gdzie spotykali się bibliotekarze z całej Polski, na przykład z biblioteki łódzkiej filmówki i z Doliny Rospudy, głośnej wtedy z powodu protestów ekologów.
CzR: Z kolei na frekwencję przy okazji organizowanych przez was spotkań, o czym pan wspomniał na początku, nie możecie narzekać.
ZW: Frekwencja na szczęście jest spora. Spotkania to druga odsłona naszej filii, stworzonej po to, by gromadzić gdańskie i pomorskie książki i wydawnictwa, ale też po to, by stać się (bardzo lubię to określenie) małym gdańskim salonikiem literackim. Tutaj były wręczane nasze bibliotekarskie nagrody Pro Libro Legendo, tutaj od początku jej istnienia wręczano nagrodę imienia Martina Opitza za krzewienie kultury Gdańska. Była też wręczana nagroda Gdańskiego Konkursu Literackiego im. Bolesława Faca, bardzo ciekawa, inspirująca i bardzo wymagająca: bywały lata, że nikt tym wysokim standardom nie sprostał i nagrody nie przyznawano. Z kolei przy nominacjach do Pomorskiej Nagrody Literackiej naszym zadaniem jest, po pierwsze, odnotować i zgromadzić wszystkie spełniające kryteria książki, by członkowie jury mogli je przeczytać, a po drugie: zorganizować spotkania z ich autorami. U nas też odbywają się promocje książek wydawanych przez Muzeum Narodowe w Gdańsku i Muzeum Zamkowe w Malborku.
Prowadzimy także Dyskusyjny Klub Książki. W Gdańsku mamy trzydzieści filii, mniej więcej połowa prowadzi takie kluby. To comiesięczne spotkania, po kilka, kilkanaście osób. Zachęcam do uczestnictwa w takich klubach, najlepiej w filii, która spełni wymagania: jest blisko, proponuje dyskusje o książkach, które nam odpowiadają, ma dogodne terminy. U nas się to odbywa w każdą drugą środę miesiąca. Na spotkaniu omawiamy książkę, a następnie pożyczamy kolejną, na spotkanie za miesiąc. Rozmawiamy o nich przy kawie czy herbacie i domowych wypiekach, panuje więc familijna atmosfera. Opowiem przy okazji moją ulubioną anegdotę, trochę żartując z siebie.
Jak wspomniałem, ukończyłem studia bibliotekarskie, jestem też magistrem filologii polskiej, czytam książki od ponad pół wieku, myślałem więc, że o książkach wiem wszystko. Na spotkaniu dyskusyjnym zaczynamy rozmawiać o książce i nagle z konsternacją stwierdzam: ja nic o niej nie wiem! Odbierałem ją przez doświadczenie mojego życia, moich lektur i obejrzanych filmów, a przy okazji rozmowy spotykam się z dziesięcioma innymi osobami, które odbierają tę książkę zupełnie inaczej, bo przecież także przez własny pryzmat. I zaczynają opowiadać o tym, co one zobaczyły w powieści czy zbiorze reportaży. Dopiero wspólnie odkrywamy to, co tam się znajduje (i też pewnie nie wszystko). Czasami dyskusja skłania osobę, której się książka nie podobała, do ponownej lektury. Mówię o tym, bo ta konfrontacja jest przeżyciem nie do opisania. Niektóre książki, niektóre zdania i przytoczone sytuacje zostają człowiekowi w pamięci na całe życie. Jeszcze muszę podkreślić, że w bibliotece moje studia to nic nadzwyczajnego, wszyscy pracownicy naszych filii mają wyższe wykształcenie, często skończone też różne studia podyplomowe, tak więc moje studia to norma, nie wyjątek…
CzR: A jakby scharakteryzował pan czytelników, którzy przychodzą do Filii Gdańskiej? Czy jest jakieś kryterium, które ich w pańskich oczach wyróżnia czy kategoryzuje?
ZW: Filia wypożycza książki bardzo różnym czytelnikom, jak wszystkie biblioteki. Ale chciałbym tu wyróżnić dwie charakterystyczne dla nas kategorie. Pierwsza to ci, którzy się tu urodzili, bardzo często w rodzinie danzigerskiej. Którzy od pokoleń tu mieszkają, niektórzy przeżyli wojnę lub urodzili się niedługo po niej. To są wspomnienia i opowieści. A druga grupa, która niesamowicie mnie cieszy, to ci, którzy przyjechali do Gdańska. Często tylko na wycieczkę, czasami wracają co roku na wakacje czy do pracy na Jarmarku Dominikańskim. A także ludzie, którzy marzyli o tym od dawna i wreszcie zdecydowali się zamieszkać w Gdańsku. To są różne przypadki: to emeryci, którzy sprzedali mieszkanie na Śląsku, to ludzie, którzy przyjechali tu do pracy z Kartuz czy Bytowa, ale też z całej Polski, Białegostoku albo Wrocławia. I zachwycają się tym miastem, wypożyczają książki, te o historii, o kulturze, o współczesności miasta i Pomorza. U mnie mają to wszystko. Bardzo często ci, którzy przychodzili do filii parę lat temu, teraz przychodzą ze swoimi dziećmi. To jest piękne.
CzR: Nie lubię tego słowa, bo jest często nadużywane, ale po tym, co pan powiedział, samo się nasuwa. Otóż wychodzi na to, że bycie przez pana bibliotekarzem nie jest pracą, lecz swego rodzaju misją.
ZW: Dziękuję bardzo za to stwierdzenie. Czasem cytuję, żartując: „Nie jestem skromny. Wszystko mi można zarzucić, ale nie skromność”. Mimo to sam miałbym pewne opory z użyciem tego słowa w odniesieniu do mojej pracy, dlatego dziękuję, że to pan powiedział. Nałożyły się w tym przypadku dwie moje pasje. Pierwsza – do morza. Pochodzę z południa Polski, dopiero w 1973 roku przyjechałem na dłuższe wakacje do Rowów i zakochałem się w morzu. A w 1977 roku pierwszy raz byłem w Gdańsku i pomyślałem, że to jest moje miasto i chcę w nim mieszkać. Dostałem się tu w 1980 roku na studia i w sierpniu odbywałem studencką praktykę robotniczą w Stoczni im. Lenina. Właśnie w tym czasie, 14 sierpnia, wybuchł strajk, więc wśród piętnastu tysięcy ludzi znajdujących się wtedy w stoczni byłem też i ja. Jeśli więc połączymy moją fascynację książkami, Gdańskiem oraz fakt, że trafiłem do biblioteki, która gromadzi książki o Gdańsku, Pomorzu i morzu, to tak – chyba tak rodzi się misja.
Dlatego wybieram sobie do współpracy ludzi, u których czuję tę samą pasję – na tym można coś budować. Wtedy nie żal czasu na szukanie książek, zapoznawanie się z nimi, nie żal wieczorów spędzanych na spotkaniach autorskich, wykładach o historii miasta. Przez te prawie piętnaście lat mojej pracy tutaj wychowałem troje kierowników naszych filii. To też jest moja wielka radość i satysfakcja. Ale powodów do takich uczuć jest więcej: patrzę na nowe biblioteki, takie jak Ratusz Oruński, na te wyremontowane, czekam na te, które pojawią się na mapie Gdańska w ciągu najbliższych lat. Prezentując gościom z Polski naszą Metropolitalną Kartę do Kultury, także jestem dumny, bo tę samą kartę możemy zarejestrować w kilkunastu bibliotekach na Pomorzu i mamy dzięki niej zniżki na usługi trójmiejskich i pomorskich księgarni, muzeów, teatrów, firm oświatowych itd. Oczywiście to nie był mój pomysł, czego bardzo żałuję (śmiech).