Wielokulturowy siedemnastowieczny Gdańsk, w którym przepych sąsiaduje z nędzą, kuszący zakazanymi rozkoszami sopocki kurort czy pełna przemytników i innych typów spod ciemnej gwiazdy Gdynia lat trzydziestych: burzliwa historia Trójmiasta oferuje twórcom kryminałów wyjątkowo malowniczą scenerię.
Czy zastanawialiście się kiedyś, dlaczego najchętniej wybieraną lekturą podczas podróży są kryminały? To prawdopodobnie skutek reisefieber, czyli powszechnie występującego lęku przed wyruszeniem w drogę, któremu towarzyszą nieprzyjemne dolegliwości somatyczne. Aby przytłumić myśli o potencjalnym zagrożeniu czyhającym na nas podczas przemieszczania się w nieznane, instynktownie wybieramy takie opowieści, dzięki którym możemy skoncentrować się na pełnych niebezpieczeństw perypetiach fikcyjnych bohaterów. Czyli w skrócie: biorąc do ręki kryminał, zastępujemy jeden lęk innym. Proste, a działa!
Poszukując lektury do walizki, zwróćcie szczególną uwagę na kryminały, których akcja rozgrywa się w Trójmieście. Jest ich mnóstwo, bo Gdańsk, Gdynia i Sopot to prawdziwe zagłębie klimatycznych zaułków, mrocznych lasów i nadgryzionych zębem czasu budowli. Nic zatem dziwnego, że pisarze często i chętnie inspirują się nimi, wymyślając kolejne kryminalne intrygi.
Barokowy spacer z kostuchą
Naszą wycieczkę po przestępczym Trójmieście zaczniemy od Gdańska, ale nie tego współczesnego. Wyruszymy do siedemnastowiecznej Wenecji Północy, jak z pewną przesadą nazywano niekiedy gród nad Motławą, a naszym przewodnikiem będzie Piotr Rowicki, autor zbioru opowiadań kryminalnych Fatum. Rubaszny język, czarny humor i nieco makabryczna wyobraźnia autora współgrają ze sobą, idealnie oddając charakterystyczny klimat hanzeatyckiego miasta.
Oto Gdańsk pełen kontrastów, rozpięty pomiędzy ostentacyjnym przepychem a skrajną nędzą. Są tu suto zastawione stoły, wyrafinowane stroje i warte majątek obrazy, ale też „śmieci zrzucane z okien, pomyje, szaleńcy błąkający się od drzwi do drzwi”. Dla niektórych miasto jest obietnicą zysku i dostatniego bytu, dla innych zaś – ponurym, dożywotnim wyrokiem, od którego nie ma odwołania. I jedni, i drudzy odczuwają od czasu do czasu nieprzepartą ochotę, by kogoś uśmiercić. Dlatego w siedemnastowiecznym Gdańsku kostuchę spotkać można niemal wszędzie: pod drzwiami portowej tawerny, w nobliwych wnętrzach Dworu Artusa czy ociekających złotem wnętrzach patrycjuszowskich kamienic. Zło bowiem, jak stwierdza jeden z bohaterów, nie ma nic wspólnego ze statusem społecznym:
Teraz, po wszystkim, wiem, że nie mór, nie wojna, nie utrata majątku, nie grabież jest dla człowieka największym zagrożeniem. Największym niebezpieczeństwem jest on sam dla siebie. Własne myśli, których nie potrafi się pozbyć. Nie wiem, czy to zasługa szatańska, nie znam się na tym. Wiem, że złe myśli mogą zdeprawować anioła.
Coś się psuje we Freie Stadt Danzig
Mimo intrygującej aury i łotrzykowskiego sznytu, który towarzyszy opisom barokowej Wenecji Północy, autorzy kryminałów związanych z Gdańskiem znacznie częściej wykorzystują realia innej, bardziej współczesnej epoki. Idę o zakład, że niemal w każdej bibliotece znajdziecie co najmniej kilkanaście kryminałów rozgrywających się w Wolnym Mieście Gdańsku. Może to efekt sukcesu książek Marka Krajewskiego, dzięki którym przedwojenne Breslau stało się jednym z najbarwniej opisanych miast w polskiej literaturze rozrywkowej. A może po prostu lata trzydzieste, przesiąknięte klimatem zbliżającej się wojny i pełne narastających napięć społecznych, stanowią idealne tło dla działalności wszelkiej maści przestępców.
Na pozór nic się nie zmienia, a Gdańsk w przededniu drugiej wojny światowej funkcjonuje bez zakłóceń. Tak lato 1939 roku opisuje Izabela Żukowska w powieści Teufel, pierwszej części serii z komisarzem Franzem Thiedke:
Miasto żyło swoim życiem, od ponad stu lat powtarzając nieprzerwanie ten sam codzienny rytuał. Na Motlau wpływały parowce, które czarnym dymem unoszącym się z wąskich kominów przesłaniały nadbałtyckie niebo, dzwoniły dzwonki na Grüne Brücke na pokładach rybackich kutrów cumujących przy skrzypiących, drewnianych pomostach Fischbrücke podskakiwały zaplątane w sieci flądry i dorsze, a przekupki z Bohnsack zachwalały swój towar wyłożony na ulicznych ladach na Fischmarkt.
Trwa jeszcze spokojna codzienność, przepełniona drobnymi przyjemnościami. W sklepach nie brakuje najlepszych japońskich jedwabiów, delikatnych porcelanowych cacek Rosenthala i egzotycznych przypraw sprowadzanych z Azji. Restauracja hotelu Danziger Hof wciąż kusi wyborną grasicą cielęcą ze świeżymi ostrygami i kieliszkiem likieru Goldwasser, a w sopockim Kurhausie można zafundować sobie kąpiel borowinową.
Ale pod tym niemal sielankowym obrazem kryje się coś niepokojącego: „niewidzialna, podskórna tkanka miasta”. Komisarz Thiedke zna ją dobrze. Wzajemne animozje trzech nacji od wieków mieszających się w gdańskim tyglu, umiejętnie podsycane nazistowską propagandą, coraz częściej wydają zepsute owoce. „Trzeba skończyć raz na zawsze z komunistyczną zarazą!”, krzyczą nagłówki gazet, a w domach i sklepach należących do zamożnych Żydów każdego dnia słychać dźwięk tłuczonego szkła. Zagadkowa śmierć kobiety znalezionej przy molo w Glettkau to tylko wierzchołek góry lodowej. Tajona przez lata zawiść wkrótce wybuchnie z całą mocą. Komisarz Thiedke już wie, że ostatnie dni przed wymarzoną emeryturą nie będą takie, jak sobie planował…
Mroczna strona kurortu
Podobny klimat panuje w Sopocie lat trzydziestych, opisywanym przez Krzysztofa Bochusa w powieści Martwy błękit. Zaczyna się klasycznie, czyli od trupa: w luksusowej rezydencji zostają znalezione zwłoki Saula Rottenberga, znanego żydowskiego kolekcjonera dzieł sztuki. Wszystko wskazuje na samobójstwo, ale jak to z samobójstwami w powieściach kryminalnych bywa, zazwyczaj po jakimś czasie okazują się sfingowane. Radca kryminalny Christian Abell, systematycznie i dociekliwie sondując otoczenie ofiary, przemierza przy okazji urokliwe sopockie uliczki:
Ernststrasse wyglądała młodo, świeżo i światowo. Zupełnie jakby wycięto ją z folderu reklamującego Sopot jako Monte Carlo Północy. Wszystkie domy okalały trawniki i opaski gazonów. Ich symetrię podkreślały równo przystrzyżone kule bukszpanów i cisów. Eleganckie wille rywalizowały ze sobą liczbą wykuszy, oszklonych werand, kaskadowych dachów i neogotyckich wieżyczek, krytych miedzianymi hełmami. Zza współotwartych okien dobiegały go dyskretne odgłosy budzącego się życie: brzęk roznoszonej porcelany, szmer poleceń wydawanych służbie, hurgot przesuwanych na tarasach leżaków i krzeseł. Z neogotyckiej willi naprzeciwko doleciał go zapach świeżo parzonej kawy i dobrego cygara. Jedno z okien rozbrzmiało melodią puszczoną z patefonu. Tak, Sopot był zdecydowanie dobrym miejscem do życia.
Do życia i do umierania, chciałoby się dodać. Wielkie pieniądze rodzą bowiem wielkie pokusy, a tym nie każdy jest w stanie się oprzeć. Rozbudowa miasta to idealny czas dla zachłannych łapówkarzy i spekulantów, którzy zrobią wszystko, by w końcu odbić się od dna. Ale szybko zdobyte fortuny równie szybko obracają się w proch, szczególnie gdy ich właściciele są bywalcami słynnego sopockiego kasyna… Pozornie nobliwy kurort ma zatem również swoją mroczną stronę: pieniądze z nielegalnych źródeł, hazard, długi i krwawe porachunki tych, którzy nie zamierzają czekać na ich spłatę.
Szmugluj albo giń
Jak wyglądała Gdynia, zanim stała się nowoczesnym, uwielbianym przez turystów miastem słynącym ze swoich modernistycznych budynków? To pytanie towarzyszyło Maciejowi Siembiedzie podczas pracy nad jego najnowszą powieścią zatytułowaną Katharsis. Autor zagląda pod podszewkę zgrabnie skrojonego i chwytliwego sloganu, wedle którego Gdynia to „Miasto z morza i marzeń”. Morze – z pewnością, marzenia – owszem, ale brakuje tu jednego, niezwykle istotnego elementu: pieniędzy, i to najczęściej tych brudnych. Nie każdy bowiem wie, że Gdynia w latach trzydziestych była ważnym punktem na mapie przemytniczej Polski. Fakt, że przez Kolibki przebiegała granica z Wolnym Miastem Gdańskiem, przyczynił się do stworzenia i pomnożenia wielu godnych pozazdroszczenia majątków – tak jak w przypadku „Sacharyny”, jednego z głównych bohaterów Katharsis. Szmuglowało się tutaj wszystko: walutę, eter, kokainę, opium i… sacharynę właśnie. Ten ostatni produkt był zresztą najbardziej ryzykowny, bo jego przemyt godził w cukrową potęgę II Rzeczypospolitej.
Zaprojektowany z rozmachem gdyński port to dla bohaterów powieści Siembiedy tylko uszminkowany wytwór rządowej propagandy:
Prężna sylwetka Gdyni, prezentującej w gazetach swoją muskulaturę w postaci portowych dźwigów i nowoczesnych gmachów, miała i drugie oblicze. Naznaczały je polipy i wrzody przedmieść. Błoto niebrukowanych ulic, brud i przeludnione slumsy, w nich robactwo bezrobocia, beznadziei i bezsensu zwłóczonych z całej Polski marzeń o lepszym życiu.
Złodzieje, oszuści, alfonsi, mordercy i prostytutki – półświatek gdyński rozwija się wprost proporcjonalnie do mających przynieść wymierne zyski rządowych inwestycji. Na ulicach grasuje banda niebezpiecznych wyrostków znanych jako „Bagienni Boje”, a zwabione obietnicą łatwych pieniędzy dziewczęta sprzedają swoje wdzięki każdemu, kto dysponuje odpowiednią walutą. Wszyscy wierzą, że przyjdzie dzień, gdy wyrwą się z dzielnic nędzy: „Drewnianej Warszawy” czy „Budapesztu” i będą mogli na dobre porzucić swoje miejsce w społeczeństwie wyznaczone im przez stan i urodzenie. Ale „Gdynia obiecana” to nie raj, lecz dżungla. Przetrwają w niej ci, którzy nie mają złudzeń, że za rozliczenie z przeszłością zawsze trzeba zapłacić.
To już koniec naszej wycieczki szlakiem trójmiejskich kryminałów. Czas odetchnąć, wyjść na plażę, przespacerować się Długim Pobrzeżem, zwiedzić modernistyczne gdyńskie kamienice. Ale warto pamiętać, że na rewersie sympatycznie brzmiących haseł z oficjalnych folderów turystycznych kryją się mroczne opowieści o trzech miastach brutalnie naznaczonych przez historię. Opowieści, które mówią o nas i naszej przeszłości więcej, niż chcielibyśmy przyznać.