Prawda o Róży

Róża Luksemburg: „Dla świata, w którym jesteśmy społecznie równi, różni jako ludzie i całkowicie wolni”. Mural Toniego Espinara & TMX w Gandii (Serpis Urban Art Project, 2019), fot. Francesc Fort (źródło: Wikimedia Commons)
Róża Luksemburg: „Dla świata, w którym jesteśmy społecznie równi, różni jako ludzie i całkowicie wolni”. Mural Toniego Espinara & TMX w Gandii (Serpis Urban Art Project, 2019), fot. Francesc Fort (źródło: Wikimedia Commons)

Rozmowa z Weroniką Kostyrko, autorką książki Róża Luksemburg. Domem moim jest cały świat (Marginesy, Warszawa 2024).

Stasia Budzisz: Biografia Róży Luksemburg (1871–1919) może się przyczynić do otwarcia w literaturze non fiction nowego nurtu. Po przepracowaniu chłopskich korzeni zupełnie naturalne wydaje się przejście do kolejnej kwestii – robotniczej. Chłopi przecież w zasadniczej większości stali się robotnikami. I chyba nadszedł czas, by zacząć o tym opowiadać.

Weronika Kostyrko: Pisząc biografię Luksemburg, trochę liczyłam na to, że książka o niej może taki nurt zapoczątkować. Po 1989 roku długo nie było nowych publikacji o polskim ruchu robotniczym, nawet naukowych. Ważną książką jest Rebelia i reakcja. Rewolucja 1905 roku i plebejskie doświadczenie polityczne Wiktora Marca (Wydawnictwo Uniwersytetu Łódzkiego – Universitas, Łódź–Kraków 2016), ale poza nią nie ma wielu takich pozycji. Musiałam więc odwoływać się do wcześniejszych opracowań i edycji źródłowych. W PRL-u wydawano sporo historycznych dokumentów, pamiętników rewolucjonistów, ich listów. Czytając je w Bibliotece Narodowej, czułam, że niektórych z tych rzeczy nikt nie otwierał od dobrych trzydziestu lat. Myślę, że przyszedł czas na odczarowanie tej historii i napisanie jej na nowo.

SB: Pisma, na które pani trafiła, należało zapewne odideologizować?

WK: To jasne, że źródła były odpowiednio dobierane i poddane cenzurze, opisywane językiem PRL-u. Czytałam je więc krytycznie, starając się wybrać te, które w moim odczuciu oddawały tętno życia tamtego okresu. Bardzo interesująco o rewolucjonistach pisali na przykład historycy Jerzy W. Borejsza i Feliks Tych. Z reporterskiego punktu widzenia ważne były dla mnie nie tylko listy Józefa Piłsudskiego, ale też Feliksa Dzierżyńskiego. W pierwszych dniach rewolucji 1905 roku spisywał na gorąco to, co działo się na ulicach, i robił to tak, że można poczuć, jakby stało się obok. Bez grama ideologicznego komentarza.

SB: Nie czuła pani dyskomfortu, cytując Dzierżyńskiego?

WK: Od końca PRL-u minęło już trzydzieści pięć lat. Ja w tamtym świecie dorastałam i kiedy się skończył, długo miałam antykomunistyczny odruch. Odrzucałam zarówno rewolucyjny język, jak i tematykę. Teraz uważam, że do opisania tamtej rzeczywistości powinniśmy nie tylko znaleźć nowe pojęcia, ale też odczarować zużyte słowa, na które reagujemy alergicznie, takie jak „wyzysk” czy „proletariat”. Bardzo przydatne – choćby w dyskusji o zarobkach pisarzy – wydaje się dzisiaj marksowskie pojęcie wartości dodanej. Albo pojęcie imperializmu w odniesieniu do polityki Putina i Trumpa. Warto ich używać w nowym kontekście, by na nowo nabrały sensu. A słowa, których się już nie da przywrócić językowi, zastąpić pojęciami współczesnej humanistyki, jak choćby używanym przez Wiktora Marca pojęciem podmiotowości, plebejskiego sprawstwa.

SB: A da się pisać o PRL-u i w ogóle ruchu robotniczym bez używania słów typu „przywódca”, „program”, „uchwała” czy „zjazd”, na których dźwięk od razu ogarnia niechęć i nuda?

WK: Myślę, że to możliwe, choć zupełnie nie uda się ich pominąć. Na przykładzie Róży Luksemburg i Józefa Piłsudskiego świetnie zresztą widać, że przywódcy to też charaktery, a zjazdy bywają areną bezpardonowej walki. Najlepszym sposobem na opowiedzenie historii robotników będzie jednak zmiana perspektywy, czyli pokazanie tego czasu nie z poziomu kierownictwa politycznego, tylko oddolnie, jakby od wewnątrz fabryki czy z ulicy. Wystarczy sięgnąć do historii zapisanej w listach i wspomnieniach. Tam są obrazy i emocje, pęknięcia narracji, paradoksy życia.

SB: Róża Luksemburg budzi wiele kontrowersji. Kiedy zobaczyłam, że powstała jej biografia, pomyślałam: po co ktoś napisał o tej komunistce? Prawda jest taka, że niewiele o niej wiedziałam, ale miałam na jej temat opinię. Negatywną. W moim antykomunistycznym domu stawiano Luksemburg w jednym szeregu z Leninem i Dzierżyńskim. Średnie towarzystwo. Mówiło się też, że była zdrajczynią Polski. Pani książka uświadamia, że świat zapamiętał ją zupełnie inaczej niż jej ojczyzna. Zacznijmy od kłopotów z pamięcią. Dlaczego tak jest?

WK: Polska pamięta ją podobnie jak pani. Ja też tak pamiętałam i równie niewiele o niej wiedziałam. O tym, jak ważną postacią jest Róża Luksemburg w Niemczech, dowiedziałam się, kiedy na początku lat dziewięćdziesiątych wyjechałam tam jako korespondentka „Gazety Wyborczej”. To w Berlinie dotarło do mnie, że u nas została wymazana z pamięci historycznej. Nie zapomniana, ale właśnie wymazana, i to tak naprawdę z jednego powodu – bo uznano ją za wroga polskości. Celowo nie mówię „wroginię”, bo przecież na podtrzymującej tę narrację prawicy nikt nie użyje tego słowa.

SB: Została wrogiem polskości, bo nie chciała walczyć o niepodległość Polski?

WK: Nie dążąc do narodowej niepodległości, wcale nie godziła się na żadną podległość. Wierzyła, że po światowej rewolucji nikt nikomu w socjalistycznym społeczeństwie nie będzie podległy. Luksemburg odrzucała naród jako kategorię polityczną w przekonaniu, że tworzenie państw narodowych prowadzi do wojen. Czym innym była dla niej narodowość, którą pojmowała jako wspólnotę kultury, języka i historii – i którą w jej przekonaniu należało chronić. Pierwszy polityczny proces wytoczono jej za obronę polskich dzieci przed germanizacją w zaborze pruskim. Nazywanie jej przeciwniczką polskości jest nieporozumieniem.

SB: Były minister edukacji Przemysław Czarnek też postanowił się na niej zemścić i jeszcze jako wojewoda lubelski polecił skuć tablicę pamiątkową w jej rodzinnym Zamościu.

WK: Nie tylko Czarnek. Polska nagonka na Luksemburg rozpoczęła się i rozkwitła już w międzywojniu. Można powiedzieć, że maczał w tym palce Józef Piłsudski, z którym Róża Luksemburg toczyła polityczny spór. Piłsudski był w młodości socjalistą, ważnym działaczem Polskiej Partii Socjalistycznej (PPS), ale ruch robotniczy traktował instrumentalnie. On chciał, żeby proletariat wywalczył Polsce niepodległość. Ona uważała, że robotnicy powinni walczyć o socjalizm razem z robotnikami państw zaborczych. Piłsudski nie krytykował Róży wprost, ale to on stworzył prasę PPS, która potem przez całe dziesięciolecia bezpardonowo ją atakowała – nie tylko jako zdrajczynię Polski, ale też jako kobietę i Żydówkę. Piłsudczycy to byli w większości ludzie o korzeniach szlacheckich i wywodząca się ze szlachty polska inteligencja do dziś utożsamia się z tą tradycją. Środowiska dawnej opozycji demokratycznej i pisowska prawica – obie te grupy uważają Piłsudskiego za wzór polskiego patrioty.

SB: Wychodzi więc na to, że ani prawicowa, ani liberalna inteligencja nie ma dziś do Róży serca. A co z lewicą?

WK: Wydaje mi się, że lewica postkomunistyczna nadal ucieka od skojarzeń z PRL-em, z którym – zupełnie niesłusznie – łączy postać Róży Luksemburg. Ale na przykład w Zamościu o przywrócenie pamięci Róży walczą właśnie radni klubu Lewicy. Z kolei dla lewicy tożsamościowej, spod znaku Razem, to też nieco kłopotliwa bohaterka.  Luksemburg była marksistką, ale nie feministką. W jej czasach ruch kobiecy był zdominowany przez przedstawicielki burżuazji, a wybory polityczne kobiet z tych środowisk niekoniecznie musiały sprzyjać rewolucji. A ta była dla niej najważniejsza. Róża miała tu dylemat. Nie sprzeciwiała się feminizmowi, ale się w niego nie angażowała.

SB: Żyła jednak, przełamując wszelkie bariery: urodzona w małym miasteczku, w niezamożnej rodzinie, skończyła studia w Szwajcarii, przeniosła się stamtąd do Niemiec, zaangażowała się w europejską politykę. Była doskonałą dyskutantką i słynęła z ciętej riposty. Zachowywała się jak rasowa feministka.

WK: A do tego wyglądała na nieszkodliwą: drobna, 146 centymetrów wzrostu, kulejąca – ale z mocnym głosem. Ludzie chcieli jej słuchać. Była uzdolniona zarówno oratorsko, jak i pisarsko. Bardzo wszechstronnie wykształcona, przewyższała intelektualnie większość mężczyzn, którzy ją otaczali; kiedy wdawali się z nią w polemikę, wychodzili z niej poobijani. To budziło sensację i opór, bo w tamtym czasie kobiety praktycznie nie funkcjonowały w życiu politycznym. A Róża chciała być w samym centrum i dlatego po studiach w Zurychu przeniosła się do Berlina, nazywanego nieco ironicznie Watykanem robotników. Odegrała znaczącą rolę w polityce europejskiej, choć nie doczekała pierwszych wyborów, w których mogłaby zagłosować.

SB: Na lewicy Róża nie pasowała nie tylko PPS-owi. O co chodziło w jej sporze z Leninem?

WK: Zasadniczy spór, który ciągnął się kilkanaście lat, dotyczył wolności słowa i demokracji. Zaczął się w 1902 roku, kiedy Lenin wymyślił „partię nowego typu”. Chodziło mu o to, że rosyjska partia nie może być podzielona na frakcje ani rozdyskutowana, a tak to wtedy wyglądało w Niemczech. Do konspiracyjnej walki z caratem potrzebował organizacji zdyscyplinowanej, kadrowej, hierarchicznej, zintegrowanej wewnętrznie. To było dla Róży Luksemburg nie do przyjęcia, bo oznaczało stłumienie politycznej debaty. A debata była jej żywiołem! W jej polemice z Leninem padło słynne zdanie: „Błędy, które popełnia prawdziwie rewolucyjny ruch robotniczy, są historycznie o wiele bardziej owocne niż nieomylność najbardziej doskonałego komitetu centralnego”.

Spór Luksemburg z Leninem miał kilka odsłon. Najbardziej dramatyczna objawiła się już po rewolucji październikowej, kiedy Róża w niemieckim więzieniu napisała słynny artykuł o dyktaturze bolszewików. Wyłożyła w nim wprost, że „wolność tylko dla zwolenników rządu, wolność dla zwolenników jednej partii nie jest wolnością, wolność jest zawsze wolnością myślących inaczej”. Tego nie dało się przecież pogodzić z praktyką bolszewicką.

SB: Pisze pani, że Róża Luksemburg do 1905 roku nie wierzyła, że rewolucja może najpierw wydarzyć się w Rosji.

WK: Nikt w to nie wierzył. Marksiści uważali, że światowa rewolucja zacznie się w Niemczech, gdzie w drugiej połowie XIX wieku istniał potężny ruch robotniczy i rozwinięty kapitalizm. A w Rosji proletariat był słaby i nieliczny. Wiedział o tym Lenin, który uznał, że klasa robotnicza sama z siebie rewolucji nie przeprowadzi. Że proletariat może tylko stawiać postulaty ekonomiczne, ale myśli politycznej powinna mu dostarczać inteligencja. Róża się z tym nie zgadzała. Jej zdaniem robotnicy powinni sami uczyć się socjalizmu na własnych błędach, w otwartej dyskusji. To miał być oddolny ruch społeczny, a nie narzucony system. Lenin poszedł inną drogą.

SB: Ale coś ich jednak łączyło?

WK: Łączył ich internacjonalizm oraz przekonanie, że nie będzie socjalizmu bez rewolucji, że nie da się do niego dojść drogą parlamentarnych reform. Z tym że ona nie chciała rozlewu krwi, chciała rewolucji przez strajk powszechny.

SB: Na Zachodzie Róża Luksemburg została symbolem marzenia o demokratycznym socjalizmie, a w Polsce jest komunistką. Dlaczego tak się stało?

WK: To wynika z tego, że na dwa tygodnie przed śmiercią współzałożyła Komunistyczną Partię Niemiec. Pomija się jednak to, że przegrała głosowanie nad nazwą – od słowa „komunistyczna” wolała określenie „socjalistyczna”. I że stanowczo sprzeciwiała się wtrącaniu się Moskwy w działalność niemieckiej lewicy. Bo Lenin wysłał wtedy do Berlina swojego przedstawiciela Karola Radka, którego Luksemburg nazywała szyderczo „komisarzem od bolszewizmu”. Dziś pamięta się więc, że założyła Komunistyczną Partię Niemiec, ale zapomina o kulisach tej sprawy i o tym, że nie miała żadnego wpływu na dalszy rozwój sytuacji.

SB: Można więc powiedzieć, że była bardziej rewolucjonistką niż komunistką?

WK: Ja tak uważam, choć pewnie można się o to spierać. Jej wizja rewolucji była oddolna i emancypacyjna, a nie totalitarna i narzucona z góry. Partia miała pomóc robotnikom w obaleniu kapitalizmu, ale Róża nie projektowała przyszłości. Jej zdaniem proletariat powinien sam urządzić sobie świat.

SB: To brzmi jak utopia.

WK: Utopię Róży stanowił system rad, który miał być ucieleśnieniem oddolnej rewolucji. Rady fabryczne miały wybierać swoich delegatów do rad wyższego szczebla, ale – co ważne – w każdym momencie mogły ich też odwołać. System polityczny, w którym cała władza idzie nieustannie od dołu do góry, to przeciwieństwo totalitaryzmu – radykalna demokracja.

SB: Sama idea wygląda na wspaniałą, ale jak to działa na większą skalę, kiedy wszystkie decyzje podlegają nieustającej debacie?

WK: Na większą skalę to nie działa. Problem polega na tym, że ludzie angażują się politycznie w momencie rewolucji, ale potem odchodzą do swoich spraw. Wtedy władzę przejmuje zdeterminowana mniejszość. Utopijne idee są nam jednak potrzebne jako punkt odniesienia – bo jaskrawo uświadamiają, czego nam brakuje. Raz na cztery lata stajemy nad urną i oddajemy głos, ale na tym nasz udział w polityce się kończy. Może powinniśmy bardziej się angażować w podejmowanie decyzji?

Stasia Budzisz

Stasia Budzisz

Niezależna reporterka. Zajmuje się Kaukazem, Europą Wschodnią i Kaszubami. Pisze dla „OKO.press”, „PostPravdy”, „Nowej Europy Wschodniej” i „Tygodnika Powszechnego”. W 2019 roku zadebiutowała książką reporterską Pokazucha. Na gruzińskich zasadach (Wydawnictwo Poznańskie). W 2023 roku ukazał się jej drugi reportaż o rodzinnych Kaszubach, Welewetka. Jak znikają Kaszuby (Wydawnictwo Poznańskie).

udostępnij:

Przeczytaj także:

Herstoria i pochwała wolnej woli Herstoria i pochwała wolnej woli Herstoria i pochwała wolnej woli
Izabela Morska

Herstoria i pochwała wolnej woli

Pisanie totalne Stanisławy Przybyszewskiej Pisanie totalne Stanisławy Przybyszewskiej Pisanie totalne Stanisławy Przybyszewskiej
Barbara Piórkowska

Pisanie totalne Stanisławy Przybyszewskiej

Egzystencja podszyta niepokojem Egzystencja podszyta niepokojem Egzystencja podszyta niepokojem
Izabela Morska

Egzystencja podszyta niepokojem

Marc<i>ja</i>nna Marc<i>ja</i>nna Marc<i>ja</i>nna
Helena Hejman

Marcjanna