Byłem w szóstej, może siódmej klasie podstawówki, kiedy kolega Grzesiek znalazł w szufladzie ojca kilka publikacji. Bez obrazków i zdjęć. W formacie połowy zeszytu szkolnego. Wydrukowanych na cienkim, szorstkim, szarym papierze, wyłącznie czarną farbą; jedynie na okładce była ramka w dodatkowym kolorze, innym dla każdego egzemplarza. W ramce umieszczono tytuł – „Czytadła” – i teksty zachęcające do kupienia tego czegoś: „Tylko dla ludzi na poziomie!”, „W podróż! Na weekend! Do poduszki!”, „Najtańsza książka w Polsce: cena = paczka papierosów”.
Nie, nie była to książka. Raczej czasopismo, ale zdecydowanie literackie, bo w środku znajdowały się opowiadania: kryminalne, fantastyczno-naukowe oraz erotyczne, i to właśnie dzięki tym ostatnim zacząłem podniecać się literaturą.
Pamiętam opowiadanie o chłopaku z bogatej warszawskiej rodziny, który spędzał wakacje nad morzem, w Chałupach, razem z ciotkami i kuzynkami, które, jak co roku w Chałupach, plażowały nago. Każdego dnia rano bohater kopał na plaży wygodny grajdół i w nim przeżywał swój pierwszy raz, i kilka kolejnych, a ja przeżywałem je razem z nim. Wymienialiśmy się z kolegami tymi pisemkami, bo mieliśmy tylko trzy, z czasem coraz bardziej wymięte numery. Spieraliśmy się o to, które opowiadanie jest najlepsze, cytowaliśmy ulubione fragmenty, a więc rozmawialiśmy o literaturze.
Potem było liceum. W nim trafiłem na polonistkę, dzięki której zacząłem się podniecać trochę ambitniejszymi lekturami. Zaprowadziło mnie to na studia filologiczne, zwieńczone obroną pracy magisterskiej z zakresu literaturoznawstwa. Mam więc dyplom, który potwierdza moje kwalifikacje do brandzlowania się literaturą zawodowo.
Nie dostałem się na studia doktoranckie, a pracy dla specjalistów od serbskiej literatury na początku bieżącego wieku nie było, więc książkami podniecałem się w czasie wolnym, czytając dla przyjemności. Pisałem na początku też tylko dla przyjemności, ale im więcej pisałem, tym więcej było w moim życiu brandzlowania się literaturą. I nie chodzi tylko o to, że podniecałem się tym, co piszę, chociaż przyznaję, że od czasu do czasu mi się to zdarza. Wcale się tego nie wstydzę, bo gdybym nie podniecał się, pisząc, wątpię, czy ktoś podniecałby się, czytając to, co napisałem. A na tym mi zależy.
Zależało mi, kiedy wysyłałem pierwsze opowiadania na konkursy literackie. Za każdym razem miałem nadzieję, że którąś z jurorek lub któregoś z jurorów mój tekst zachwyci. Próbowałem przez dziesięć lat i w tym czasie raz dostałem trzecią nagrodę i raz wyróżnienie. Jednak zdecydowaną większość konkursów literackich, w których brałem udział, przegrałem.
Myślałem o tym, jadąc rowerem do Oliwskiego Ratusza Kultury w słoneczny, ale zimny Światowy Dzień Książki i Praw Autorskich, z okazji którego Fundacja Wspólnota Gdańska zorganizowała już po raz dziesiąty Błyskawiczny Konkurs Literacki A4. W tym roku byłem jego jurorem razem z Wojciechem Borosem i Andrzejem Facem. Zasiedliśmy na scenie i losowaliśmy kolejne osoby, które stawały w świetle reflektorów przed mikrofonem – i każda z nich czytała swój napisany prozą tekst. Były emocje, było drżenie rąk, nóg i głosów. Znam to, bo czytając publicznie fragmenty własnych książek, też czuję się nagi. Bo każdy, kto wchodzi na scenę, żeby przeczytać swój tekst, zrzuca pancerz, odsłaniając wrażliwe miejsce; obnaża się, żeby pokazać duszę, ryzykując, że publiczność, zamiast się podniecić, będzie się śmiała.
Po wysłuchaniu wszystkich dzieł poszliśmy z Wojtkiem i Andrzejem w ustronne miejsce, żeby się nimi – a jakże – brandzlować. Wytykaliśmy poślinionymi palcami zdania i słowa. Kłóciliśmy się o szczegóły, których w niektórych tekstach było nam mało. Oblizywaliśmy wargi, smakując języki autorów i autorek. Dobieraliśmy się do pikantnych i najbardziej popieprzonych fragmentów, które zapamiętaliśmy ze słuchu, i sprawdzaliśmy, czy przeczytane wywołują ten sam dreszcz podniecenia.
Dwadzieścia dwie osoby, czytając swoje teksty na scenie, pozwoliły mi się zbliżyć do siebie tak, że tylko słowa nas dzieliły i łączyły jednocześnie. Być może dla kogoś był to pierwszy raz, dlatego chciałem być delikatny. Jednak, jak zwykle, nagrodzeni zostali nieliczni. Dlatego ostrzegam, że w tej branży warto mieć twardą dupę. Po pierwsze dlatego, że napisanie książki wymaga niezliczonych godzin siedzenia, a jeśli uda się ją wydać, też można odnieść bolesne obrażenia podczas nieustannego brandzlowania się literaturą, które odbywa się w środowisku literackim.
Przez profesjonalnych badaczy pola literackiego (oranego w pocie czoła przez twórców) bywa ono nazywane dystrybucją prestiżu. Określenie to jest na przykład używane w publikacji Pisać może dziś każdy. Raport z badania kondycji gdańskich pisarek i pisarzy, autorstwa Agnieszki Budnik, Grzegorza Jankowicza, Alicji Palęckiej i Michała Sowińskiego. Zachęcam do zapoznania się z tą publikacją, z której wynika przede wszystkim to, że gdańskim pisarkom i pisarzom o prestiż nie jest łatwo.
Gdy słyszę o dystrybucji prestiżu w literackiej bańce, czuję wstręt. Pewnie dlatego, że określenie to znakomicie nazywa to, o co w wykonywaniu zawodu pisarki i pisarza chodzi. Przypomina mi, że ja również stoję w kolejce, a może nawet klęczę, jak w Wielką Sobotę z koszyczkiem ze święconką, licząc na to, że i na moje jajka kropla literackiego prestiżu spadnie. Kropidłem machają zaś krytyczki i krytycy, którzy recenzują dobrze lub wcale oraz jurorzy i jurorki prestiżowych nagród, mogący nominować lub nie, a obrzędy odbywają się na galach.
Parę razy byłem zaproszony. Wystroiłem się na galowo, uścisnąłem ręce znajomych i nieznajomych, klaskałem, kiedy trzeba było klaskać, uśmiechałem się, rozmawiałem, piłem wino i jadłem przekąski bankietowe. Zdarzyło mi się być nominowanym, a nawet dostałem Nagrodę Czytelników Pomorskiej Nagrody Literackiej „Wiatr od morza”, więc jedna z gal odbyła się między innymi na moją cześć. Mimo to mam wrażenie, że prawdziwe brandzlowanie literaturą, zwieńczone dużo obfitszymi wytryskami prestiżu, odbywa się gdzie indziej, a ja mogę na nie jedynie popatrzeć przez szybę.
Zdarzyło mi się to dwa lata temu, kiedy przy okazji wręczenia Nagrody Literackiej Gdynia zorganizowany został koncert duetu Matylda/Łukasiewicz. Artyści uświetnili galę, a po niej zaplanowano otwarty występ, na który można było kupić bilety, więc kupiłem i wybrałem się, bo lubię ich piosenki. Przyszedłem trochę wcześniej i razem z kilkudziesięcioma osobami czekałem, aż wpuszczą nas na widownię, podczas gdy za szklaną ścianą odbywał się bankiet, na którym bawili się pisarze i pisarki, krytycy i krytyczki oraz inni zaproszeni na galę goście. Niektórych znałem, więc schowałem się za filarem, żeby oni zza szyby nie rozpoznali mnie. Podglądałem więc dyskretnie, jak rozmawiają w parach i większych grupkach, pijąc wino. Wyglądali na zadowolonych, jakby niczego i nikogo im nie brakowało. Oczywiście, że im zazdrościłem, i wiele bym dał, żeby znaleźć się po drugiej stronie szklanej ściany.
Być może przeczyta ten felieton ktoś, kto ma władzę, by wpisać moje nazwisko na listę osób zapraszanych na rozmaite gale. Jeśli tak się stanie, to będę temu komuś wdzięczny, a jednocześnie z góry bardzo przepraszam, bo jestem pewien, że jeśli będę dostawał zaproszenia na wszystkie gale, to nie będzie mi się chciało na nie wszystkie chodzić. Jeśli jednak zdarzy mi się jeszcze kiedyś na gali być, to obiecuję na bankiecie wznieść toast za tych, którzy nie zostali na nią zaproszeni.
Ktoś mógłby powiedzieć: „Nie ma się czym podniecać!”. Ale zważywszy na temat tego felietonu, powinno jednak być czym. Przyznaję więc, że pisząc, trochę się brandzluję. Ale tym razem nie obchodzi mnie, czy ktoś czytając, podnieci się czy nie. W masturbacji chodzi przecież o to, by sprawić przyjemność samemu sobie – i nie ma w tym niczego złego. Lubię brandzlować się literaturą i oświadczam, że nadal będę to robił. W łóżku, na kanapie, pod kocem, gdy jestem sam i mogę czytać, co chcę i ile tylko dam radę, ale też grupowo, na spotkaniach autorskich, konkursach, dyskusyjnych klubach książki, festiwalach, targach i innych wydarzeniach literackich. Nadal będę się również brandzlował literaturą, pisząc, bo pisać też chciałbym przede wszystkim dla przyjemności, a o tym, jak bardzo mi to nie wychodzi, być może napiszę kiedyś felieton.