Z Justyną Sawicką rozmawia Marta Pilarska
Justyna Sawicka – specjalistka ds. literackich w dziale literackim Miejskiego Teatru Miniatura w Gdańsku, pomysłodawczyni i organizatorka cyklu spotkań dla rodzin z dziećmi „Książka w roli głównej”. W konkursie Książka Roku 2022 Nagroda Polskiej Sekcji IBBY została nominowana w kategorii upowszechnianie czytelnictwa. Nominację otrzymała „za ciekawy, interdyscyplinarny i międzypokoleniowy projekt «Książka w roli głównej», realizowany w Miejskim Teatrze Miniatura, obejmujący trzy obszary kultury: teatr, literaturę i sport”.
Marta Pilarska: Kiedy dowiedziałaś się o nominacji do nagrody? Słyszałam, że byłaś zaskoczona.
Justyna Sawicka: Do konkursu IBBY zgłasza się książki lub osoby, które chce się uhonorować. Może to zrobić każdy – wydawnictwa, sami autorzy, ilustratorzy. W moim wypadku odpowiedzialne są za to Sandra Szwarc i Agnieszka Kochanowska, koleżanki z działu literackiego teatru – nie wiedziałam, że mnie zgłosiły. Gdy przygotowywały zgłoszenie książki Agnieszki Jak się tu znaleźliśmy do kategorii tekst, mówiły: „Trzeba koniecznie zgłosić Justynę!”. Uznałam, że to żart, więc byłam zaskoczona, gdy się okazało, że widnieję na stronie IBBY jako nominowana. Dowiedziałam się o tym od Justyny Czarnoty, pedagożki, pasjonatki teatru dla dzieci i młodzieży – jako pierwsza napisała na Facebooku. Byłam wtedy na spotkaniu, a gdy z niego wyszłam, miałam już ogromną liczbę wiadomości z gratulacjami. Czuję się, jakbym już wygrała!
MP: Co znaczy dla ciebie ta nominacja?
JS: Dzięki niej, mam nadzieję, otworzą się drzwi do kolejnych projektów. To najważniejsze. Poza tym zyskałam potwierdzenie, że mój pomysł był potrzebny, ważny. Gdy ten projekt powstawał, czułam niepokój, bo często budził konsternację: Jak to? Chcesz połączyć literaturę, teatr i jeszcze sportowców?
MP: To chyba dobry moment, żebyś opowiedziała więcej o samym projekcie.
JS: Nosi tytuł „Książka w roli głównej”, bo punktem wyjścia do tego cyklu spotkań są książki. Wybierałam je sama. Kierowałam się tym, żeby dało się je przedstawić na scenie. Założyłam, że będą jednocześnie trochę zabawne i trochę refleksyjne. Nie mogły też być zbyt trudne, jeśli miały dotrzeć do jak najszerszej grupy osób. No i bardzo ważne, by były i dla rodziców, i dla dzieci. Nie sięgałam tylko po nowości. Wśród książek, które adaptowaliśmy, były między innymi A ja nie chcę być księżniczką Grzegorza Kasdepke z 2015 roku (wydawnictwo Nasza Księgarnia), A niech to gęś kopnie Marty Guśniowskiej z 2017 roku (wydawnictwo Tashka) czy Jeleń gdańskiej autorki Roksany Jędrzejewskiej-Wróbel sprzed czterech lat (wydawnictwo Bajka).
Zaczynamy więc od performatywnego czytania książki – robią to aktorzy wraz z zaproszonym sportowcem lub sportowczynią. Po tym czytaniu widzowie mogą poznać zaproszonego gościa, zadać mu pytania. A wśród zaproszonych byli na przykład: Leszek Blanik, gimnastyk sportowy, mistrz świata i mistrz Europy; wielokrotne mistrzynie Polski w unihokeju, zawodniczki reprezentacji Polski Hanna Samson i Anna Chomnicka; Mateusz Kusznierewicz, żeglarz sportowy, mistrz olimpijski i mistrz świata w klasie Finn oraz w klasie Star, wielokrotny mistrz Polski. Następnie część widzów ma możliwość wzięcia udziału w warsztatach z pedagożką teatru – pogłębiając temat poruszany w książce (na przykład przyjaźń czy wolność). Wszystkie spotkania są tłumaczone na polski język migowy. I co ważne – dzięki dofinansowaniu ze środków Ministerstwa Kultury i Dziedzictwa Narodowego w ramach programu „Promocja czytelnictwa” – bezpłatne.
MP: Rozmawiamy o połączeniu literatury, sportu i teatru – moim zdaniem to wybuchowa, zupełnie niestandardowa mieszanka. Czy myślisz, że w dzisiejszych czasach literatura sama się nie broni? Że trzeba ją obudowywać czymś jeszcze? Na przykład spotkaniem ze znanym sportowcem?
JS: Dla mnie od początku był to projekt przejrzysty i spinający się w całość. Myśląc o nim, szłam tropem szwedzkim i szerzej – skandynawskim. Skandynawowie uważają, że z książką muszą pojawiać się autorytety. Za autorytet są uważani nauczyciele. Także ci od WF. Wydaje mi się urocze, że na lekcje wychowania fizycznego nauczyciel przychodzi zawsze z książką. Książka to nie jest samoistny byt. Stoją za nią autorzy, ilustratorzy, tłumacze. Dla mnie w książce najważniejsze jest spotkanie z drugim człowiekiem. Takie spotkanie może się odbywać poprzez sport czy muzykę – to wcale nie musi rozwijać mniej niż książka.
Nie sądzę, że wszyscy powinni czytać. Wiem, że to może kontrowersyjna teza, jak na osobę, która promuje czytelnictwo. Ale wydaje mi się, że do tego samego punktu, do którego prowadzi książka, może doprowadzić kilka innych dróg. Wśród osób czytających książki nałogowo panuje przeświadczenie, że bez książek nie można żyć. A ja rozumiem, że nie każdemu musi pasować czytanie.
Książka sama w sobie się broni, oczywiście, że tak! Ale mi chodziło o coś innego: o pokazanie, że czytanie nie musi być samotniczym zajęciem – gdy się zamykamy z książką i oddajemy lekturze. Możemy to robić wspólnie. Możemy potem podyskutować. Możemy się tekstem pobawić. Możemy wyjść poza jakieś ramy. I dzięki temu trafić z książką tam, gdzie do tej pory nikt jej nie chciał czytać.
MP: Zostałaś nominowana w kategorii upowszechniania czytelnictwa wśród dzieci i młodzieży. Czy wydaje ci się, że ten projekt spełnił swoje zadanie? Czy wzięły w nim udział osoby, które nie czytają, dzieci, które nie lubią książek – obojętnie z jakiego powodu – i złapały bakcyla czytania? Przyszły, bo występował sportowiec, którego lubią, a wyszły z książką?
JS: Tak! Zdarzało się, że widzowie specjalnie jeździli i szukali książki, którą czytaliśmy, bo tak im się spodobała. A nie wszystkie były łatwo dostępne. Pokazaliśmy – także rodzicom – żeby się książek nie bali. I żeby nie bali się teatru! Bo to jest bardzo ważne, że cykl odbywa się w teatrze. Teatr został oswojony – dzieci mogły wejść na scenę, zostać na chwilę aktorem, aktorką, zbudować scenografię. Miało to odczarować teatr jako miejsce zbyt podniosłe. Niektórzy w identyczny sposób podchodzą do czytania książek: „O rany! Teraz będę czytać książkę!”. Przez to nie czują się komfortowo – ani w czytaniu, ani w byciu widzem teatralnym. Gdy zaproponowaliśmy im na przykład sportową rozgrzewkę, poczuli się pewniej, poczuli się dobrze. Taki był nasz cel. Skierowanie projektu do osób, które niekoniecznie interesują się sztuką, ale sportem owszem, pozwoliło nam poszerzyć grono odbiorów.
MP: Czyli w czytaniach wzięły udział osoby, które do tej pory omijały Miniaturę szerokim łukiem?
JS: Dotarły do nas trochę inne osoby niż te, które widujemy w teatrze na co dzień. Bezpłatne wejściówki też były czynnikiem otwierającym. No i tłumaczenie na polski język migowy (PJM) okazało się strzałem w dziesiątkę. Nie chodziło mi o to, żeby specjalnie zapraszać na te spotkania Osoby Głuche. Chodziło mi o to, żeby wiedziały, że zawsze mogą przyjść, że są mile widziane. Na niektóre spotkania przychodziły bardzo tłumnie.
MP: Myślę, że miałaś też szczęście, trafiając na odpowiednich aktorów, bo zarówno Magdalena Żuchlińska, jak i Wojciech Stachura mają niesamowity kontakt z dziećmi, z publicznością i dobrze się czują w improwizacji.
JS: Miałam niesamowite szczęście! Zresztą chciałam podziękować całemu zespołowi Teatru Miniatura, bo bez ich wsparcia nie byłoby tego projektu, no i nie byłoby nominacji. Mam szczęście, bo ja co prawda wymyśliłam projekt, ale zrealizowali go właściwie moi koledzy i koleżanki – Wojtek, Magda i pedagożka teatru Monika Tomczyk. No i oczywiście zaproszeni sportowcy. Niesamowite było patrzeć, jak projekt się materializuje na scenie. A to wcale nie było proste! Sportowcy i sportowczynie są bardzo zajęci, nie mieli czasu ćwiczyć z aktorami. Czasem zjawiali się na godzinę przez widzami i zdążali zaledwie raz czy dwa przeczytać tekst z aktorami. A czasami szli na żywioł. Więc my też nie wiedzieliśmy, jak to będzie wyglądać! To było możliwe tylko dzięki profesjonalizmowi naszych aktorów, ich doskonałemu kontaktowi z publicznością i umiejętnościom improwizacyjnym. Wzięli na siebie ciężar całego przedsięwzięcia. Sami byli doskonale przygotowani i dzięki temu sportowcy i sportowczynie biorący udział w projekcie mogli wejść na scenę właściwie z marszu. Wszyscy sprawdzili się świetnie, ale nie mogliśmy być tego pewni. W końcu scena onieśmiela – teatr to nie jest ich „środowisko naturalne”.
MP: A widzowie od razu weszli w wymyśloną przez ciebie konwencję?
JS: Bardzo ważne od początku było dla nas włączenie widzów w to, co robimy na scenie. Nie tylko dzieci, dorosłych także. Od dłuższego czasu mówi się o tym w kontekście teatru: o udziale widzów nie tylko jako tych, którzy przychodzą i oglądają to, co chcemy im zaproponować, ale także jako współtworzących teatr z aktorami. Tutaj udało się to doskonale! Przed pierwszym spotkaniem nie wiedziałam, czego się spodziewać. Miałam więc długachną listę pytań do sportowca. Myślałam, że dzieci będą się wstydzić, że onieśmieli je nietypowe wnętrze. A one cały czas siedziały z wyciągniętymi w górę rękami! Pytań było mnóstwo – za każdym razem. Były ciekawe, mądre, ale też bardzo bezpośrednie – na przykład „czy dużo pani zarabia?”. Dzieci nie mają oporów.
MP: Jesteś specjalistką ds. literatury w dziale literackim w teatrze. Brzmi tajemniczo… Czym się tam zajmujesz?
JS: Często rzeczami zupełnie niezwiązanymi z literaturą. Na przykład takimi projektami jak „Książka w roli głównej”. Bo to nie tylko kwestia wymyślenia projektu. Trzeba go napisać, zrobić kosztorys, rozpisać na konkretne etapy, określić, co jest potrzebne do jego realizacji, przygotować umowy. A po skończonym projekcie trzeba go rozliczyć, czyli napisać sprawozdanie. Nikt inny tego za mnie nie zrobi! I to są te rzeczy, które są mało związane z literaturą.
Ale literatura też się pojawia. Na przykład gdy szukamy czegoś odpowiedniego na scenę. W naszym teatrze od jakiegoś czasu mamy sezony tematyczne. Nie zawsze reżyser od razu wie, z jakim tekstem chce pracować. Mieliśmy ostatnio sezon pod hasłem GIRL POWER i to moja propozycja została ostatecznie przejęta, i zrobiliśmy spektakl Tonja z Glimmerdalen na podstawie książki Marii Parr (wydawnictwo Dwie Siostry). To małe rzeczy, ale ja jestem z nich dumna. A gdy potem widzę wybrany przeze mnie tekst na scenie, to czuję się jego współtwórczynią.
MP: Czy od zawsze twoja praca wiąże się z literaturą?
JS: Od zawsze byłam związana z książką. Jakiś czas temu przez dwa lata prowadziłam Bookafkę – księgarnię dla dzieci w Trójmieście. Od poniedziałku do soboty była to księgarnia, w której można się było napić kawy i wziąć udział w warsztatach dla dzieci, a w niedzielę zamieniała się w miejsce, gdzie robiłam literackie urodziny. To był dobry czas! Na przykład pożyczałam od wszystkich sąsiadów kaski i lecieliśmy z dziećmi w kosmos! Później byłam związana z kilkoma wydawnictwami książek dla dzieci. To były w Polsce początki nowoczesnej literatury dla dzieci, wszyscy się znali i robili „biznesy ideowe”. A później, zupełnie przypadkiem, trafiam do Teatru Miniatura.
MP: Co czytałaś, gdy byłaś mała?
JS: Czytałam dużo, pewnie to, co wszyscy w moim wieku. Ale nigdy nie miałam, i do tej pory nie mam, ulubionej książki. Czasami coś mnie inspiruje przez jakiś czas, bardzo mocno w to wchodzę, a potem idę dalej. Ale moją największą miłością są książki obrazkowe. Do nich wracam często, bo za każdym razem znajduję nowe tropy, nowe wątki. Te książki są ponadczasowe, nie starzeją się. To są często małe dzieła sztuki.
Poza tym zajmuję się specyficznym tematem – śmiercią w książce obrazkowej. Gdy jeszcze jeździłam na targi książki jako księgarka i proponowałam rodzicom książkę na temat śmierci, to często słyszałam w odpowiedzi: „nas to nie dotyczy”. Ukuliśmy wtedy z kolegą powiedzonko: „patrz, znowu przyszli nieśmiertelni!”. To w ogóle ciekawe, co my, jako dorośli, dajemy dzieciom do czytania. Byłam ostatnio na konferencji o książkach dla dzieci dotyczących klimatu. Okazuje się, że za wszelką cenę chcemy dać dzieciom nadzieję, choć przecież tej nadziei już nie ma. Mówimy im, że jeśli teraz będą segregować odpady i oszczędzać wodę, to będzie super. Przerzucamy na dzieci odpowiedzialność i do tego je okłamujemy!
MP: To chyba wynika z tego, że sami się boimy. No i nie mamy dobrych odpowiedzi, więc – aby nie stracić autorytetu w oczach dziecka, mówiąc, że czegoś nie wiemy – wolimy je okłamać.
JS: I tego właśnie nie rozumiem! Uwielbiam pracować z dziećmi i jedyną metodą jest dla mnie szczerość. Jak nie wiem, to nie wiem. Dziecko to człowiek! A w Polsce często rodzice nie traktują swoich dzieci jak ludzi.
MP: Samo powiedzenie „wyjdziesz kiedyś na ludzi” sugeruje, że teraz dziecko nie jest człowiekiem, że dopiero będzie, kiedyś tam…
JS: Chociaż i tak zrobiliśmy postępy. Także w myśleniu o tym, co podsuwamy do czytania naszym dzieciom. Literatura nie powinna być odcięta od rzeczywistości. Dlatego cieszy mnie, że pojawia się coraz więcej książek dla dzieci o śmierci, o związkach partnerskich, o nieheteronormatywności, o przyjaźni międzygatunkowej. Niestety, ta dobra, mądra książka dziecięca nie jest szeroko obecna w mainstreamie. Dlatego są nam potrzebne kameralne księgarnie. W sieciówkach rzadko znajdzie się księgarzy, którzy potrafią podsunąć odpowiednią książkę, nie zawsze tę najłatwiejszą.
MP: W takim razie – jaka według ciebie powinna być dobra książka dla dzieci?
JS: Przede wszystkim nie powinna moralizować! Trudno dobrze to wyważyć w tekście – ważne przesłanie i wciągającą fabułę. Dlatego dla mnie idealną książką jest książka obrazkowa. Nie mówi wprost, otwiera pole do interpretacji, łączy pokolenia. Wiadomo, że dorośli i dzieci znajdą w niej nieco inne rzeczy, ale każdy znajdzie COŚ.
MP: A czym jest dla ciebie miasto literatury? Jakie powinno być?
JS: To miasto, które zwraca większą uwagę na tę dziedzinę. Wspiera wszystko, co się wiąże z literaturą, upowszechnia czytelnictwo. Oczywiście najważniejsi w mieście literatury są ludzie! W tym roku zostałam nominowana do nagrody za upowszechnianie czytelnictwa wśród dzieci i młodzieży, ale w Gdańsku spotykam się z mnóstwem osób, które robią to na co dzień. Wśród nich jest Ewa Słomińska, dyrektorka Przedszkola Niepublicznego im. Panienki z Okienka, która wykonuje w tym zakresie niesamowitą pracę u podstaw, jest Małgorzata Cackowska, która wykłada na Uniwersytecie Gdańskim, jesteś ty ze swoim blogiem Mała Ka(f)ka, jest Marta Jankowska z Kreatywnej Pedagogiki, jest Viola Wojda, współwłaścicielka księgarni Firmin. Co robi człowiek, gdy zapomni tytułu książki dla dzieci? Dzwoni do Violi! Tacy ludzie mnie inspirują i także dzięki nim mam milion pomysłów, co można robić, żeby Gdańsk stał się miastem literatury!
MP: A plany?
JS: Właśnie złożyłam do ministerstwa kolejny projekt literacki, który opiera się na tym samym schemacie co „Książka w roli głównej”. Tym razem nie będą to sportowcy, lecz inne niezwykłe osoby. Bardzo nam zależy na kontynuacji projektu, bo te spotkania cieszyły się ogromnym zainteresowaniem, widzowie dobrze się bawili, wracali i udało nam się sprawić, że oswoili teatr jako swoje miejsce.