Jak wydawczyni z tłumaczem…
Z Sebastianem Musielakiem rozmawia Marta Pilarska
Sebastian Musielak – rocznik 1970, absolwent filologii fińskiej na Uniwersytecie im. Adama Mickiewicza w Poznaniu. Pracował z Finami w fabryce autobusów we Wrocławiu i stoczni Aker Yards w Helsinkach, a od lat zajmuje się literaturą. Tłumaczy z języka angielskiego oraz z fińskiego, dotychczas były to między innymi: powieści Sofi Oksanen, Wierzyliśmy jak nikt Rebekki Makkai (2020), Rok zająca Arto Paasilinny (2020) i Polowanie na małego szczupaka Juhaniego Karili (2021). Wyróżniony nagrodą „Literatury na Świecie i nagrodą państwową Ministerstwa Kultury Finlandii. W 2023 roku za przekład Polowania na małego szczupaka nominowany do Nagrody Prezydenta Miasta Gdańska za Twórczość Translatorską im. Tadeusza Boya-Żeleńskiego.
Marta Pilarska: Pamiętasz, jak to się stało, że zostałeś gdańszczaninem? Innymi słowy: jak zacząłeś tłumaczyć dla gdańskiego wydawnictwa?
Sebastian Musielak: Przypadkiem. Chociaż podobno nie ma przypadków. To był rok 2020, Poznańskie Targi Książki – ostatnie targi przed pandemią. Przyszedłem do wydawnictwa JanKa, bo z Jankiem Koźbielem, który prowadzi je z żoną, dobrze się znałem – redagował kiedyś książkę, którą tłumaczyłem. Wy staliście obok. Zaczęliśmy rozmawiać, wspomniałaś o serii „Bałtyk”. Od razu zapytałem o Finlandię, powiedziałaś, że jeszcze nie macie nic fińskiego. Wiadomo było od początku, że coś wam dostarczę. Wysłałem swoje propozycje już następnego dnia. Między innymi Polowanie na małego szczupaka. Byłem wtedy świeżo po lekturze – zachwycony! Odezwaliście się jeszcze w tym samym tygodniu, że Szczupak wam się spodobał i będziecie chcieli go kupić. Potem wybuchła pandemia, zamykały się księgarnie, byłem przekonany, że nic z tego nie wyjdzie. A wy odezwaliście się już po miesiącu, mówiąc, że kupiliście prawa i że chcecie, żebym to tłumaczył. I to było jeszcze większe zaskoczenie! A w Gdańsku po raz pierwszy w związku z wami pojawiłem się na trzydziestoleciu Marpressu, w lipcu 2021. Wtedy stałem się Marpressjaninem.
MP: Co było dla Ciebie najtrudniejsze w tłumaczeniu Polowania na małego szczupaka?
SM: Oczywiście język, którym się posługuje tamtejsza ludność. Właściwie wszystkie dialogi występują w gwarze. Zresztą jest to rodzinna gwara pisarza. Od początku było jasne, że to będzie wyzwanie. Ale gdy czytałem ten tekst w oryginale, nie spodziewałem się, że to się okaże aż takie trudne. Jak zabrałem się do pracy, to uświadomiłem sobie, że gwara stanowi jakieś trzydzieści procent całego tekstu! Przeraziło mnie, gdy zdałem sobie sprawę, że muszę „coś z tym zrobić”.
Którejś z gwar języka polskiego nie chcieliśmy w tekście od początku. Zaczęliśmy szukać rozwiązania. Miałem pomysł genialny – ze znakami diakrytycznymi. Uważałem, że to jest czytelne: normalny język, tylko ze znakami diakrytycznymi, takimi jak w kaszubskim, ewentualnie można by dodać jeszcze inne „kreseczki”, ale wciąż chciałem wskazywać na Kaszubię. Kaszuby dają nam w tej książce fajne konteksty, jest trochę paraleli: północ Finlandii i północ Polski, poza tym środowisko i tryb życia bohaterów – jeziora, ryby, społeczność mocno zamknięta, skupiona na własnych wierzeniach, hermetyczna, z własnym językiem. Chciałem, żeby ta kaszubszczyzna tam była, więc diakryty chciałem wzorować na kaszubskim. Zrobiłem próbkę, ale ku mojemu zdziwieniu nie chcieliście przyjąć tego pomysłu, powiedzieliście, że to jest nie do przejścia!
MP: Gdy zrobiłeś próbkę, przetłumaczyłeś w ten sposób około trzydziestu stron. Rozesłaliśmy ten fragment naszym zaufanym znajomym, żeby przeczytali i powiedzieli, czy test jest zrozumiały. Na około trzydziestu osób tylko dwie nie miały z nim problemu – obie były nauczycielkami języka angielskiego. Potem pomyślałam, że to chyba kwestia przełączenia się na inny tryb, inny odbiór, na myślenie w innym języku. Im jest łatwiej, bo ucząc języka, mają to na co dzień.
SM: Możliwe, że tak jest! Być może znaki diakrytyczne inne niż w polskim są dla nas dzięki temu przezroczyste!
Drugim pomysłem było pomieszanie: trochę diakrytów, trochę zapisu fonetycznego. Ale to wciąż było za ciężkie. Rozważaliśmy też archaizację, lecz ten pomysł porzuciliśmy bardzo szybko, bo był najbardziej mozolny. Trudno gadać starym językiem o rzeczach nowych! Wymagałoby to ogromu pracy, żeby utworzyć nowe słowa, które brzmiałyby staro, ale nazywały nowe rzeczy: watykańska dłubanina przy nowoczesnej łacinie. Konieczny byłby wtedy też słownik, a czytelnicy nie lubią w trakcie lektury sięgać do słownika.
Oczywiście można było tę książkę zrobić inaczej – zignorować gwarę. Z kontekstu wynikałoby, że jesteśmy w miejscu, gdzie jest „inaczej”. To zawsze jakaś opcja. Ale mi nie przyszło głowy, żeby pójść w tę stronę.
MP: Pamiętam, jak o tym rozmawialiśmy. Powiedziałeś: „Absolutnie nie!”.
SM: To było dla mnie nie do przyjęcia! Wiadomo, że język konstytuuje tożsamość. Ojczyzna, język, flaga czy hymn – to są dla społeczności rzeczy ważne, najważniejsze. A język szczególnie, bo w nim myślimy i w nim nazywamy świat. Mogłem podarować sobie archaiczne nazwy w świecie przyrody, nie iść w stronę baśniowości, która też, przyznaję, bardzo mnie pociągała, ale osobny język bohaterów musiał być!
Wtedy stwierdziliśmy, że jednak trzeba sięgnąć po gwarę. Pamiętam wasze sugestie, żeby ją tylko zasygnalizować, by lepiej się czytało, ale ja wiedziałem, że jak już wchodzimy w gwarę, to musi być mocna, wyraźna, odczuwalna wszędzie. Bo jeśli zasygnalizujemy ją tylko raz na jakiś czas, to zabrzmi to niekonsekwentnie. Poza tym, gdyby gwarowe słowo pojawiało się tylko gdzieniegdzie, takie rozwiązanie mogłoby być niewygodne dla czytelnika, wytrącać go z narracji. Więc uznałem, że jeśli idziemy w gwarę – to grubo, na całego!
Pierwsza próbka, w której dodałem jeszcze pochylenia, była dla was wciąż trochę za ciężka. Znów: być może dla mnie, „człowieka językowego”, pochylenia są przezroczyste, tym bardziej że się wychowywałem blisko gwary poznańskiej…
MP: No właśnie! Dla Fabiana, szefa Marpressu, który mówi po śląsku, ta próbka już była zrozumiała. Ja nie mówię żadną gwarą i jeszcze miałam problemy.
SM: Ale to dobrze! Dzięki wam ta gwara jest lżejsza; ciągle wyraźna, ale jak na gwarę – czyściutka, kliniczna. Niektórzy czytelnicy się skarżą, że próg wejścia w tekst bywa wysoki, ale potem w niego wsiąkają. To zresztą oddaje nasze normalne, ludzkie wrażenie z kontaktu z osobami, które mówią gwarą. Na początku ich sposób mówienia jest obcy, a potem, gdy się osłuchamy, okazuje się, że wcale nie jest taki trudny, jak nam się wydawało. Więc to chyba normalne, że na początku ten tekst może odrzucać. Ale zanim pojawi się gwara, historia jest już tak ciekawa, fabuła zarysowuje się już na tyle, że chce się iść dalej, pokonując tę początkową trudność, bo tam się wydarzy – to się czuje! – coś interesującego, coś fajnego. To zagrało! No i gwara jest – na moje oko – prościutka!
MP: Na twoje oko może tak! Radek Rak, który napisał blurba do Polowania na małego szczupaka, opowiadał w podcaście „Obce regały” Georginy Gryboś o swoich ukochanych książkach i wymienił właśnie Szczupaka. Mówił o pierwszych stu stronach, że się wgryzał. A potem już przestał zauważać tę gwarę.
SM: Tak! Mówił też o tym, czego wszyscy doświadczyliśmy – zaczynał myśleć tą gwarą, rozmawiać nią z żoną… Myślę, że to też jest wynik konsekwencji – na przykład pewne wyrazy muszą się powtarzać u tych samych bohaterów. Gdy gwara była gotowa, to jeszcze sporo pracy wymagało jej szlifowanie, zadbanie o to, żeby była tylko tam, gdzie być powinna. Jeszcze w ostatniej korekcie wykreślaliśmy gwarę z wypowiedzi narratora. Była zabawa! Ale chyba fajnie wyszło…
MP: Ja kocham tę książkę, więc mnie nie pytaj – nie jestem obiektywna…
SM: Wiele osób ją kocha! Każdy, kto ją przeczyta, ma o niej jakieś zdanie. I, co ciekawe, ma też zdanie o tłumaczeniu! Na bieżąco śledzę, co ludzie piszą o tej powieści, bo chcę wiedzieć, jak ją odbierają. Właśnie dlatego zauważyłem, że mnóstwo czytelników, czytelniczek zwraca uwagę na tłumaczenie, na to, jak się z nim czuli, co w nich wywołało. Każdy wychował się w jakimś języku lokalnym, chociaż młodsi ludzie częściej wychowują się w języku zunifikowanym, medialnym, w tej homogenicznej polszczyźnie, takim słownym serku homogenizowanym. Natomiast starsi pamiętają, że ocierali się o inne języki: gwary, idiolekty, kiedyś słyszało się je dużo częściej. Uświadomiłem sobie, że być może to wyparcie języków lokalnych to tylko fasada, że Szczupak poruszył jakąś strunę. Pamiętam, jak czytelniczka napisała, że ta lektura ją wzruszyła, bo odnalazła w niej język, który pamięta jeszcze z dzieciństwa! Że poczuła, jakby się przeniosła do tamtych czasów. Okazuje się, że chyba nie spotkaliśmy się przypadkiem, bo stworzyliśmy książkę, która – gdy już jest czytana – faktycznie zostawia silny ślad!
Oczywiście, są też głosy sprzeciwu, bo nie wszyscy chcą brnąć przez gwarę, to może być bariera. Nie wszyscy też pochwalają, że w tłumaczeniu zginął polski wątek. W książce jako obcy, niezrozumiały język pojawia się polszczyzna – ja ją zlikwidowałem w myśl świętego tłumackiego paradygmatu: język przekładu ma oddawać wrażenia i emocje czytelników oryginału, chcemy je z niego przenieść do przekładu, chcemy, żeby nasz tekst budził te same reakcje. Nie wyobrażałem więc sobie, żeby polszczyzna została – bo już nie byłaby elementem obcości. Zastąpiłem ją baskijskim.
MP: Podsumowując – najtrudniejsza w tłumaczeniu Polowania na małego szczupaka była gwara. A co było najpiękniejsze?
SM: Też gwara!
MP: Byłam pewna, że to powiesz!
SM: Trudne rzeczy pamiętamy najlepiej!
Cieszy mnie też, że udało mi się przemycić nawiązanie do powieści Johanny Sinisalo Nie przed zachodem słońca, która była wielką inspiracją dla Karili – jak zresztą dla wielu współczesnych fińskich pisarzy, którzy odchodzą od nurtu realistycznego. I nawiązanie do chyłka, którego wprost w oryginale nie ma, ale wygląd i zachowanie rzeczonego stwora ze Szczupaka musi skierować myśli czytelnika do powieści Sinisalo, jeśli ją zna. I pewnie gdybym nie nazwał go „chyłek”, to też byłoby czytelne. Ale ponieważ i tak musiałem nadać mu jakąś nazwę, to pomyślałem, że po co wymyślać, skoro ta już istnieje. I że obydwa stwory mają tak podobne literackie geny, tak są sobie bliskie, że przemycę nazwę z mojego przekładu powieści Sinisalo. To może nie jest najpiękniejsze, ale lubię tę sygnaturę tłumacza – ona wiąże obie powieści w polszczyźnie, choć oczywiście inaczej, niż łączą się one w kulturze fińskiej.
MP: I teraz wszyscy po tej lekturze pytają się nawzajem: „Ale wies, ze chyłka w aucie mas?”.
SM: Tak! To był pierwszy cytat z książki, który zaczął funkcjonować wśród czytelników. Taka matka wszystkich cytatów.
MP: Skoro rozmawiasz z wydawczynią, to chciałabym wiedzieć, co cenisz sobie we współpracy z wydawcą?
SM: Oczywiście profesjonalizm.
Rozumiem przez to, że dostaję świetną redakcję. Redaktorka, redaktor mnie „polepsza”, zmusza do dania z siebie więcej, niż dałem podczas pracy nad przekładem. Jednocześnie cenię, że korekta jest korektą, która nie próbuje być redakcją, nie próbuje ingerować w moje ustalenia z redaktorem, redaktorką.
Oczywiście cenię sobie dobre zarobki! Polskie umowy nie są jeszcze tak dla nas korzystne, jakbyśmy chcieli. Rzadko na przykład wypłacane są tantiemy od sprzedaży, a to by było pożądane. Cenię sobie wydawców, którzy nie oszczędzają na tłumaczeniu, bo wiedzą, że dostaną coś, za co warto zapłacić. Innymi słowy, cenię wydawców, którzy za ważne uważają jakość przekładu, jakość dzieła i nie próbują iść na skróty.
Jest coś, co wyróżniło Marpress – podobało mi się, że nie było z waszej strony presji na zachowanie terminu. Oczywiście to część profesjonalizmu, że i tłumacz, i wydawnictwo trzymają się harmonogramu. Ale czasami to się nie udaje i tak było w przypadku Szczupaka. Przy podpisywaniu umowy nie potrafiliśmy przewidzieć, ile pracy będzie ta książka wymagała od nas wszystkich. Myśleliśmy, że wystarczą nam cztery miesiące, i to z zapasem, a pociliśmy się nad nią pół roku! Nie naciskaliście, żebym zmieścił się w terminie. Gdybyście naciskali, to musielibyśmy wybrać inne rozwiązanie, łatwiejsze, szybsze. I Szczupak nie byłby tym, czym jest.
Mówiąc z uznaniem o profesjonalizmie, trzeba docenić tę nutę improwizacji, zrozumienia dla sztuki, dla siły wyższej – odejście od reguł też jest rodzajem profesjonalizmu. Bo czujecie odpowiedzialność za tekst i wobec czytelników, którym obiecaliście książkę w określonym terminie. A jednak górę bierze odpowiedzialność za tekst, za dzieło, które chcemy wprowadzić do polszczyzny najlepiej, jak umiemy. Nadzwyczaj sobie cenię tę rzetelność na każdym etapie pracy.
MP: Czy podczas pracy często kontaktujesz się z autorem, autorką?
SM: Kontaktuję się zawsze, bo zawsze mam pytania.
Istnieją współpracujące ze sobą grupy osób, które tłumaczą tę samą powieść z języka fińskiego na inne języki. Gdy w jednym momencie daną książkę tłumaczy kilka osób, sytuacja jest idealna, bo konsultujemy się ze sobą na bieżąco, wymieniamy się odpowiedziami na pytania, które zadaliśmy pisarzowi – dzięki temu część wątpliwości mogę rozwiać już u innych tłumaczy, nie muszę pytać samego autora.
Ale i tak zawsze pytam, co jest dla pisarki czy pisarza ważne, co na pewno chcieliby zachować, nad czym mam się szczególnie pochylić. W przypadku Polowania na małego szczupaka okazało się, że kwestia języka jest dla Juhaniego niezwykle ważna. Rozumiał, że zachowanie gwary w przekładzie będzie bardzo trudne, dlatego na to nie nalegał, ale bardzo się ucieszył, gdy zacząłem mu przedstawiać swój pomysł.
Poruszyliśmy też kwestię, o której już wspominałem – pominięcia polskiego wątku. Na początku chcieliśmy, żeby zamiast Leszego pojawił się celtycki bóg, ale gdy dostałem od znajomego próbkę tłumaczenia paru zdań, które w oryginale są po polsku, okazało się, że są zbyt podobne do polskiego, niemalże mogłem się domyślić, o co chodzi. Poza tym celtycki zastępnik Leszego, Cernunnos, nazbyt mi trącił łaciną, a to nie był najlepszy kierunek odniesień dla tej powieści. Celtyckie tropy łacińskie, skojarzenia z Rzymianami, wiodły w złą stronę: to nie był ten las, w który chciałem iść, to nie była dzika puszcza, tylko jakiś gaj. Zacząłem więc szukać i wpadłem na baskijski. Baskowie też mają żywą mitologię leśną, a do tego baskijski brzmi tak, że zupełnie nie wiem, jak i z czym to zjeść, czy to jest w ogóle prawdziwy język – zupełnie tak, jak w przypadku Finów i języka polskiego, użytego w oryginale.
MP: Co cię skłoniło do podjęcia pracy tłumacza literackiego?
SM: Na trzecim roku studiów pojechałem na wymianę studencką do Helsinek. Miałem mało zajęć, dużo czasu, nie ciągnęły mnie imprezy. Zacząłem więc czytać literaturę, której nie mieliśmy w Polsce. Chwyciłem książkę Esy Sarioli Yhtä suurta perhettä („Jedna wielka rodzina”), wciągnęła mnie. Kiedy przeczytałem ostatnie zdanie, aż sapnąłem z zachwytu – i już w następnej chwili uderzyła mnie nagła konstatacja, że jestem jedynym Polakiem, który o tym wie! Byłem nabuzowany emocjami, chciałem się nimi z kimś podzielić! Zrobiłem próbkę tłumaczenia i wysłałem mojej ciotce, Zofii Rybickiej, która była tłumaczką literatury niemieckojęzycznej. Ona stwierdziła, że nawet mi to wychodzi. I od tej pory wyglądałem okazji do tłumaczenia. Jeszcze na studiach wszedłem tylnymi drzwiami do wydawnictwa Rebis i zrobiłem swoje pierwsze tłumaczenie – z języka angielskiego. Zanim zacząłem tłumaczyć z fińskiego, musiało minąć ładnych parę lat. Z angielskiego tłumaczyłem od 1995 roku, a moje pierwsze fińskie tłumaczenie wyszło dopiero w 2003.
Kilka lat terminowałem zatem w angielskim. Ale to się przydało, bo pewne rzeczy są w tłumaczeniu stałe. Przede wszystkim jednak przeszedłem okres bardzo intensywnej nauki języka polskiego. Gdy zacząłem tłumaczyć, zacząłem się tak naprawdę uczyć polskiego od nowa – bo język literacki rządzi się prawami, których nie przestrzegamy w języku mówionym, potocznym. W języku pisanym są prawidła, które trzeba znać, związki frazeologiczne, których nie można mieszać… Więc gdy wszedłem w tłumaczenia z fińskiego, to coś już umiałem i może dzięki temu udało mi się nie niszczyć za bardzo tych moich pierwszych przekładów z ukochanego języka obcego.
Jeśli chodzi o początki – miałem wyraźne przeżycie eureki! Tę potrzebę dzielenia się tekstem mam do tej pory, do tej pory to moja główna motywacja przy tłumaczeniach. Oczywiście nie wszystkie książki mi się podobają, ale nawet jeśli mi się nie podobają, to wciąż tłumaczę je najlepiej, jak umiem. Bywa, że jeśli nawet nie podoba mi się fabuła albo pewne rozwiązania strukturalne, to język robi efekt wow! I tym uczuciem zachwytu językiem chcę się podzielić.
MP: Skoro mówisz o języku, to chyba jest dobry moment, by zapytać, czy twoim zdaniem tłumacz jest autorem czy jedynie odtwórcą?
SM: To jest odwieczny paradoks. Myślę, że jako tłumacze mamy nieograniczone możliwości twórcze w ograniczonym zakresie. Tego, że jesteśmy twórcami, dowodzą chociażby nominacje do nagrody im. Boya-Żeleńskiego. Ta nagroda nie bierze pod uwagę oryginału, tylko przekład, więc chyba można spojrzeć na przekład jako odrębne dzieło, w jakimś sensie niezależne od oryginału.
Możliwych tłumaczeń każdej książki jest cała masa. Polowanie na małego szczupaka też przetłumaczyłbym dzisiaj inaczej. I każdy kolejny tłumacz czy tłumaczka z fińskiego zrobiliby to inaczej. To dowodzi, że mamy jednak do czynienia z autorstwem, z twórczością; gdyby tak nie było, wykonałbym tę jedną możliwą wersję przekładu, którą dałoby się powtórzyć w każdym innym czasie przez dowolną kompetentną osobę. Czy może maszynę… To już byłoby dosłownie tłumaczenie maszynowe. Zatem owszem, tłumaczenie narzuca granice – „przymusy”, jak mówią René Koelblen i Stanisław Waszak, autorzy współnominowanego do nagrody Boya przekładu Zniknięć Georges’a Pereca – ale możliwości wlania treści do tej formy są niewyczerpane. To jest właśnie ten paradoks przekładu. Autor oryginału ma przed sobą wyłącznie białą kartkę i może pisać cokolwiek, natomiast tłumacz ma przed sobą białą kartkę z mocno zawężonymi marginesami. Nie jest więc tak, że tłumaczenie nie jest twórczością, tylko machinalnym przepisywaniem na kartkę zerżniętych ze słownika ciągów wyrazów.
MP: Skoro o tym wspominasz, to jak wygląda na co dzień przekładanie literatury? Przecież to nie jest tylko wertowanie słownika.
SM: Ja do słowników ciągle zaglądam – żeby się upewnić, czy dobrze rozumiem. Czasem zdarza mi się czegoś nie wiedzieć, ale przez ostatnie lata korzystam ze słowników nie po to, żeby sprawdzić znaczenie słowa – wiem, co dane słowo znaczy – lecz by czytać definicje, które naprowadzają mnie na najlepsze rozwiązania w języku polskim.
Samo sprawdzanie słów to powszedniość. A raz na jakiś czas trzeba wskoczyć w zupełnie nieznaną dziedzinę – zdarzają się w każdej książce. W Szczupaku to było na przykład wędkarstwo. Całą podstawówkę i pół technikum łowiłem ryby, więc temat nie był mi zupełnie obcy, ale okazało się, że sprzęt od tamtej pory zmienił się diametralnie. Same kołowrotki są różne i każdy ma swoją nazwę. Nie chciałem dawać nazwy technicznej, bo język instrukcji technicznych jest zupełnie różny od języka, którym posługują się ludzie łowiący ryby! Trzeba oczywiście sprawdzić, jakim językiem jest pisany oryginał, bo może tam faktycznie jest język urzędowy, oficjalny czy ściśle techniczny. Jeśli nie, to trzeba szukać, zgłębiać, sprawdzać, jak się to nazywa w języku potocznym – czy to żyłka, czy plecionka. Teraz pomocą są na przykład filmiki na YouTubie, więc już nie trzeba wychodzić z domu i pytać wędkarzy. Ale w każdej książce są takie rzeczy, których nie znamy, światy, w które musimy wejść. Tłumaczenie to wieczne odwiedzanie innych światów. Ciągłe poznawanie języka polskiego w różnych jego wcieleniach.
Musimy też wychodzić z myślenia automatycznego – na przykład zostaliśmy wychowani w religii katolickiej i nawet po apostazji z tej przestrzeni polszczyzny wciąż czerpiemy terminologię związaną z wyznaniem, a Finlandia i Skandynawia to jednak kościoły ewangelickie, więc właściwego słownictwa polskiego trzeba szukać poza własnym doświadczeniem; luteranizm to trochę odrębny świat języka polskiego, świat mniejszości – których mamy w Polsce znacznie więcej i które czasem nieświadomie kolonizujemy, a czasem najzupełniej świadomie terroryzujemy językiem większości.
MP: Mówisz o mniejszościach, a ja myślę też o ponownych tłumaczeniach klasyki. Jeśli chcemy dać dzisiejszemu czytelnikowi klasykę, tak jak było na przykład z Anne z Zielonych Szczytów w tłumaczeniu Anny Bańkowskiej, to trzeba im opowiedzieć historię Anne innymi słowami niż kilkadziesiąt lat temu. Pomijając fakt, że Bańkowska ponaprawiała tłumaczeniowe przekłamania, które się ciągnęły od czasów tłumaczenia Rozalii Bernsteinowej.
SM: To kolejny dowód na to, że tłumaczenie jest dziełem! Gdyby było czymś zamkniętym, wersja tłumaczona teraz i sto lat temu byłaby taka sama. A tak nie jest! Zmienia się język, recepcja, pojęcia, więc i przekłady się zmieniają. Jedyne, co zostaje, to oryginał.
MP: A o czym marzy tłumacz literacki?
SM: O świetnych książkach do tłumaczenia. I, schodząc trochę na ziemię, o tym, żeby się z tłumaczeń utrzymywać. Bo tłumacz literacki jest zawodem zagrożonym. Jeszcze jakiś czas temu podśmiewaliśmy się z translatorów, patrząc na to, co umieją, a jeszcze bardziej – czego nie umieją, ale okazuje się, że pojawia się ChatGPT, i nagle nie jest już tak wesoło. Stawki od zawsze są słabe, więc marzeniem tłumacza jest to, żeby nie trzeba było brać dodatkowych prac, by się utrzymać, i żeby czasem odpocząć, zrobić sobie urlop, bo chroniczne zmęczenie tłumacza nie wychodzi na dobre ani jemu, ani książce.
MP: Co czujesz w związku z nominacją do nagrody im. Boya-Żeleńskiego?
SM: To ogromna radość i oczywiście czuję się zaszczycony! To trudne do ogarnięcia, gdy twój przekład pojawia się na liście siedmiu najlepszych polskich tłumaczeń literackich ostatnich dwóch lat – to się nie mieści w głowie! Przecież trochę ich było! Tym bardziej, że w kapitule zasiadają wybitni tłumacze, to nie są przecież przypadkowe osoby. A do tegorocznej nagrody zgłoszono, jak słyszałem, aż 115 tytułów!
MP: Coraz większą uwagę zwraca się na tłumaczy, coraz częściej ich nazwiska pojawiają się na okładkach, zaczyna się coraz więcej o nich mówić. Powoli przechodzimy od myślenia, że tłumacz jest odtwórcą, do pełnego uznania, że jest autorem – zresztą tak brzmi jedno z haseł Stowarzyszenia Tłumaczy Literatury: „Tłumacz też autor” – w związku z tym tłumaczenia muszą być coraz lepsze. Nie zazdroszczę więc jury wybierania z tych 115 tytułów!
SM: Ja też nie! Jest to zadanie w zasadzie niemożliwe! Myślę, że po części można się kierować trudnością tłumaczenia. I że każdy z nominowanych może być wdzięczny za to, że spotkał na swojej drodze tekst, który miał dużą techniczną lub strukturalną trudność. Można było te trudności obejść, a myśmy się z nimi zmierzyli. To jest chyba część tajemnicy, w jaki sposób te książki wyłoniono. Jako że w kapitule zasiadają wybitni tłumacze, potrafią dostrzec, nawet nie znając języka źródłowego, że w każdej z nich jest jakaś wajcha, którą trzeba było odpowiednio ustawić.
To, że pojawiamy się na okładkach, to jest nobilitujące, ale zwiększa też odpowiedzialność tłumacza – to taki stempel jakości.