Nawet gdyby musical 1989 nie zebrał już w tym roku kilku nagród (ostatnio jest to pierwsza nagroda 29. Ogólnopolskiego Konkursu na Wystawienie Polskiej Sztuki Współczesnej; kilka dni wcześniej Grand Prix na 27. Międzynarodowym Festiwalu Kontakt), to i tak niosłoby się echem, że 1989 to dzieło wybitne. Wkładam ten spektakl na wyższą półkę, gdzie przechowuję wspomnienia kilku przedstawień broadwayowskich – w tym The Book of Mormon i Fun Home. Łączy je obsesyjny perfekcjonizm, przewrotny humor i opowieść, która wyrasta na gruncie uklepanych prawd, a zarazem w kontrze do oficjalnego mitu. Owszem, taka narracja karmi się owym mitem, ale zarazem opowiada indywidualną historię o niedoskonałych ludziach. Dzięki temu staje się tak wyrazista, że oficjalny mit blednie, a po obejrzeniu przedstawienia nic już nie jest tak samo.
Gdyby to był tylko spektakl wydmuszka, odśpiewany i odtańczony, lecz bez głębszej treści, żaden perfekcjonizm by go nie uratował. Ale tu każda z postaci ma swoje pięć minut. A to, że mówią do nas z głębi swej wewnętrznej prawdy, czy jest nią prostoduszność – Danusia (Wałęsa), czy szczyt szpanerstwa – Aleksander (Kwaśniewski), sprawia, że spektakl wciąga widownię w grę: bo każda scena poszerza nam skalę odbioru, wywołuje nam z trzewi inteligencję emocjonalną. Muzyka (indywidualna nagroda dla Andrzeja Mikosza „Webbera”), scenografia, reżyseria światła (indywidualna nagroda dla Pauliny Góral), niesamowita sprawność tancerzy i przejmująca gra aktorska (słusznie nagrodzone Karolina Kozoń i Magda Osińska) złożyły się na całość olśniewającą, bez mielizn, na doświadczenie estetyczne zarazem przyjemne i porywające.
Jak tylko Władek (Frasyniuk) zaczyna rapować: „Gardzę nimi, to się nie zmienia, ale jest jedna rzecz, której mnie nauczył Kiszczak, teraz zawsze, jak wejdę do pomieszczenia, sprawdzam, czy nie ma drugiego wyjścia”, to ni stąd, ni zowąd nie siedzimy już wygodnie na widowni, tylko z Władkiem, Jackiem (Kuroń) i Lechem (Wałęsa) w zdezelowanym małym fiacie. Otóż solidarnościowi działacze, wybierając się na rozmowy Okrągłego Stołu, nie byli do końca pewni, czy nie zostaną w Magdalence aresztowani – czy to nie jest jakaś kolejna pułapka. A że już swoje w więzieniach odsiedzieli i nie są najmłodsi, to jest szansa, że kolejnego rozstania ani oni, ani ich bliscy nie przeżyją. W kilku scenach aktorzy wchodzą pomiędzy widzów, ale w tej akurat to my zbiorowo siedzimy w samochodziku jak w puszce konserw. Wiemy, co będzie dalej. Oni – nie wiedzą. Podejmują to ryzyko – dla nas.
Jednopartyjny układ, który opiera się na założeniu, że kto żyw czegoś pragnie (a bez pomocy państwa tego nie uzyska) i że każdy ma coś do ukrycia (jest więc podatny na szantaż), zatem wiele spraw załatwia się za pomocą przekupstwa, zostaje rozwalony za pomocą takiego oto piorunującego ładunku: idealizm, naiwność i minimalizm. Oni po prostu chcą mieć zwykłe życia – można ich więc upokorzyć, odbierając im na to nadzieję, wsadzając ich do więzień, internując – ale nie da się przekupić ludzi, którzy nie pragną luksusów. Oni naprawdę wierzą, że Polska to może być fajne państwo.
Trzy pary: Danusia i Lechu, Krysia i Władek, Gaja i Jacek, uosabiają trzy narracyjne możliwości, które z losowego rozdania przypadły aktywistom z sierpnia 1980 – od strajkowego entuzjazmu poprzez walec stanu wojennego do ambiwalentnej Magdalenki i pierwszych demokratycznych wyborów w 1989 roku. Zwykli ludzie znaleźli się w niezwykłych okolicznościach. Lecha i Danusię widzimy w migawkach w małżeńskim łóżku (jakoś przecież te dzieci musiały być robione). Frasyniuk marzy o wyjeździe za granicę, bo chce mieć firmę (podoba mu się kapitalizm), a Krysia nie spodziewa się tego, jak szybko zostanie „słabym punktem” opozycjonisty, który wie, co więzienie potrafi zrobić z tymi, którzy tęsknią. Gaja i Jacek są w równym stopniu zdeterminowani, co nie znaczy, że się nie boją.
Rozpoznawalna jest też Alina Pienkowska i Bogdan Borusewicz, jest też wyrazista Anna Walentynowicz, jest inspirująca robotników do przedłużenia strajku Henryka Krzywonos. Są to postaci pierwszoplanowe. Za nimi kryją się bohaterowie drugiego, trzeciego i czwartego planu. Jest tęsknota za zwykłym życiem, które chciałoby się mieć, a które ucieka – i bezsilność. Jest codzienna rozpacz, tęsknota do normalności i bawiące nas dziś „mięso” jako symbol dobrobytu. Przewinęły nam się pokolenia, co uwidacznia się w tym, jak Andrzej Mikosz „Webber” i towarzyszący mu raperzy przeszli samych siebie, dostrzegając szansę dla mocnych postaci kobiecych.
Najlepiej jak Lechu się nie odzywa – idealny przywódca, na którego inni projektują swoje życzenia – więc za niego mówi Danusia; Krysia tęskni tak mocno, że aż do autodestrukcji, a Gaja jest jak Wolność wiodąca lud na barykady. W świecie, w którym kobiet się nie docenia, mogą one tym lepiej się wykazać zdecydowaniem i skutecznością. Anonimowe bohaterki piątego planu nie przyciągają do siebie uwagi. Ciężarnych się nie rewiduje. Aluzja, że w bagażniku znajdują się podpaski, działa na służby jak czosnek na wampiry. Ale mieć ósemkę dzieci w latach osiemdziesiątych to nie żarty, tylko ręczna wyżymaczka i pieluchy niczym białe flagi rozwieszone w mieszkaniu.
Duch sierpnia 1980 roku to opowieść o sprawczości, o tym, że grupa ludzi skrzyknęła się – i coś im wychodzi. Dziś studenci mówią mi, że czują się bezsilni. Nic nie mogą! Może dlatego tak się czują, że z tej solidarnościowej energii po dekadach rekryminacji została papka, mit o bierności: wielkie siły, uosobione w postaciach papieża i Regana (serio, tego prezydenta, który we własnym kraju pozbawił pazura związki zawodowe?), pochyliły się nad nami, maluczkimi, żeby „dać” nam wolność.
Taka historia to złóg, to maluch po kraksie. Nie tracimy na nią czasu. Ale przez moment warto spojrzeć na to, czego zabrakło w spektaklu – bo jeśli to, co zostało, nas uszczęśliwia, to jest w tym pewna wskazówka. Otóż nie ma w spektaklu sztabu informatorów i donosicieli – zrobiłoby się klaustrofobicznie. Nie ma Tego, Który Trzynastego Grudnia Spał do Południa. Nie ma Przewodniej Roli Kościoła. Nie ma też księdza Henryka – a to przecież Wielka Zasłużona Nieobecność.
O księdzu Henryku mógłby powstać inny musical, bardziej w stylu operetkowym. Oto na przyjęciu z Margaret Thatcher na stół wjeżdżają bażanty (podobno był to pozór, zwykłe mięso przykryte piórami, ale i taki luksus zaskoczył Żelazną Damę w kraju, gdzie szarzy ludzie stoją w kolejkach). Młodziankowie imprezują na plebanii, czemu bezsilny wikary przygląda się ze zgorszeniem (opieram się na aktach procesu z 2004 roku). Szopka wielkanocna z kwietnia 1998 roku, z wystawioną na pośmiewisko wytartą koszulą dżinsową Jacka Kuronia, który ubierał się byle jak, nie miał samochodu ani willi. Rok 2007 i ksiądz Henryk na Teneryfie, za pieniądze biznesmena, który wysługiwał się południowoamerykańskim dyktatorom. Cały na biało, z laseczką, sam wygląda trochę jak sycylijski mafiozo, a trochę jak paragwajski plantator.
Taka nieobecność nie oznacza, że w 1989 zabrakło duchowości. Są postaci z pogranicza życia i śmierci, wzięte z teatru greckiego lub z mitologii Wikingów, zamieszkujących jakieś trzynaście wieków temu nasze tereny, towarzyszące zawodzącej słowiańskiej płaczce – to chyba postać o imieniu Topola, urodiwa w rozciągniętym swetrze. Ona ma kontakt ze sferą Losu, widzi więcej. My też możemy spojrzeć i uwierzyć, że ludzie, którzy mają względnie bogate życie wewnętrzne i potrzebę autentycznego duchowego przeżycia, wbrew temu, co sądzi Stefan Chwin, znajdą dla własnej duchowości pożywkę i ramy. Choćby w teatrze.
Jest to zatem narracja czuła, melancholijna, inkluzywna, zakładająca nowoczesny, zaangażowany sposób opowiadania o historii, rapowanej z niesamowitą szybkością. Jest też śpiewanie białym głosem (przez działaczki uwięzione w Gołdapi). I fragment operowy. Są sentymentalne kawałki i solo generała Jaruzelskiego w stylu Krzysztofa Krawczyka w wykonaniu Rafała Dziwisza, który z urzekającym tupetem uosabia dziaderstwo (Polska jako dziewczyna, która sama nie wie, czego chce – jego, generała, zdaniem).
Można ten spektakl odebrać jako opowieść o kolektywie – zespole ludzi związanych wspólną pracą, działaniami i dążeniami, a więc współzależnych. Tak silnym i mobilnym, jak uczciwe są pojedyncze osoby w zespole. Dlatego nie tak znowu naiwni działacze i działaczki pytają: „Lechu, co masz nam do powiedzenia?”. Nie skreślają nikogo, nie wyrzucają za burtę, tylko zadają konkretne pytania. Bo kolektyw to kwestia przyjaźni, lojalności.
„Mamy własny mit pozytywny i chcielibyśmy o tym opowiedzieć” – tak zapowiedziała spektakl Agata Grenda, dyrektorka Gdańskiego Teatru Szekspirowskiego. Hymn opozycjonistów, który rozgrzewa widownię, pasujący do współczesności: „Zróbcie dym, zróbcie szum, niech się Polska obudzi, nie zostawiamy w tyle swoich ludzi!”, najlepiej ideę solidarności streszcza. Jest to wyraźne nawiązanie do hasła z 2020 roku: „Nigdy nie będziesz szła sama”, jak i przypomnienie, że znów mamy wybory, od których zależą dalsze losy Polski.
Warto przypomnieć sobie, że tym działaczom z aliansu Solidarność-KOR, którzy przez ostatnią dekadę dostają co najmniej złą prasę, udało się zrobić bezkrwawą rewolucję, dogadać z tamtą władzą, dla której zespoły donosicieli i tajniaków przez całe lata osiemdziesiąte (a może i dłużej, dziś już przekwalifikowane jako trolle) pracowały nad tym, żeby skłócić wszystkich ze wszystkimi. Udało im się doprowadzić trudną sprawę do wolnych wyborów – a nie do kolejnej narodowej tragedii. A że Okrągły Stół przypomina chocholi taniec, to cóż, spektakl nie szuka łatwego, optymistycznego zakończenia.
4 czerwca 1989 to data pierwszych wolnych wyborów, warto więc zapytać, co zrobiliśmy z tym dziedzictwem i zagłosować – choćby po to, by uszanować ludzi, którzy nam to wywalczyli.
*
Niedawno pojawił się artykuł złożony z serii wywiadów z artystami ze środowiska teatralnego. Choć tworzą najlepsze spektakle, są po prostu chronicznie niedopłacani. Nie stać ich na ubezpieczenie lekarskie, więc jeśli będą mieli wypadek, na próbie lub poza próbą, to nie wypłacą się szpitalowi. Mieszkają byle gdzie. Dorabiają jak studenci czy robotnicy sezonowi. Są artystami na poziomie światowym, a system traktuje ich jak sceniczne mięso armatnie. Pracują za oklaski. To już nie jest Broadway, chyba że taki z lat trzydziestych minionego wieku.
Udział w spektaklu wymaga tak ogromnej psychicznej i fizycznej mobilizacji, że aktorzy powinni mieć fundowane masaże po każdym występie i pewność, że fizjoterapia czeka na nich w razie kontuzji. No dobrze, wystarczyłaby karta abonamentu sportowo-rekreacyjnego. Sama mam taką od pracodawcy, chwalę sobie. A tu czytam, że umowa została fatalnie wynegocjowana (owszem, to młodzi twórcy – czy teatr tym bardziej nie powinien bronić ich interesów?). Spektakl, dodajmy, jest koprodukcją Gdańskiego Teatru Szekspirowskiego i krakowskiego Teatru im. Słowackiego.
Jednak nigdy nie jest tak źle, aby nie mogło być jeszcze gorzej. Marszałek województwa małopolskiego, niczym klon małopolskiej kurator oświaty, postanowił wymienić dyrektora Głuchowskiego tuż przed wyborami. Na rok przed zakończeniem kadencji rozpisano konkurs na jego stanowisko. Zatem „gorzej” może polegać na tym, że spektakl w ogóle przestanie być grany. Aby nie powtórzyła się historia, której koniec okaże się równoznaczny z poniewierką młodego zespołu, warto pisać do Marszałka Województwa Małopolskiego niezwłocznie.
Niech to będzie mit pozytywny, który łączy, a nie dzieli, jak powiedziała Katarzyna Szyngiera (Nagroda Teatralna Miasta Gdańska za reżyserię; pamiętajmy też o nagrodzie Marszałka Województwa Pomorskiego za przedstawienie roku 2022). Zapewne przydałoby się ten spektakl utrwalić na taśmie filmowej, o czym pewnie już ktoś pomyślał. A jeśli nie, to warto byłoby zrobić solidarną zrzutkę.