Z Czesławem Romanowskim, dziennikarzem, który został latarnikiem, rozmawia Paweł Radziszewski
Gdański latarnik mieszka dość daleko od morza, więc do pracy najpierw idzie przez las, a potem jedzie tramwajem. Wysiada na przystanku „Latarnia Morska” w Nowym Porcie, skąd już widać ceglaną wieżę, wystającą ponad ogrodzenia, portowe budynki, a nawet drzewa, których w przemysłowej okolicy niewiele, ale kilka rośnie wokół niej, jakby specjalnie po to, by latarni stało się tu przyjemniej.
Otwiera o jedenastej i zapala światło latarni, chociaż jest widno, więc dla statków nie ma to żadnego znaczenia. Od czterdziestu lat do portu prowadzi je inna latarnia – młodsza, która świeci w nocy, jak trzeba. Być może jest tak nowoczesna, że nie potrzebuje latarnika, być może nie ma tam dla niego miejsca. W starej latarni jest kąt pod schodami, z krzesłem, kasą i okienkiem, przez które latarnik sprzedaje bilety. Pasuje mu to. Pasuje tu, choć jest postawnym mężczyzną i w kącie pod schodami ciężko mu się wyprostować. Pasują do siebie.
Zanim zajmie swoje miejsce, dotyka muru, jakby chciał spytać latarnię, jak się dzisiaj miewa. Zwykle jest wcześniej, więc wchodzi po stu czternastu schodach, bo latarnia wewnątrz składa się głównie ze schodów. Z góry codziennie widać to samo, ale zawsze trochę inaczej. Zmienia się wiatr, który zmienia niebo i morze. Zmienia się wszystko wokół, ale żeby to zauważyć, potrzeba czasu.
Czesław Romanowski: Badając historię latarni, znalazłem zdjęcie z początku XX wieku, na którym tu, gdzie teraz budują suwnicę, stał parowiec. Po nabrzeżu przechadzały się panie w kapeluszach, pod rękę z eleganckimi panami. W porównaniu z tamtym zdjęciem dzisiaj wszystko wygląda inaczej. Oprócz latarni. Ona wtedy miała 10 lat, teraz ma 130, ale dobrze się trzyma.
Umówiliśmy się w samo południe pod latarnią. Latarnik zrobił kawę. Usiedliśmy na słońcu, na drewnianej ławce, do której z biegiem naszej rozmowy przy wodzie zbliżał się cień latarni.
Paweł Radziszewski: Jesteś dziennikarzem, a więc specjalistą od robienia wywiadów – ale czy z tobą ktoś już taką rozmowę przeprowadził?
CR: Udzieliłem kilku wywiadów. O latarni rozmawiałem między innymi z dziennikarką z czeskiego radia, Darkiem Szreterem, wówczas z „Dziennika Bałtyckiego”, i moją przyjaciółką, która próbowała sił jako dziennikarka. Udzieliłem też wywiadu dla trojmiasto.pl na temat Trójmiejskiej Encyklopedii Muzycznej, którą współtworzyłem, a przyjaciółce z krakowskiego radia opowiedziałem o mojej młodości w Sejnach i Suwałkach, kiedy byłem księgarzem i chodziłem na koncerty.
PR: Książki i muzyka zostały w twoim życiu do dzisiaj, ale jak to się zaczęło? I gdzie?
CR: W Sejnach, skąd pochodzę. W dzieciństwie razem z siostrą zaczytywaliśmy się w książkach. Dostaliśmy nawet nagrodę biblioteki dla najlepszych czytelników. Była to nagroda finansowa i pewnie wydaliśmy ją na książki. Zapewne pojechaliśmy do Suwałk do księgarni. Być może dlatego, gdy byłem młodym, ale już dorosłym chłopakiem i zobaczyłem, że w Suwałkach otwiera się nowa księgarnia, to wszedłem i powiedziałem, że chciałbym tam pracować. Właściciel, o dziwo, się zgodził i to była moja pierwsza wymarzona praca. Tym bardziej że nad księgarnią znajdowała się sala koncertowa, a wówczas w Suwałkach prężnie działała scena hardcorowa. Przyjeżdżały najważniejsze polskie zespoły, jak Apatia czy Armia, ale też kapele z Zachodu, więc po pracy chodziłem na koncerty i pogowałem pod sceną. Początek lat dziewięćdziesiątych to był dla mnie fantastyczny czas, w którym poznałem mnóstwo dobrej muzyki.
PR: Ale w końcu znad jezior pożeglowałeś nad morze.
CR: Marzyłem o Gdańsku, od kiedy pod koniec lat osiemdziesiątych przyjechałem tu z siostrą po raz pierwszy na koncert Marillion w hali Olivii. Płynąc za tym marzeniem, moja siostra wybrała Gdańsk jako miejsce na studia, a ja trafiłem tu dzięki niej, ale nie do końca z wyboru. Suwalska księgarnia Biały Kruk została zamknięta, a ja zostałem bezrobotnym. W 1997 roku nie było łatwo o pracę, więc kiedy siostra zaproponowała mi, żebym pojechał z nią do Gdańska i tak jak ona spróbował swoich sił, pisząc do gazety, nie miałem alternatywy.
PR: I dziennikarstwo to była twoja kolejna wymarzona praca?
CR: Zdecydowanie nie! Przecież ja nawet na komputerze nie umiałem pisać, więc to był trud straszliwy. Na początku nie potrafiłem sklecić dwóch poprawnych zdań. Szukałem tematów, rozmawiałem z ludźmi, pisałem tekst, a redaktorzy pytali, co w nim jest ciekawego. Długo się uczyłem, jak rozwijać najciekawsze wątki, wracałem do moich rozmówców i w końcu się wyrobiłem.
PR: A czy marzyłeś o morzu?
CR: Nie przypominam sobie takiego marzenia, ale Suwalszczyzna jest trochę podobna do okolic Gdańska. Bałtyk to takie duże jezioro, a po drugiej stronie są lasy i jeziora na Kaszubach. Może dlatego ludzie z moich rodzinnych stron najczęściej przyjeżdżają na studia do Gdańska.
PR: Wygląda na to, że raczej płyniesz z prądem rzeki swojego życia. Nie walczysz z falami, tylko dajesz się im ponieść.
CR: Chyba mam szczęście, bo gdy traciłem pracę, szybko znajdowałem inną. Ale jeśli chodzi o dziennikarstwo, to musiałem powalczyć, żeby nie utonąć. Na początku czułem, że nie dam rady i byłem zdecydowany wracać do Sejn. Powiedziałem jednemu z redaktorów, że chcę zrezygnować, bo nigdy nie nauczę się pisać. A on na to: „Czesiek, przecież ty dobrze piszesz”. Zaufałem mu i zostałem. Pracowałem w „Dzienniku Bałtyckim”, „Życiu”, „Super Expressie”, „Naszym morzu”, ale w końcu zostałem bez stałego angażu i brałem zlecenia, które się trafiały. Wtedy zadzwonił do mnie Jacek Michalak z propozycją.
Przerywaliśmy rozmowę za każdym razem, gdy ktoś przychodził obejrzeć latarnię. Nie wszyscy decydowali się, by wejść na górę. Czesław poszedł sprzedać bilety, a kobieta, która, jak się okazało, od dziecka mieszka w Nowym Porcie, przysiadła się do mnie i powiedziała, że pamięta, jak z okazji odsłonięcia pomnika na Westerplatte przez Martwą Wisłę ułożono most pontonowy, żeby każdy mógł przejść na półwysep. Spytałem ją o latarnię. Stwierdziła, że zawsze tutaj stała, ale według gdańskiego latarnika trafiają się ludzie, którzy – choć mieszkają tu od zawsze – nie zdawali sobie sprawy, że w ich okolicy jest taka atrakcja.
CR: Na latarnię trafiłem przy okazji pisania artykułu do miesięcznika „Nasze Morze”. Dowiedziałem się wtedy o człowieku, który kupił, wyremontował i udostępnił do zwiedzania latarnię w Nowym Porcie. Napisałem o panu Jacku Michalaku i jego latarni kilka tekstów, które zostały opublikowane w różnych mediach, a on zaoferował mi pracę, kiedy akurat jej potrzebowałem. Zastrzegł, że zdaje sobie sprawę, że sprzedawanie biletów to stanowisko poniżej moich kwalifikacji, a ja pomyślałem wtedy, że przyszedłbym do latarni na kolanach, żeby dostać tę posadę. Zgodziłem się bez wahania i zacząłem pracę latarnika w maju 2015 roku. Na początku nie było łatwo, bo musiałem się nauczyć obsługi kasy fiskalnej.
PR: Było inaczej, niż sobie wyobrażałeś?
CR: Wcześniej znałem latarnię jako dziennikarz. Umawiałem się tu z panem Jackiem na wywiady i pamiętam nieśmiałe myśli, że fajnie byłoby tu pracować, ale nie brałem tego poważnie pod uwagę. Nie wiedziałem, jak będzie, ale gdy przyszedłem na latarnię pierwszy raz do pracy, poczułem się tutaj dobrze, jakbym był u siebie. Przepracowałem tu letni sezon, a potem dostałem stałą posadę dziennikarza w magazynie „Namiary na Morze i Handel”. Mogłem spłacić długi, ale po pewnym czasie, wciąż pisząc o kontenerach, przeładunkach, rozmawiając z prezesami i dyrektorami wielkich firm z branży morskiej, czułem, że nie interesują mnie odpowiedzi na pytania, które im zadaję. Czułem się jak oszust i nie było mi z tym dobrze. Tęskniłem za latarnią. Zaproponowałem więc panu Jackowi, że latarnia mogłaby być otwarta cały rok, i powiedziałem, że jestem gotowy być latarnikiem na pełen etat. Okazało się, że właściciel latarni od dłuższego myślał o tym samym.
PR: Jak ludzie reagują, gdy mówisz, że jesteś latarnikiem?
CR: Podejrzewam, że czyni mnie to osobą interesującą, no bo ile znasz osób pracujących w latarnictwie? Latarni w Polsce jest tylko szesnaście. Jedne wskazują drogę do portu, inne ostrzegają przed niebezpieczeństwem, które statki mają ominąć. Są latarnicy, którzy nadal nocami pilnują, żeby światło nie zgasło, bo pomimo ogólnodostępnej nawigacji satelitarnej latarnie wciąż mają znaczenie, chociażby takie, że marynarze wiedzą, że oto kończy się ich rejs i bezpiecznie dotrą do portu.
Tatuś Muminka
Jeżeli jest cokolwiek pewnego, to to, że latarnia morska świeci. Są rzeczy, na których można całkowicie polegać, na przykład prądy morskie, pory roku i wschody słońca. A także to, że latarnie morskie zawsze działają (Tove Jansson, „Tatuś Muminka i morze”, tłumaczenie Teresa Chłapowska, Nasza Księgarnia, Warszawa 2012, s. 37).
CR: Kiedyś ta latarnia wskazywała statkom omijającym półwysep Helski drogę do portu, ale od 1984 roku nie świeci w nocy. Jak przychodzę rano do pracy, to zapalam światło na wieży, a gaszę je wieczorem, więc odwrotnie niż na działających latarniach. Ja też jestem odwrotnością klasycznego latarnika, który siedzi sam na wieży, bo do mnie przychodzą ludzie.
PR: Czy gdański latarnik jest towarzyski?
CR: Z natury jestem odludkiem. Zazwyczaj nie chce mi się z ludźmi gadać, chociaż jako dziennikarz robiłem to i nadal robię. Natomiast na latarni wszystko się zmienia. Może to tajemna moc tego miejsca, że ja tu zdecydowanie bardziej lubię ludzi niż w każdym innym miejscu. Może dzieje się tak dlatego, że jestem tu gospodarzem i przyjmuję gości. I zachwyca mnie to, że oni dobrze się tu czują, trochę zwalniają, rozsiadają się na ławce albo na trawie pod drzewem i po prostu są, jakby czas był tylko tym przesuwającym się cieniem latarni, który zimą sięga aż na półwysep Westerplatte. Nie pamiętam, żeby jakieś dziecko się tutaj rozpłakało, a przecież mogłoby, widząc srogiego latarnika, który siedzi w półmroku pod schodami i pyta: ile masz lat? Bo dzieci do lat czterech wchodzą na latarnię bezpłatnie.
Henryk Sienkiewicz
Latarnik też bywa zazwyczaj człekiem niemłodym, posępnym i zamkniętym w sobie. Gdy wypadkiem porzuci swoją latarnię i dostanie się między ludzi, chodzi wśród nich jak człowiek zbudzony z głębokiego snu (Henryk Sienkiewicz, „Latarnik. Wspomnienie z Maripozy”, PWW, Warszawa 1998, s. 13).
CR: Cały ja. Latarnik u Sienkiewicza pełnił samotną służbę. Być może trochę wariował, bo i tak bywało. Tutaj na latarni czytałem książkę Światło na krańcach świata. Mały atlas latarni morskich Jose Luisa Gonzáleza Macíasa, który opisał dramatyczne losy latarników z całego świata, w tym szaleństwa, takie jak to pokazane w filmie Lighthouse Roberta Eggersa. Natomiast ja mam tu w Nowym Porcie równowagę. Jeżeli nikogo nie ma, siedzę na powietrzu i opalam twarz, a jak jest brzydka pogoda, czytam. Jeśli ktoś przyjdzie, to jestem mu wdzięczny, że wybrał to miejsce, że mogę się z nim podzielić swoją wiedzą i pasją. Sam powiedz, czy jest lepsza robota?
PR: Podobno Konfucjusz powiedział: „Wybierz pracę, którą kochasz, a nie przepracujesz jednego dnia”. Z drugiej strony: jeśli ustawisz swoją ulubioną piosenkę jako budzik, który codziennie każe ci wstawać do roboty, to ją znienawidzisz.
CR: Raczej nie mówię, że idę do roboty, wolę określenie: idę na latarnię, bo to jest dla mnie praca wyjątkowa. Czasami pojawia się rutyna i zmęczenie. Zwłaszcza w sezonie, kiedy chętni do zwiedzania czekają w kolejce, a ja przez kilka godzin nie mogę wyjść z kasy, ale nigdy nie żałowałem tego, że zgodziłem się zostać latarnikiem. Czuję się tutaj u siebie. To jest moje miejsce. Kiedy na początku mojej pracy nie przychodziłem na latarnię poza sezonem, wydawało mi się, że ona jest samotna, że jest jej źle. Teraz, kiedy odwiedzam ją codziennie, to się o nią nie martwię. Zdążyliśmy się dobrze poznać, może nawet zaprzyjaźnić.
PR: Nie jesteś jak Tatuś Muminka, który chciał mieć latarnię tylko dla siebie.
CR: Jesteśmy trochę podobni, bo on też chciał mieć swoją samotnię. Ja mam swoją, ale z radością zapraszam do niej innych ludzi.
Cień latarni dotarł do ławki, na której siedzieliśmy. Zrobiło się chłodniej. Co jakiś czas przychodzili zwiedzający. Wszyscy byli zadowoleni poza dziewczynką, której tata obiecał lody. A lodów latarnik niestety nie sprzedaje. Para turystów z zagranicy spytała po angielsku, jak można dostać się promem na Westerplatte. Byli zawiedzeni, gdy usłyszeli, że nie można. Rozmawialiśmy, a w tle spokojnie pikało, szumiało, czasami zgrzytało metalicznie portowe serce miasta.
CR: Byłem tu w nocy z Marcinem Dymiterem, który nagrywał krajobraz dźwiękowy wokół latarni. Wtedy było cicho, płynął prom, który dał sygnał syreną, ale w dzień odgłosów jest więcej. Z tyłu rozładowują samochody, od strony portu budują suwnicę, z drugiej strony jest dość cichy kapitanat, a od strony wody półwysep Westerplatte i Martwa Wisła, po której pływają statki. Jak myślałem o naszym spotkaniu „przy wodzie”, to zdałem sobie sprawę, że ja jej nie słyszę. Chyba że jest duży wiatr i fale rozbijają się o nabrzeże. Z latarni widać wodę i dobrze wiem, że wszystko wokół jest z nią związane. Ale na co dzień jej nie zauważam. Jest tłem, częścią portowego życia, tak samo jak latarnia.
PR: Czy też czujesz się częścią portowego życia?
CR: Tak. Wrosłem w ten krajobraz. Wokół przewijają się ci sami ludzie. Obok jest domek pilotów, którzy co jakiś czas wsiadają na łodzie i płyną na statki, żeby je przyprowadzić do portu. Widuję pracowników kapitanatu, zwłaszcza tych, którzy wychodzą na papierosa. O tej samej porze przed latarnią zawraca ten sam rowerzysta na kolarzówce. Regularnie przypływa i odpływa prom do Szwecji. To wszystko wyznacza pewien rytm codzienności, którą poznałem, oswoiłem i w której czuję się dobrze.
PR: Przyznam ci się, że ja w Gdańsku najbardziej nie lubię wiatru, a wyobrażam sobie, że na latarni wieje.
CR: Na górze zawsze wieje bardziej. Czasami wydaje mi się, że powinienem zamknąć latarnię, bo na tarasie może być niebezpiecznie, ale zdarzają się sztormowe dni, kiedy ludzie specjalnie przychodzą, żeby poczuć wiatr we włosach, żeby zobaczyć fale na całej zatoce. To doświadczenie wejścia na latarnię, spojrzenia na nieskończoność nieba i wody, poczucia na twarzy słonego wiatru wzmacnia doświadczenie bycia nad morzem. Pozwala wziąć głębszy oddech. Zresztą idź na górę i zobacz.
Wszedłem na górę. Wiało, chociaż na dole było spokojnie. Wiatr chciał mi wyrwać telefon, kiedy robiłem zdjęcie statku, który wychodził z portu. Statek był duży i pękaty. Z przodu ciągnęła go mała pomarańczowa łódka, pewnie holownik. Taka sama płynęła z tyłu, tyłem, jakby nie chciała pozwolić mu odpłynąć. Zszedłem na dół po schodach, których nie policzyłem.
PR: Oprócz tego, że jesteś latarnikiem, przeprowadzasz wywiady i publikujesz je na stronie miastoliteratury.com. Rozmawiasz z autorami, wydawcami, ludźmi związanymi z literaturą. Jak to się ma do latarniczej – samotniczej – części twojej tożsamości?
CR: Te rozmowy sprawiają mi niekłamaną radość. Nie muszę udawać, że literatura mnie interesuje, bo interesuje jako czytelnika i osobę od dawna związaną z książkami. Pamiętam euforię, kiedy pracowałem w księgarni, która dobrze prosperowała, a ja nie miałem czasu usiąść, bo tylu było klientów, ale też bardzo przeżyłem jej upadek. Dlatego szczególnie podziwiam wydawców i księgarzy, którzy się nie poddają w tych trudnych dla książki i czytelnictwa czasach. Ludzie, którzy walczą o obecność w naszym świecie kultury słowa, są dla mnie bohaterami i cieszę się, że mogę z nimi rozmawiać. Nawet jeśli pisarze czy poeci widzą świat trochę inaczej niż ja, to dzielimy te same wartości i patrzymy w tę samą stronę.
PR: Czyli piszesz o literaturze, bo ją lubisz. A o muzyce?
CR: Mam wielkie szczęście, bo mieszkam w mieście, w którym jest jedna z niewielu latarni morskich i jeden z najlepszych klubów muzycznych. I tak wyszło, że to ja pracuję na tej latarni, chodzę na koncerty i piszę recenzje z występów muzyków z całego świata. Jak byłem nastolatkiem, mama pytała, po co mi tyle kaset, i wciąż wypominała, że kupowanie ich to marnowanie pieniędzy, a przecież gdybym nie nauczył się wtedy czuć muzyki, chodząc na koncerty w Suwałkach, nie pisałbym teraz recenzji dla klubu Żak.
PR: Słuchasz tu muzyki?
CR: Nie. Na latarni słucham tego, co ją otacza, i to mi wystarcza.
PR: A zdarza ci się czytać na latarni?
CR: Tak. Latarnia jest do tego świetnym miejscem. W domu nie czytam, tylko oglądam seriale, a na latarni najczęściej siedzę z książką. Wczoraj było mniej ludzi, więc skończyłem Miedziankę Filipa Springera. Dzisiaj przywiozłem książkę pod tytułem Wariacje Goldbergowskie Bogdana Frymorgena, bo to moja ulubiona kompozycja Bacha i jestem ciekaw, jak można ją opisać językiem literatury.
PR: Czy chciałbyś, żeby latarnia w Nowym Porcie zaistniała w literaturze?
CR: Kiedyś przyszedł do mnie starszy pan, który pochwalił się tym, że napisał książkę i część akcji umieścił na latarni. Miał mi tę książkę przynieść, ale nie przyniósł, nie znam też jego nazwiska, więc nie mam jak sprawdzić, czy ona faktycznie powstała. Za to moje siostrzenice na gwiazdkę rok temu sprezentowały mi opowiadanie kryminalne, które dzieje się na latarni i które one same napisały. Ja jestem w nim latarnikiem detektywem, wśród bohaterów pojawia się również pan Jacek Michalak i moja siostra. Popłakałem się przy lekturze, trochę ze śmiechu, ale bardziej ze wzruszenia.
PR: Szukając tropów wodnych w życiorysie gdańskiego latarnika, chciałem spytać, czy latarnia jest dla ciebie portem docelowym, czy kolejnym przystankiem na trasie twojego rejsu?
CR: Chciałbym, żeby była stałym punktem w moim życiu. Nie wiem, jaka będzie przyszłość, ale w tym momencie nie wyobrażam sobie innej pracy. Latarnia jest moją bezpieczną przystanią, do której chciałbym zawsze wracać.
Na koniec dnia latarnik robi raport z kasy fiskalnej, gasi światło na wieży i zamyka drzwi na klucz. Kładzie rękę na murze i schodzi w stronę Martwej Wisły. Zwykle idzie jeszcze na sam koniec falochronu, tam gdzie stoi mała zielona, automatyczna latarnia, żeby spojrzeć na port z innej perspektywy. Potem schodzi na plażę w Brzeźnie, gdzie zwykle są większe fale, nawet jeśli nie ma wiatru. Dopiero wówczas kieruje się do domu. Pieszo. Zajmuje mu to dwie godziny. Dlaczego to robi? Może lekarz kazał mu dużo spacerować, może lubi posłuchać muzyki po drodze, a może po prostu nigdzie mu się nie spieszy. O to go nie spytałem. To dobrze, bo latarnik powinien mieć swoje tajemnice.