29 maja 2024. Dzień pierwszy
Z Gdańska do Kijowa jedzie się trzema pociągami przez dwadzieścia cztery godziny. Nie raz już pokonałam tę drogę w taki właśnie sposób i w takim czasie. Albo innymi środkami komunikacji w innym czasie…
Oddaję pracę Jurija Badianowa, którą Jurij przywiózł do Gdańska rok temu na wystawę wymyśloną, by doszło do pewnej ekspresji artystycznej, ale również po to, by rozłączona rodzina Badianowów mogła się spotkać na trzecich urodzinach Marty. Jurij jest konserwatorem sztuki. Rok temu dostał pozwolenie na wyjazd, wątpliwe, czy dzisiaj by się to udało.
Przygotował dla nas modele służące do rekonstrukcji fragmentu rzeźby przedstawiającej fragmenty ludzkiego korpusu, między innymi stopy i części barku. Zbudowane ze słomek, były bardzo kruche. Zwykle Jurij robi kilka modeli, żeby opracować jedną odtwarzaną cząstkę. Na podstawie udanego szkieletu ze słomek powstają już kośćce metalowe, na których można osadzić zrekonstruowany utracony element rzeźby. Do Gdańska trafiły trzy modele. Jeden uległ częściowej destrukcji w czasie podróży z Hłewachy, w Gdańsku zaś dzieła zniszczenia dopełniła trzyletnia Marta i publiczność. Takie przyjęliśmy założenie: że nie wszystko przetrwa. Drugi model, trochę naruszony, został zachowany w trochę-naruszeniu przez kolejny rok. Teraz jest już spakowany, ale go nie zabrałam. Wzięłam trzeci, w najlepszym stanie. Doszłam do wniosku, że zmieniając środki transportu, poradzę sobie tylko z jednym kartonem trzymanym w obu rękach. Jurij przebył z trzema pudłami całą tę trasę – z podkijowskiej Hłewachy do Gdańska. Bez przerwy myślę o tym, co to w ogóle znaczy rekonstrukcja dzieł sztuki w czasie wojny.
Wiozę też Zasłonę ostrożności Kateryny Badianowej, krytyczki i historyczki sztuki, pokazaną najpierw w oknie na Długiej 35 w Gdańsku, a potem w ramach zeszłorocznych Narracji [https://narracje.eu/artysta/kateryna-badinowa/], kuratorowanych przez moich dobrych znajomych Jakuba Gawkowskiego i Katarzynę Słobodę. W rozmowie na temat ich twórczości wzięła udział Aneta Szyłak. Odkryliśmy kilka zadziwiających wątków dotyczących wspólnoty edukacji artystycznej w Iranie i w Kijowie.
Zasłona jest lekka, można ją łatwo spakować, zebrać, zredukować jej widoczność i wpływ. Teraz odwożę materiał z instalacji po skończonym projekcie do kraju, w którym ciągle trwa wojna, i zastanawiam się, czy, gdzie i w jakiej postaci zasłona przypominająca o zaklejonych szybach jeszcze zawiśnie.
Od wczoraj w oknie przy Długiej 35 funkcjonuje praca pod tytułem Ociężała deklaracja Katii Libkind. Jest zrobiona ze ścierek utrwalonych lepkim silikonem i uwalanych ziemią z kijowskiego ogrodu Katii Libkind i Stanisława Turiny. Okno od brudnych, mazistych całunów zostało oddzielone lekką folią, żeby nie pobrudzić szyb i ścian. Artystka opowiedziała, że podczas wiosennego oblężenia Kijowa w 2022 roku doświadczyła w pewnym momencie strachu paraliżującego kończyny. Przezwyciężyła go, drapiąc rękoma ziemię w ogrodzie. Wyobraziła tam sobie własne martwe ciało i paraliż odpuścił. Napisała też tekst, wiersz, w którym słowa – wyjątkowo – trzymały się swych znaczeń. On również jest elementem gdańskiej instalacji.
Wieczorem w pociągu z Chełma do Kijowa – po skupieniu na własnej pracy – zaczęłyśmy z dwiema współpasażerkami luźną rozmowę. Okazały się wykładowczyniami Ukraińskiej Narodowej Akademii Muzycznej w Kijowie nadal imienia Czajkowskiego. Nie są szczególnie zadowolone z niezmienionej nazwy, która sławi rosyjskiego, imperialnego, dziewiętnastowiecznego kompozytora. Przypomniały kilka jego mniej znanych wazeliniarskich utworów. Zgodziły się obie, że wystarczyłby prezydencki dekret, żeby to zmienić (podobnie jak dekret prezydenta odrzucił człon nazwy dotyczący Lenina), ponieważ konserwatorium jest uczelnią państwową. Jedna z wykładowczyń pochodzi Bachmutu. Wspominała wysoki poziom nauczania i niezwykły klimat tego miasta. Żałuję, że nigdy do tamtego Bachmutu nie dojechałam.
30 maja 2024. Dzień drugi
Pierwsze spotkanie z Jurijem Badianowem mieliśmy o szóstej rano na dworcu Kyjiw Pasażyrskij. Wyraźnie ucieszył się z odzyskanego modelu. Jurij trzy razy w tygodniu wykłada na konserwacji w Akademii Sztuk Pięknych w Kijowie. Połowę niewielkiej akademickiej pensji zjada mu dojazd z Hłewachy do pracy.
Wypiliśmy kawę w kiosku i pojechałam metrem do hotelu. Chwilę potem ruszyłam dalej. Z Iwanem Switłycznym zobaczyłam się w Kasztanie. Iwan wymyślił niezwykłe seminarium, zatytułowane Nieśmiałość koron drzew, które odbyło się pod koniec 2023 roku przy Długiej 35 w ramach Wolnego Słowa. Łączyliśmy neurobiologię, sztukę, historię, a – właśnie sobie przypomniałam – kompozytorka i animatorka ukraińskiej sceny muzyki eksperymentalnej i wykładowczyni Ałła Zahajkewycz opowiadała przy tej okazji, że na znak protestu przeciwko pozostaniu przy starej nazwie i nieznośnej inercji instytucji zrezygnowała z pracy w kijowskim konserwatorium.
Iwan jest fascynującą postacią. Jego dwaj bracia służą w newralgicznych punktach tej wojny, on sam prawie w całości zmienił sposób życia i przerzucił się ze sztuki łączącej dźwięk, refleksję społeczną i formy rzeźbiarskie na pomaganie ukraińskiej armii. Czasami wykonuje krok w kierunku sztuki, ale na co dzień zajmują go inne sprawy; o szczegółach nic nie powiem. W grudniu Iwanowi nie udało się przyjechać do Gdańska na wykreowane przez siebie seminarium ani zagrać koncertu. Wziął udział on-line. Wystąpiła pracująca z nim w duecie artystka multimedialna Lera Polianskowa. Teraz można obejrzeć w Galerii Arsenał w Białymstoku wystawę Iwana Maybe We Can Have Fun Together.
Kasztan to knajpa w podwórku przy ulicy Rejtarskiej, którego to podwórka główną atrakcją są kruki mieszkające tu w klatce od wielu dekad. Z Iwanem spotykam się głównie tam. W Kasztanie usłyszałam, że wspólnie z Lerą doszli do wniosku, że to właśnie hipsterzy, a nie kto inny, ostatecznie zerwali ze Związkiem Radzieckim, mówiąc zdecydowane „nie” sałatce szuba i czyszcząc mieszkania z meblościanek i makatek. Opowiedziałam mu o głupim facebookowym wpisie pewnej filozofki, o którym rozmawiałyśmy z Moniką Grodzką. Wpis wzywa do oddania części okupowanego terytorium Ukrainy w imię zachowania ludzkiego życia. Widać, że filozofka nie ma pojęcia o tym, co się tutaj dzieje i dlaczego Ukraińcy i Ukrainki walczą. Rosyjska okupacja i ustępstwa terytorialne oznaczają dla nich śmierć. Rosjanie wymordują ludność Ukrainy, jeśli ta przestanie się bronić. To dlatego walki są takie zacięte. To dlatego, mimo straszliwego zmęczenia, moi przyjaciele i przyjaciółki porzucili swoje poprzednie zajęcia i robią wszystko, żeby wspierać armię. Iwan skonstatował, że jeśli raszka wchłonie Ukrainę, to nie odpuści też Europie – szantażem, gwałtem, manipulacją zmusi Ukrainę do walki w swoich wojnach. Do ciężkiej cholery, jak ktoś mieszkający w PRL-u mógł zapomnieć lekcji, której imperium udziela nam od XIX wieku?
Ruszam do Domu Kultury Kosmonautów im. Korolowa, w którym pracuje teraz Iwan Melnyczuk – wizjoner, architekt i artysta. Współpracowaliśmy przy wystawie Patrzcie na tę chwilę – jak drga. Iwan był jej architektem, ale przede wszystkim wystąpił jako artysta. Przedstawił między innymi kolekcję pokazującą, jak radzieckie imperium przeniknęło w zachowania, praktyki, wybory życiowe i intymne otoczenie mieszkańców Ukrainy. Była tam na przykład ręcznie wyszyta poduszka z wizerunkiem Lenina.
Pierwsze zdanie o pracy w domu kultury nie zdradza, że Iwan zajmuje się de facto demontażem tej placówki. Zdejmuje ze ścian czerwone krymskie marmury i posadzki ze szlachetnego drewna, archiwizuje rozrzucone dokumenty – teczki osobowe pracowników, zdjęcia zespołów dziecięcych i ulotki Partii Regionów, mającej tu swój sztab wyborczy w roku 2010. Budynek należy do pewnego oligarchy, który nabył go od miasta za szokująco korzystną cenę. Chwilę później opuszczony gmach zaczęli odwiedzać maruderzy, maruderki, złomiarze i złomiarki. Gdyby nie sprzeciw osób aktywistycznych, zostałby już doszczętnie rozgrabiony i spalony. Oligarcha posłuchał głosu ludzi kultury, dał zgodę na kontrolowany demontaż wnętrz i zapowiada zbudowanie na tej niezwykle lukratywnej działce opery.
W krymsko-tatarskiej knajpie zjadłam obiad z Jarosławem Futymskim, który jest ze wzajemnością zakochany w Ewie Zarzyckiej. Pracuję z obojgiem od pierwszych tygodni rosyjskiej agresji na Ukrainę, poczynając od wystawy Zabójstwo do przyjęcia w Berlinie. Jarek stworzył w Gdańsku pamiętny performans z warzywami, Ewa Zarzycka obserwowała wydarzenie i wzięła udział w rozmowie, którą również uczyniła performansem. Z Jarkiem gadaliśmy o neonazistach w Polsce i w Ukrainie. Opowiedziałam mu o sytuacji, która spotkała mnie i między innymi Katię Libkind i Stasa Turinę w centrum Gdańska. Awantura sprowokowana źle zaparkowanym rowerem rozkręciła się do niebywałych rozmiarów: zrzucania z okien surowych jajek, oblewania z okien wodą, o ksenofobicznych groźbach wysłania nas do obozu koncentracyjnego i prezentowaniu neonazistowskich tatuaży ze swastyką i hitlerkiem nie wspominając. Menedżer knajpy zadzwonił na naszą prośbę po policję. Mam nadzieję, że zadzwonił… Raczej nie olał tej sytuacji, żeby uniknąć eskalacji napięcia z sąsiadami? Może jednak dla gdańskiej policji mowa nienawiści nie była tego wieczora priorytetem, nie pojawiła się bowiem. A jak to jest w Ukrainie? Jak to jest, kiedy anarchiści muszą w jednym oddziale walczyć z prawicowcami ramię w ramię?
Mariana Matwiejczuk wróciła po miesiącu spędzonym z dziennikarzami na linii frontu. Ruszyłyśmy z jej psem Rudkiem nad Dniepr. Pracuje teraz głównie jako fikserka i dziennikarka, ale oryginalnie jest teatroznawczynią i performerką związaną z grupą Tanzlaboratorium, które pod koniec 2022 roku pokazało przy Długiej 35 wstrząsający spektakl Niezrównana katastrofa. Mariana wykonała wówczas solo, które zbierało jej doświadczenie udziału w ekshumacjach zbiorowych grobów w Iziumie.Kilka dni temu 150 metrów od Mariany i jej dziennikarzy wybuchła bomba, wszyscy przeżyli.
Nad rzeką okazało się, że trzeba zmienić koło w samochodzie. Do Akademii Sztuki Cyrkowej i Teatralnej na pokaz studentów Łarysy Wenediktowej, założycielki grupy Tanzlaboratorium, pojechałyśmy już innym samochodem. Studenci Łarysy mieli kilka spotkań on-line ze studentami Ewy Zarzyckiej z ASP we Wrocławiu. Trochę te spotkania kuratorowałam, trochę tłumaczyłam. Teraz przyszłam zobaczyć spektakl kończący rok. Najbardziej utkwiło mi w głowie postawione przez kijowskie osoby studenckie pytanie: „O czym będziemy rozmawiać z innymi absolwentami po ukończeniu szkół artystycznych?”.
31 maja 2024. Dzień trzeci
Borykam się z poczuciem nieadekwatności. Średnio utożsamiam się dzisiaj z własną decyzją o przyznaniu sobie głosu. Decyzja o pisaniu dojrzała we mnie w trakcie lektury Czytaj niebezpiecznie Azar Nafisi. Wystarczy dodać Ł i jej imię przekształca się w moje nazwisko. Po pierwszych kilkudziesięciu stronach trudno mi było uwierzyć, że można z taką łatwością pisać o literaturze i polityce do martwego ojca. Przy czym jest coś, co mnie w jej pisaniu uwiera. Wydaje się, że wewnętrzne konflikty tego udręczonego kraju i jej własne uprzywilejowanie – ojciec Nafisi był merem Teheranu, ona sama kształciła się w Europie i Stanach – pozostają poza polem widzenia autorki. Wybiera jedynie kilka dość znanych diagnoz, które przykłada do własnej biografii: prawa kobiet, więźniowie polityczni, religijny ciemnogród. Pisze trochę jak wzorowa uczennica, która nie stawia nieoczywistych, wynikających z jej zaplecza kulturowego pytań zachodniemu wzorcowi demokracji, z lekka nadpsutej przez Trumpa. Jestem dopiero w połowie, może się coś jeszcze zmieni. No, ale styl Nafisi gwarantuje, że jej książkę łatwo się czyta i że książka jest czytana.
Idę do Kasztana. Tym razem spotykam Katię Jakowłenko, Iwana Switłycznego, Yasię Khomenko i Jarka Futymskiego. Na chwilę wpada też Ołeksandr Burłaka. Nie umawiamy się specjalnie.
Yasia zrobiła dla Długiej 35 w Gdańsku ogromną architektoniczną tkaninę z używanej odzieży, która doskonale komentuje historię tej przestrzeni. Wygląda jak ściana, ma podobne podziały i również nie kala się jednolitością. Co zabawne, jest technologicznie nowatorska, odnosi się jednak do popularnego w Ukrainie sposobu drapowania firan. Wszystko jest w tej tkaninie inne, a zarazem pozostaje w polityczno-historycznym dialogu z miejscem i jest w to miejsce uwikłane. Wspaniała praca.
W drugiej połowie dnia jadę na Knyżkowyj Arsenał – ogromną imprezę w potężnej budowli z końca XVIII wieku, która powstała jako magazyn broni, utworzony z myślą o rosyjskich imperialnych interesach i niepozbawiony aspektu niszczenia tutejszej kultury. Tak, tak, Mysteckyj Arsenał budowały dwa pokolenia carów, a rozpoczęły dzieło od zniszczenia Wozniesienskiego Monastyru, który rozkwitł za Marii Mazepiny. Arsenał był też konkretnym sygnałem dla przeciwległej Ławry Kijowsko-Pieczerskiej, że oto nadchodzi inna dominanta. Zabawne, że w ciągu dwustu latach w obu miejscach zmieniły się wektory: prawosławna ławra przyjęła prorosyjską agendę, zaś pamiątka militarnej – a co tam, użyję tego epitetu – okupacyjnej architektury zajmuje się ukraińską kulturą.
Czy pisałam już, że Mysteckyj Arsenał zajmuje blisko dziesięć hektarów, a jego przestrzeń ekspozycyjna to 56 tysięcy metrów kwadratowych? I że jego współczesność jest bardzo skomplikowana? Bez wątpienia jednak Knyżkowyj Arsenał, impreza, która działa od 2011 roku, to wielkie święto.
Na miejscu spotykam Jurija Prochaśkę, Oksanę Zabużko, wspaniałą drużynę Charkowskiego Muzeum Literatury: Tetianę Pyłypczuk, Tetianę Igoszynę, Marinę Graczową (która ma tu intensywny program publiczny – dyskusję i świetną wystawę dotyczącą zmian nazw ulic), Olesię Ostrowską, Ołeksandra Zinczenkę, Romana Kabaczija, Darię Trymę z Mariupola, którą też gościliśmy w Gdańsku, a także wydawcę Ołeksandra Sawczuka oraz Alewtynę Kachidze, która pokazywała swój projekt VR w ramach Wolnego Słowa. Był też Edwin Bendyk, który coraz lepiej mówi po ukraińsku. Prowadzona przez niego Fundacja Batorego opiekuje się ogólnopolską Nagrodą im. Marcina Króla. Kilka dni temu ogłoszono, że przypadła Janowi Tokarskiemu za opisanie środowiska Encounter i Kongresu Wolności Kultury. Z jednej strony cieszę się z tego, bo mieliśmy zaszczyt gościć w programie Wolne Słowo rozmowę o tej nagrodzie, z drugiej zaś uważam, że to Magda Szcześniak w książce Poruszeni. Awans i emocje w socjalistycznej Polsce zajęła się kluczowym tematem formującym ruchy tektoniczne dzisiejszego polskiego społeczeństwa. Młoda naukowczyni i autorka w dobrym gronie. Trzymam kciuki za kolejne jej książki.
Po południu idę z Łarysą Wenediktową na wystawę ugrupowań Parkomuna (od nazwy skłotu przy ulicy Komuny Paryskiej) i Żywopysnyj Zapowidnyk (Malarski Rezerwat) w Ukraińskim Domu. Ambitny projekt dotyczy nowego, które pojawiło się w sztuce u schyłku ZSRR. Gmach Ukraińskiego Domu to jednak architektura wymyślona na potrzeby Muzeum Lenina, jej oddziaływania nie zniwelowało ani usunięcie Lenina z nazwy, ani zmiana ekspozycji. Prezentowana wystawa jest bardzo duża. Wykonano ogromną pracę, żeby zgromadzić ten obszerny materiał, pozyskując go także z prywatnych kolekcji, i pokazać nadal żywą tradycję malarską najstarszego dziś żyjącego pokolenia ukraińskich twórców i twórczyń. Co ciekawe, środowisko pozostaje ze sobą w dialogu. Projekty artystek i artystów, kuratorek i kuratorów, historyczek i historyków dotyczą nie tylko dnia dzisiejszego, ale także genealogii sztuki ukraińskiej. To fascynujący, szeroki proces.
Wieczorem jeszcze wystawa subtelnego artysty pochodzącego z Mariupola Ilii Tudorkina w galerii Naked Room i spotkanie z Aliną Jakubenko, a dzień się wcale na tym nie skończył. Opisanie go jest projektem niemożliwym.
1 czerwca 2024. Dzień czwarty
Owszem, otworzyłam oczy, ale nie ruszyłam się z łóżka. Prawdopodobnie było to zresztą przedwczoraj. W radzieckich mieszkaniach funkcjonowały tak zwane radiotoczki – punkty radiowe, dzięki którym państwo mogło przemawiać do swoich obywateli i obywatelek. Niekoniecznie dawały się wyłączyć. Przypominałam sobie o nich, słysząc około czwartej rano komunikat o konieczności zejścia do schronu. To musiało być coś poważnego, skoro puścili ostrzeżenie przez radiotoczkę. Ani razu nie byłam jeszcze w schronie. Później, w ciągu dnia, dowiedziałam się, że te rakiety udało się zastrzelić.
Mam ze sobą dwie stazy – bardziej podoba mi się nazwa trunikety. Służą do zatamowania krwotoku; jeśli uda się je założyć w ciągu pierwszych dwudziestu sekund od zranienia, mogą zapobiec śmierci wskutek wykrwawienia. Są często w użyciu. Niuans jest taki, że jeśli nie uda się dotrzeć do profesjonalnej pomocy medycznej w ciągu czterech godzin, w kończynie zachodzi martwica i trzeba ją amputować. Wiem, jak założyć turniket komuś, wiem, jak złożyć go sobie.
Dobrze, że jednak wstałam, bo na śniadanie zaprosiła mnie Anna Zwiagincewa. Anna cztery lata temu, w środku pandemii, wzięła udział w performansie Anny Baumgart w wołomińskim Muzeum Nałkowskich. Opowiadała między innymi o Biegnącej z wilkami Clarissy Pinkoli Estés i Kochanku lady Chatterley Lawrence’a. Poszukajcie jej opowieści zza wołomińskiego stołu. Chciałam wyciągnąć Annę do Kasztana, a zapomniałam, że jest Dzień Dziecka, co wyraźnie stanęło mi przed oczami wraz z piękną, chyba siedmioletnią Zoją. Wariant z domowym śniadaniem był zresztą lepszy niż moja fantazja o idealnym poranku.
Czas na wątek dzieci. Minionej zimy poznałam w Charkowie przemiłych dziennikarzy. Z jednym z nich zaczęliśmy trudny temat. Chodzi o rówieśniczą przemoc wobec ukraińskich dzieci w polskich szkołach. To historie konkretnych osób. Moi znajomi to głównie twórcy i twórczynie kultury, od nich wiem o tym problemie. Niestety, kiedy już przychodziło do próby konkretnego działania, rodziny żądały pełnej anonimowości i wycofywały się z rozmów. Ja nie mam ani dzieci, ani wiedzy na temat zjawiska rówieśniczej przemocy. Liczę, że współpraca z dziennikarzem może przynieść jakiś efekt, że uda się uruchomić procedury i włączyć do działania osoby, które trochę się na tym problemie znają. Tymczasem nie widać, żeby coś się w tej kwestii zmieniło.
Narodowe Muzeum Sztuki Ukrainy to bardzo ważne dla mnie miejsce. Idąc tam, spotkałam Ludmyłę Nazarko, z którą miałam przyjemność pracować nad wieloma projektami. Jest wspaniałą postacią – szefuje działowi produkcji. Nie ma dla niej rzeczy niemożliwych. W czasie Rewolucji Godności, kiedy muzeum było oblężone, a wzdłuż jego fasady biegł jeden z frontów – uśmiechała się z równym entuzjazmem. Luda śmieje się, że zespół muzeum ma bardzo dobre doświadczenie radzenia sobie z megakryzysami. Bez dwóch zdań. Kiedy wychodziłam, na czarującym podwóreczku w cieniu drzew trwały warsztaty dla dzieci.
Resztę dnia rozmawiałam z Julią Wahanową, która dokonuje cudów, pracując jako dyrektorka Narodowego Muzeum Sztuki im. Bohdana i Warwary Chanenków. Julia potrafi też zyskać uwagę na polu międzynarodowym, budując nowe platformy współpracy. Za wystawę pokazującą szkołę barbizońską przełomu wieków z Hagi i z Kijowa, której towarzyszy ekspozycja fotografii budynków haskich trybunałów i komisji ds. badania zbrodni wojennych, należą jej się komplementy, medale, cukierki i kwiaty. Nie mogłyśmy się rozstać – poszłyśmy do pobliskiej Voloshyn Gallery, gdzie Mykyta Kadan zrealizował ambitny projekt ukazujący jego autorską genealogię ukraińskiej sztuki, i na wystawę fotografii Ołeksandra Gładiełowa, gdzie wątkiem przewodnim były fotografowane przez Ołeksandra wojny z udziałem rosyjskich żołnierzy. Ech, te anegdotki z wątkiem czeczeńskiego chłopca, który pyta rosyjskich wojskowych, czy podoba im się w jego kraju. Artystów, których tutaj spotykam, cechuje potężny narracyjny dar.
2 czerwca. Dzień piąty
Na plaży przy Pieszym Moście na Dnieprze o poranku odbyło się spotkanie labradorów. W rzece kąpały się tylko one, ja i jakiś facet w oddali. Dzień był piękny. Spędziłam go na festiwalu filmów o prawach człowieka DocuDays. Ludzie skupieni wokół festiwalu budują także Ukraińskie Archiwum Wojny, które od dwóch lat gromadzi i kataloguje materiały cyfrowe: nagrywają wywiady, zbierają dane z otwartych źródeł, używają zaawansowanych narzędzi do badania rosyjskiej propagandy w mediach społecznościowych, między innymi funkcji „śledzenia oryginalnego postu”, aby zobaczyć, kiedy i gdzie wiadomość została opublikowana po raz pierwszy. „Nie możemy nikogo pociągnąć do odpowiedzialności za zbrodnie wojenne, ale zapewniamy narzędzia, które mogą w tym pomóc”. Festiwalowi towarzyszą poruszające instalacje audio, takie jak prezentowana w kinoteatrze Żowteń audioinstalacja Wołodymyra Kuzniecowa, który m.in. zajmuje się ruchami wolontariackimi. Jedną z pierwszych prac zmieniających kontekst przestrzeni przy Długiej 35 w Gdańsku stał się jego fresk Tranzyt.
W drugiej lokacji festiwalu DocuDays, w Domu Kina z lat siedemdziesiątych, gdzie największa sala może pomieścić tysiąc osób, umieszczono instalację składającą się z trzech prac audio. Jedną z nich jest prywatne archiwum: 45-minutowy dramat radiowy z dźwięków nagranych w Kijowie, Czernihowie, Wołodarce. Odgłosy transportu i opatrywania rannych, przebywania w schronach, ekshumacji, ale też bycia razem, czyli Death in June autorstwa Jana Spektora – to najsilniejsze przeżycie tego dnia. W innym pomieszczeniu meble – równolatki budynku, dopieszczone kwiaty doniczkowe i playlista współczesnej ukraińskiej muzyki. DocuDays prowadzą między innymi Roman Bondarczuk i Daria Awerczenko, których znam od czasów studenckich. Jestem pod ogromnym wrażeniem ich postawy. Mieszkają w Ukrainie z trójką dzieci, tworzą festiwal i nie przestają robić własnych filmów. Na przełomie sierpnia i września 2024 będą gościć w Gdańsku z prezentacją festiwalu DocuDays.
Na festiwalu spotkałam też dobrego znajomego Witalija Timochina – człowieka o niespotykanej energii, który wszystkich obdarowuje cukierkami. Witia już dawno zapisał się do wojska jako ochotnik.
Wieczór był obłędny. Zaprosili mnie do siebie Katia Libkind i Staś Turina. Poznałam ich przyjaciółki. Patrzyliśmy razem na burzę, ślimaki, trochę zajmowaliśmy się wydaną przez słowo/obraz terytoria literaturą libertyńską, kupioną w Gdańsku w Tajnych Kompletach, wróciliśmy też do performansu Kyiv is a new money, w którym Staś swoim magnetycznym głosem przez godzinę opowiadał o nowej wartości pieniędzy w Kijowie, akcentując problem samodbałości. Brak bezpieczeństwa ekonomicznego to częste doświadczenie naszych czasów, przemawiające – mam wrażenie – do wszystkich, bez względu na lokalizację. Tymczasem Staś i tysiące innych ludzi zaciągają kredyty, żeby wpłacać na zrzutki pomagające zadbać o potrzeby wojska. Ważne jest, żeby przy tym trochę zatroszczyć się o siebie. Można na przykład pokryć ręce i stopy grubą warstwą kremu. Nie sposób wówczas wziąć do ręki telefonu. Można za to obmyślać plany biznesowe na daleką i bliską przyszłość.
3 czerwca 2024. Dzień szósty
Charków. Dostałam skrzydeł, a wszyscy ludzie w charkowskim metrze się do mnie uśmiechali. Pewnie tak było i nie miał z tym nic wspólnego mój rozpięty rozporek.
Czy to w ogóle jest zabawne? Średnio. Mam przyjemność z pisania. Skarpetki. Nie wymagam od siebie zbyt wiele. Szybkie spacery ze spotkania na spotkanie w czerwcowym Charkowie, już upalnym, kontynentalnym, o słodkawym zapachu, wymagają jakiegoś żarciku. No, może nie tego o samuraju i zimowym krajobrazie, który opowiedziała Tetiana.
Ach, cóż to był za dzień. Gościła mnie Tetiana Pyłypczuk, dyrektorka charkowskiego Muzeum Literatury, bardzo lubimy razem pracować. Skarpetki. Za nami już niejedno działanie – między innymi Nowe Zadania Zdań w ramach Gdańsk Miasto Literatury, panel o polityczności literatury czy wystąpienie w Muzeum im. Marii Dąbrowskiej dzięki Katarzynie Jakimiak. Podczas mojego pobytu w Charkowie najczęściej widywałyśmy artystę Olega Kałasznika. Spokojnie dałybyśmy radę przenieść mikropralkę dla oddziału Profesora we dwie z Tetianą, ale z Olegiem było zdecydowanie przyjemniej.
Skarpetki. Przy okazji powinnam zacząć zbiórkę nowych męskich skarpetek – bawełnianych, wełnianych, naturalnych. Myślę, że ogłoszę, iż każdy zainteresowany będzie mógł mi przysłać skarpetki, najlepiej więcej niż dziesięć par jednocześnie, a w zamian dostanie – ach! – pocztówkę autorstwa niezwykłego charkowskiego artysty Władysława Krasnoszczoka. Najbardziej znany jest z działalności fotograficznej, ale maluje też obrazy, dywany, lodówki, ściereczki, kilimy, wanny, podłogi i meblościanki. Spokojny, stojący na zadbanym podwóreczku dom zamienił w totalną instalację. Klasycyzujące, świetnie skomponowane zdjęcia z wojny powstają we wnętrzu pełnym ekspresjonistycznych obrazów, wśród których dominują wątki polityczne i seksualne oraz historyczno-kulturalne. Na wannie namalowana naga kobieta, a z drzwi zerka Taras Szewczenko. Poza tym rzeźby: zatopione żywicą szklane naczynia pełne szalonych drobiazgów – guziki, sztuczne zęby, zegarki, kasza gryczana, metalowe znaczki, perły i pinezki sąsiadują z kwiatkami i biżuterią.
Potem ruszyłyśmy do Olega Kałasznika, który z ogromnym gustem zaprojektował swoje mieszkanie w dziewiętnastowiecznym domu czynszowym, a tego dnia ugościł nas kolacją i koncertem swoich ulubionych ukraińskich, polskich i angielskich piosenek. Muzyki kraju sąsiedniego nie może już znieść, chociaż była dla niego formotwórcza.
Tego samego dnia obejrzałam instalację Kostiantyna Zorkina w Charkowskim Muzeum Literatury. Przygotował drewniany stół, będący zarazem mapą miasta, na której znajdowały się ruchome drzewa, postaci i czaszki – to dominujące ostatnio motywy jego twórczości. Pięcioro gości siada przy tak przygotowanym stole i rozmawia o Charkowie. Też wzięłam udział w takiej rozmowie. To wspólnotowa, empatyczna sytuacja. Przez tę grę-rozmowę, z udziałem wiszących wokół masek i pretendujących do archetypów symboli, budujemy nieco inną rzeczywistość. Zabawa przekształca się w magiczny rytuał, archaizujące obiekty pomagają przerwać napięcie, które i tak wszyscy przeze mnie dziś spotkani genialnie rozładowują, zajmując się wzajemną o siebie dbałością.
Charkowianki i charkowianie o siebie dbają. Najlepiej widać to w pracowni Aza Nizi Maza Mykoły Kołomyjca, który prowadzi dziecięce grupy artystyczne. Poznałam go zimą 2023 roku, braliśmy wówczas udział we wspólnym panelu w ramach projektu Piąty Charków, czyli serii rozmów poświęconych tożsamości Charkowa, którego nazwa została zaczerpnięta z eseju Jurija Szerecha Szewełowa. Opowiedział mi o pierwszej fali ostrzałów w 2022, o różnych osobach, które znalazły schronienie w jego podziemnej pracowni, i o zimowych warsztatach z dziećmi ukrywającymi się w charkowskim metrze.
Od Kałasznika wracałyśmy z Tetianą przez ciemne, ciche miasto, wśród zapachu lip, jaśminu i czarnego bzu. Prawie nie było alarmów, ale byłam ostrożna. Rozsądnie ubrałam spodnie i dłuższe rękawy, żeby zminimalizować rozcięcia skóry przy potencjalnym nakładaniu turniketu. Chłopcy i dziewczęta, dzieci, dorośli i emeryci wyglądają w Charkowie przepięknie. Ich witalność uderza. Każdy ubiera się jak chce, zdecydowanie nie jest to moda pod turnikety. Twórcy i twórczynie kultury dostają przyśpieszenia. Prokrastynacja nie ma z czego żyć w tym mieście. Tetiana mówi, że go nie zostawią, choćby nie wiadomo co. Nie pozwolą rosyjskiej propagandzie legalizować rosyjskich ostrzałów pod hasłem działania wobec celów militarnych. Tam mieszkają godni ludzie. Trzeba pisać o tym więcej.
4 czerwca 2024. Dzień siódmy
Około czwartej rano nieźle wyło. Ani moja gospodyni, ani ja – ufne w siły ZSU – nie wzięłyśmy tego pod uwagę. Od wczesnego ranka obie na chwilę zanurkowałyśmy w komputery, a potem już śniadanie mistrzyń. Mam ogromne szczęście do śniadań serwowanych przez moich przyjaciół i przyjaciółki.
Przyjrzeć się zdaniu: „Około czwartej rano nieźle wyło. Ani moja gospodyni, ani ja – ufne w siły ZSU – nie wzięłyśmy tego pod uwagę”. Mam znajomych, którzy mogą przejąć się tym, że słyszę syreny ostrzegające przed rosyjskimi atakami z powietrza. Dobrze o tym wiem. Wiem również, że ja stąd wyjadę, a moi przyjaciele tu zostaną. To jest ich codzienność, nie żadna przygoda. Jak unikać przejmowania ich opowieści? Brak odpowiedzi był dla mnie skutecznym kneblem od początku wojny. Szukałam platform, budowałam ramy, żeby dać głos ludziom ze środka wojny. Doszłam jednak do wniosku, że powinnam jakoś diagnozować swój punkt wyjścia. Żeby było jasne – jestem za tym, żeby jak najwięcej ludzi zajmowało się wojną w Ukrainie, wojną Rosji przeciwko Ukrainie jako swoją prywatną sprawą. Zanim wojna zajmie się nami. Trudno mi jednak znieść handel opowieścią o wojnie poniżej potwornej tej wojny wartości. Z naciskaniem klawiszy, o których wiadomo, jak zagrają. Cały czas niech wraca pytanie: Kim jestem wobec ludzi doświadczających tej wojny na co dzień, czy nie próbuję mówić zamiast nich?
Opracowałyśmy z Tetianą Pyłypczuk szkic projektu, który może wciągnąć do wspólnej refleksji muzea literatury zajmujące się latami dwudziestymi i trzydziestymi XX wieku. Nie zdążyłam podskoczyć do Yermilov Center i spotkać się z energetyczną Natalią Iwanową ani zobaczyć wystawy Pawła Makowa czy uściskać jego samego. Ani innych moich przyjaciół. Przecież wkrótce wrócę.
To nie jest moja pierwsza wizyta w Charkowie. Znam ludzi, znam miasto, widzę nowe zniszczenia i próby odbudowy. Podoba mi się, że administracja Charkowa wydała zgodę, żeby na ścianie tuż koło budynku zabitego na głucho rosyjskiego konsulatu powstał wielki mural z łacińskim napisem „Aquila non capit muscas”. Wracam do Polski pociągiem. Podróż z Charkowa do Wołomina trwa dwadzieścia pięć godzin.