Polska przypomina placek wyjęty z nierówno nagrzewającego się piekarnika – ciasto z jednej strony zaczęło się już przypalać, podczas gdy z drugiej wciąż jest surowe. Niby żyjemy w jednym kraju, mijamy się na tych samych ulicach, jeździmy takimi samymi samochodami, oglądamy te same seriale, ale w istocie przebywamy w różnych czasach historycznych. Rozrzut spory – od epoki saskiej po ponowoczesność. To jedna z najbardziej charakterystycznych i chyba najtrwalszych cech naszego narodowego współistnienia. Nie jestem symetrystą, więc w snutej tu opowieści będę się kurczowo trzymał swojej strony placka.
1
To trzysylabowe słowo na „p” dla wielu z nas stało się dziś niemal niecenzuralne. Zazwyczaj unikamy go jak ognia zarówno w prywatnych rozmowach, jak i publicznych wypowiedziach. Kiedy już jednak musimy je wypowiedzieć, z trudem przeciska się przez ściśnięte gardło, niczym kawałek suchego chleba, pozostawiając na języku przykry niesmak. W finiszu tego osobliwego doznania dominuje dziwna mieszanka zażenowania i spowodowanego tym zażenowaniem niejasnego poczucia winy. Za to żadnych oporów, by się nim posługiwać, nie mają ci, dla których jest ono sublimującą maską nienawiści wobec wszystkich myślących, czujących i wyglądających inaczej.
„Patriotyzm”, bo o nim tu mowa, ma w naszym wspólnym słowniku tylko jedno znaczenie. Jest to bezwarunkowa, miłosna afirmacja polskości, rozumianej również w jeden (odwołujący się do tzw. tradycji) sposób, oraz będąca tego prostą konsekwencją gotowość oddania życia za ojczyznę z karabinem w ręku i najlepiej z krzyżem na piersiach. Innymi słowy, bezwstydny samozachwyt i mroczna fascynacja bohaterską śmiercią albo – nazywając rzeczy po imieniu – autoerotyzm i nekrofilia.
Tak pojęty patriotyzm rości sobie prawo do uniwersalizmu, przedstawia się jako postawa równie oczywista, co bezalternatywna, gdy tymczasem jest patriotyzmem wymyślonym w świecie, w którym prastary patriarchat i szowinistyczny nacjonalizm trwają w braterskim uścisku. W patriarchalno-nacjonalistycznych społeczeństwach ten, kto się z taką definicją patriotyzmu nie identyfikuje, z automatu wypada poza orbitę narodowej wspólnoty, zasilając „bezkształtną mgławicę polskojęzycznego planktonu”. Stąd już tylko jeden mały krok, by zostać wliczonym w szeregi „wrogów ojczyzny”. A tym, jak wiadomo, należy się „śmierć”.
Nawiązuję tu, rzecz jasna, do jednego z ulubionych zawołań skrajnych narodowców: „śmierć wrogom ojczyzny!”, adresowanego przy byle okazji do tych, którzy zostali przez nich uznani za tzw. lewaków, a więc do polityków nieprawicowych partii, dziennikarzy niezależnych mediów, feministki, aktywistów społecznych oraz wszystkich, dla których ich sposób myślenia jest odstręczający.
Ta złowroga obietnica unicestwienia odsłania jedną z najistotniejszych cech porządku opartego na mariażu patriarchatu z nacjonalizmem – ostatecznym argumentem podczas rozstrzygania sporów zawsze będzie naga przemoc. Dlatego armia, broń oraz mundur – a więc rekwizyty instytucjonalnej przemocy – objęte są w tego rodzaju społeczeństwach niemal bałwochwalczym kultem. Sięga się po nie w imię patriotyzmu, który jest niczym innym jak listkiem figowym mającym przykryć pierwotną potrzebę wyładowania agresji.
2
Przekonanie, że ostatecznym testem naszego patriotyzmu jest gotowość oddania życia za ojczyznę, to w dzisiejszych warunkach czysta niedorzeczność. Żąda się rzeczy niemożliwej od cywili, którzy nie mieli nigdy nic wspólnego z bronią – a więc, odkąd zniesiono w Polsce obowiązek powszechnej służby wojskowej, od niemal wszystkich z nas.
Wysłać kogoś takiego na front to mniej więcej tyle samo, co przyczepić pierwszej z brzegu osobie do stóp narty i kazać jej wykonać skok z mamuciej skoczni. Jej „patriotyczny obowiązek obrony ojczyzny” ograniczy się w ten sposób do krótkotrwałego epizodu bycia armatnim mięsem. Wszyscy to doskonale wiedzą, więc trudno się dziwić, że tak wielu, gdy zadać im pytanie, co byś zrobił, gdyby wybuchła wojna, odpowiada (jeśli tylko zdobędzie się na szczerość): „ucieknę stąd jak najdalej”.
Wie o tym niestety również Putin oraz jego ekipa i na tej właśnie wiedzy opiera kalkulacje dotyczące szans zastraszenia pacyfistycznych i konsumpcyjnie zorientowanych społeczeństw Zachodu. Panowie ci zakładają, że wystarczy porządnie tupnąć, aby przeciętnemu mieszkańcowi pogardzanej przez nich „Gejropy” opadły ze strachu portki. Potem gotów już będzie na wszelkie ustępstwa, aby kupić jeszcze choć parę lat świętego spokoju w nadziei, że jakoś się wszytko ułoży. Mówiąc krótko – za grosz nie wierzą w nasz patriotyzm. I jest to dla nas zła wiadomość.
Putin i jego otoczenie są pewni (podobnie jak ich rodak – Fiodor Dostojewski), że zbiorowości, które przestała łączyć religia narodowego szowinizmu, stają się bezzębne i amorficzne, a więc całkowicie bezbronne wobec sąsiadów mających ambicje narodowej supremacji. Takie narody są niczym sterta siana, którą można dowoli przerzucać widłami z miejsca na miejsce.
Módlmy się, aby nigdy nie było okazji sprawdzić, ile w tym prawdy.
Tymczasem mamy szczęście. Nie musimy poddawać próbie naszej zdolności do samoobrony. Biją się za nas Ukraińcy. Ich patriotyzm przybierający tradycyjną, a więc nacjonalistyczną postać, okazał się wystarczająco powszechny, aby stawić skuteczny opór rosyjskiej agresji. Bez niego Ukraina dawno by już przepadła, choćby dostarczono jej niewyczerpanych zasobów broni i amunicji.
3
Podobny opór, z jakim spotyka się nakaz „ginięcia za ojczyznę”, budzi dziś żądanie ślepej lojalności wobec wszystkiego, co opatrzone stemplem kraju, w którym się urodziliśmy. „Polskie jest nietykalne” – mówiło pierwsze przykazanie dekalogu „prawdziwego” Polaka. Wspierała je ludowa mądrość, będąca jednocześnie ciężką klątwą: „zły to ptak, który własne gniazdo kala!”.
Nadwrażliwość na punkcie honoru oraz dobrego imienia ojczyzny kiedyś była czymś powszechnym. Gwałtownie reagowano na ich naruszenie, tak jakby system nerwowy pojedynczego człowieka stanowił nierozerwalną jedność z systemem nerwowym jego kraju. Nawet najmniejsze zadrapanie, zostawiające rysę na wyidealizowanym wizerunku ojczyzny, było odbierane jako bolesna, osobista zniewaga. Zresztą nie tylko w polskim przypadku.
Konflikt między Francją a Prusami w 1870 roku został sprowokowany przez Bismarcka opublikowaniem w prasie tzw. depeszy emskiej, której treść Francuzi odebrali jako ciężką obrazę ich narodowego, a więc i osobistego honoru. Napoleon III – przy entuzjastycznym wsparciu rodaków – odpowiedział natychmiastowym wypowiedzeniem wojny, czyli zrobił dokładnie to, na co Bismarck liczył. W jej wyniku Francja poniosła druzgocącą klęskę. Zginęło lub odniosło rany około 150 000 Francuzów. Alzacja znów stała się częścią Niemiec. Kiedy dziś czytamy ten dokument, za nic nie możemy zrozumieć, co mogło ich tak obrazić. Ale coś jednak musiało, skoro gotowi byli z tej błahej dziś dla nas przyczyny zabijać i dawać się zabić.
Jeszcze do niedawna ludzie bez reszty utożsamiali się z tzw. narodowym interesem (rozumianym jako dążenie do dominacji własnego państwa nad innymi), pozostając ślepi i głusi na monstrualne zło wyrządzane w imieniu tego interesu. Jaskrawym tego przykładem są Niemcy i Japończycy, którzy wywołali, a potem przez wiele lat toczyli wojnę totalną, w pełni utożsamiając się z jej zbrodniczymi celami i metodami. Ich poświęcenie, zarówno na froncie jak i jego zapleczu, nie miało sobie równych. Do samego końca żołnierze i cywile, mężczyźni i kobiety, dzieci i starcy byli gotowi ginąć w obronie demonicznych imperiów zła, jakimi były ich „ukochane ojczyzny”. Ale to też się zmieniło. Również u nas.
Polskość nie jest już spleciona w nierozwiązywalny węzeł z naszym osobistym „ja”, co było tak typowe dla wcześniejszych generacji. Ludzie starej daty na pytanie: „kto ty jesteś?”, choćby zadano je w środku nocy, bez chwili namysłu odpowiadali wyuczoną w szkole i w domu frazą: „Polak mały!”. Dziś tego rodzaju deklaracja spada na odległe pozycje. Może dlatego od pewnego czasu coraz łatwiej, przynajmniej pewnej części z nas, bez większych emocji patrzeć prosto w oczy temu, co w naszej historii było małe, wstydliwe i haniebne.
4
Pokutuje powszechne przekonanie, że do infantylizacji rozumienia patriotyzmu walnie przyczynia się szkoła, zamieniając to pojęcie w szeleszczący zeszytowym papierem frazes. Faktycznie – nie ma chyba nikogo, kto w swoim czasie nie słyszał belferskich zachwytów nad „bezprzykładną miłością do ojczyzny” Adama Mickiewicza czy o „niezłomnym bohaterstwie” Rudego z Kamieni na szaniec. Szkolne uroczystości i apele poświęcone narodowym rocznicom od zawsze były robione na jedno – najpierw partyjnoojczyźniane, potem bogoojczyźniane kopyto.
Jednak nie przeceniałbym wpływu szkoły na kształtowanie się naszych wyobrażeń na jakikolwiek temat. Jest to instytucja ze swej istoty oparta na konformizmie. Z zasady dużo częściej dopasowuje się do tego, czego oczekują od niej rodzice uczących się dzieci, niż wchodzi w konflikt z ich przekonaniami. Nie jest więc kuźnią patriotycznych sloganów, ale ich depozytorium.
Jej potężna moc formacyjna (przynajmniej niegdyś) brała się z tego, że wszystko, co szkoła próbowała wpoić w zakresie postaw i wartości, wywoływało automatyczny opór jej wychowanków. Ten prosty mechanizm odwiecznej przekory tłumaczy, dlaczego tak wielu z nas reaguje na słowo „patriotyzm” jak na nieznośny odgłos tarcia o siebie dwóch kawałków styropianu. Nie wyjaśnia jednak, czemu tak rzadko potrafimy w myśleniu o patriotyzmie wyjść poza to, co podpowiada wyświechtany komunał.
Dla mnie słowo „patriotyzm” stało się silnym alergenem dopiero za sprawą tekstu, który nigdy nie mógłby trafić do szkolnych podręczników, choć jego autorem jest poeta należący do lekturowego kanonu. To wiersz Patriota, napisany w 1898 roku przez Kazimierza Przerwę-Tetmajera. Jad zawartego w nim szyderstwa z naszego narodowo-katolickiego zadęcia skutecznie wsączył się do mojego ucha. Oto mała próbka tej „ojkofobicznej” mikstury – dla tych, którzy do tej pory się z nią jeszcze nie zetknęli:
Huha! Hopsa! Każdą nową
Myśl witamy krzyżem pańskim –
Precz z geniuszem Europy
Farmazońskim i szatańskim!
My o jedno tylko szlemy
Modły k’ niebu z naszej chaty:
By nam buty mogły śmierdzieć,
Jak śmierdziały przed stu laty…
Ale całkowicie niewymawialnym uczynił dla mnie słowo na „p” dopiero dzisiejszy polityczny populizm, opuchły od sterydów narodowego szowinizmu. Może największym zwycięstwem formacji, które go uprawiają, jest przejęcie słowa „patriotyzm” na swą wyłączną własność. A także nasza bezsilność wobec tego przeprowadzonego bez większych oporów zawłaszczenia.
Samonapędzający się mechanizm rosnącej polaryzacji sprawia, że im częściej oni się nim posługują, tym rzadziej pojawia się ono na naszych ustach. Wepchnięci w niechciane ekstremum, mimo woli zaczynamy się czuć jak antypatrioci. Nie mając oparcia w języku, tracimy grunt pod stopami. To zrozumiałe, bo kraj w swej sferze symbolicznej należy do tego, do kogo należy to słowo.
Ponad sto lat temu Ludwig Wittgenstein w Traktacie logiczno-filozoficznym wypowiedział słynną myśl: „Granice mojego języka wyznaczają granice mojego świata”. Tutaj raz jeszcze potwierdza się jej prawdziwość.
5
Czy da się odkleić patriotyzm od nacjonalizmu? Czy słowo „patriotyzm” można poddać jakiejś aktualizacji, dzięki której powróci do naszego codziennego języka?
Na razie wszelkie tego rodzaju próby kończyły się fiaskiem. Nowoczesnym patriotyzmem miało być na przykład kultywowanie cnót obywatelskich, a więc regularne uczestnictwo w demokratycznych wyborach, sumienne przestrzeganie prawa albo – jeszcze gorzej – uczciwe płacenie podatków, bez czego, jak wiemy, nie ma dobrze działającego państwa. Te nowomodne wymysły odbijały się jak piłeczki pingpongowe od ściany zastygłego w żelbeton frazesu.
Jeśli miałbym sam wskazać, czym mógłby być taki pozbawiony nacjonalistycznego odium patriotyzm, to powiedziałbym, że elementarnym szacunkiem do ludzi znajdujących się na co dzień w naszym najbliższym otoczeniu. Być zawsze w porządku wobec nie zawsze sympatycznego kolegi z pracy, pozostać życzliwie nastawionym do wrednawego sąsiada z pierwszego piętra, wyrozumiałym wobec zmęczonej pracą, więc trochę opryskliwej kasjerki z najbliższego marketu, wreszcie wobec najbliższych: własnej żony, matki, ojca, męża, dzieci, męczącej teściowej, zaniedbywanego przyjaciela itp. – to według mego przekonania najwspanialszy akt patriotyzmu.
Taka postawa wzajemnego szacunku, uważności na uczucia i potrzeby innych, kierowania się dobrą wolą, poskramiania własnego egoizmu, pomnożona przez nas wszystkich, wytworzy trudną do rozerwania sieć autentycznych relacji, prawdziwą wspólnotę jednostek, które się po prostu akceptują i lubią. I właśnie z tego powodu chcą żyć obok siebie, w tym a nie w innym zakątku świata, będącym ich domem. Chyba najsilniej przywiązanie do jakiegoś miejsca odczuwamy wówczas, gdy jest ono dla nas przestrzenią ludzkiej życzliwości. Jeśli uda nam się stworzyć takie miejsce, to sami z siebie, już bez szantażu bogoojczyźnianej agitacji, będziemy starali się je bronić przed wszystkim, co mogłoby mu zagrozić bądź je zniszczyć. Czy nie to jest istotą patriotyzmu?
Tylko tyle? – zapyta ktoś rozczarowany żenującą banalnością tego, co tu napisano. Aż tyle. Zawsze jest dużo łatwiej deklarować miłość do abstrakcyjnej ojczyzny i abstrakcyjnego narodu, niż zrobić coś konkretnego dla realnej osoby. Amen.
Mam jeszcze dwa inne, równie nieciekawe pomysły na to, czym powinien być patriotyzm.
Oto pierwszy: patriotyzm to poczucie odpowiedzialności za to, co otrzymaliśmy od poprzednich pokoleń. A dostaliśmy od nich wolny kraj, którego „obsługa” wymaga dziś od nas stosunkowo niewielkiego zaangażowania. Wystarczy brać rozumny udział w wyborach, aby prolongować o kolejne cztery lata istnienie demokracji.
Dla tamtych ludzi nierealnym do ziszczenia marzeniem było to, czego wagę tak wielu z nas zbyt często lekceważy – wrzucić do urny kartkę, która zmienia niechcianą władzę. Z powodu tego marzenia odbijano im nerki, wybijano zęby, łamano kości, zastraszano i zaszczuwano, niszczono prywatne i zawodowe życie, zamykano w więzieniach, a czasem zabijano. Wciąż zbyt mało doceniamy, że ktoś wydobył nas gołymi rękoma z samego dna szamba. A to przecież powinno zobowiązywać, by przez głupie zaniechanie nie zaprzepaścić tamtych ofiar, poświęceń i wysiłków. Jeśli do tego dopuścimy, to ktoś z nas będzie musiał wykonać tę niebezpieczną dla zdrowia i życia robotę raz jeszcze.
Druga forma patriotyzmu ściśle się łączy z powyższym. Jest nią codzienny nawyk zdobywania wiedzy o tym, co dzieje się w kraju, wytrwały umysłowy wysiłek, dzięki któremu wiemy, kim są i co robią ci, którzy sprawują w nim władzę. To absolutnie niezbędne, aby demokracja nie zamieniła się w swoją atrapę. A grozi jej to nieustannie. Demokracja jest tak silna, jak świadome jest społeczeństwo. Zabija ją nasze intelektualne lenistwo. Jeśli władzę na drodze demokratycznych wyborów zdobywają idioci i kanalie, jest to oczywistym świadectwem stanu ducha i umysłu narodu, który to umożliwił.
Ile razy słyszę: „nie interesuję się polityką, bo to moralne bagno”, „wszyscy politycy są siebie warci”, „nie głosuję, bo żadna partia nie ma mi nic do zaoferowania”, wiem, że za tymi wyświechtanymi komunałami prawie nigdy nie stoi gorzka wiedza kogoś, kto rozczarował się polityką, lecz pospolite lenistwo, głupota i ignorancja.
6
Mało kto da się przekonać, że patriotyzm może być czymś aż tak beznadziejnie nudnym i bezbarwnym, więc obiegowe znaczenie tego słowa wciąż pozostaje doskonale odporne na próby jego redefinicji w podobnym duchu. No bo komu chciałoby się w imię tak rozumianego patriotyzmu wymachiwać na piłkarskich meczach biało-czerwoną flagą; ryczeć Jeszcze Polska nie zginęła wraz z ogarniętym euforią tłumem albo poświęcić choćby cokolwiek, o życiu nawet nie wspominając? No, raczej nikomu.
Daje do myślenia ta organiczna niemożność zaprzęgnięcia patriotyzmu do banalnych wymogów codziennego życia – okazuje się, że kontakt z tym, co realne, raczej osłabia patriotyczny entuzjazm niż go wznieca.
W wierszu Dla Jana Polkowskiego, który Marcin Świetlicki napisał tuż przed rozpadem PRL-u, pojawia się fraza „Idee to wodniste substytuty krwi”. Można uznać ją za przewodnią myśl całego tekstu. Wyraża ona przekonanie, że idee to martwe preparaty ludzkiego umysłu, niemające nic wspólnego z konkretną, doświadczaną wszystkimi zmysłami rzeczywistością. Był to powszechnie wówczas podzielany przez pokolenie Świetlickiego głos tzw. zdrowego rozsądku, który przeciwstawiał sztuczność wyrojonych w ludzkiej głowie doktryn prawdzie realnego życia.
Ale Świetlicki, będąc naocznym świadkiem ostatniej fazy rozkładu komunizmu, nie doceniał energetyzującej mocy tych ideologii, które są nadal żywotne, choćby takich jak nasz rodzimy nacjonalizm. Nadają one sens ludzkiej egzystencji bytującej w bezsensownym świecie. Tylko dzięki doświadczeniu sensowności istnienia ludzie mogą doznać oszałamiającego poczucia, że wreszcie naprawdę żyją. Powszednia rzeczywistość zazwyczaj nie przynosi im nic oprócz nudy, apatii i zniecierpliwienia. Namacalna konkretność to dla patriotyzmu ziemia niemal zupełnie jałowa. Przynajmniej w czasie pokoju.
Z tej właśnie przyczyny patriotyczne uczucia tak bujnie plenią się na gruncie abstrakcyjnych idei, choćby takich jak koncepcja rasowej czystości narodu czy obrony jedynie prawdziwej wiary. Nie zderzają się ze ścianami twardej rzeczywistości, nie podlegają żadnemu „sprawdzam!”, więc pozostający w stanie patriotycznego wzmożenia umysł może do woli hulać po bezkresnych stepach własnych urojeń.
Róbmy, co w naszej mocy, aby w porę zrzucać go z siodła.
*
Tekst ukazał się po raz pierwszy prawie rok temu na łamach kwartalnika artystycznego „Bliza”. Był to ostatni już numer tego pisma. Z powodu bardzo ograniczonej dystrybucji trafił on do niewielu czytelników. Tymczasem jego aktualność niestety nie osłabła. Dlatego zwróciłem się do redakcji „Miasta Literatury” z propozycją jego ponownego udostępnienia, mając nadzieję, że czytelnicy znajdą tu odpowiedź na pytanie, które staje się znów ważne w naszych niepewnych i niespokojnych czasach.