Recenzja wierszy Sławomira Płatka To po prostu brak (Stowarzyszenie Pisarzy Polskich Oddział w Łodzi – Dom Literatury w Łodzi, Łódź 2022).
Interesująca wydaje się już minimalistyczna okładka, która nie przedstawia właściwie niczego. Czarna płaszczyzna, kolor, który możemy uznać za brak koloru – już na tym etapie uruchamia się mechanizm intertekstualnej gry z odbiorcą. Na myśl przychodzi oczywiście jedno z najbardziej znanych dzieł malarskich Kazimierza Malewicza – Czarny kwadrat na białym tle. Obraz, który rezygnuje z ambicji przedstawiania czegokolwiek, signifiant, który nie chce mieć swojego signifié. Podmiot ukryty za tą okładką zdaje się mieć podobne zapatrywania.
Jednym z budulców tego tomiku jest próba określenia podstawowych kategorii czasoprzestrzennych – pojęć tak pierwotnych, że naiwnością byłoby usiłowanie wytłumaczenia ich sądami absolutnymi. Góra pozostanie górą, nawet jeżeli nazwiemy ją dołem. Jednak i te formy są poddane nieustannej groźbie dekonstrukcji, rozkładu świata, jaki znamy. Apokalipsa nie jest jednak przez Płatka egzaltowana w dramatycznych obrazach czy w nabrzmiałej patosem symbolice. Jest to raczej rodzaj końca o tyle straszny, że cichy, niemalże niewidoczny, ale postępujący niczym nowotwór. Podmiot liryczny zdaje się zapadać w głąb siebie, przeglądać się w lustrze, w którym nie dostrzega już siebie jako indywidualnej, spójnej i ciągłej jednostki. Przeciwnie, jak wszystko wokół również on ulega dekonstrukcji, powoli przemieniając się w ciąg niepowiązanych z sobą, luźnych znaków.
Nawet kartezjańska formuła cogito nie jest w stanie ocalić podmiotu przed autodestrukcyjną autodekonstrukcją. Subtelna fonetyczna różnica istniejąca w przywołanym właśnie wyrażeniu dobrze ilustruje paradoks tkwiący w tych wierszach. Pojawiający się co i rusz rozkład morfologiczny poszczególnych wyrazów i intelektualne gry słowne są wyrazem formuły wyczerpania; pozorne przejęzyczenia i dwuznaczności – istotnym budulcem tej poetyki. Myślenie nie jest już bastionem, który może ocalić spójność rzeczywistości w percepcji podmiotu, nie jest już nawet w stanie ocalić integralności jednostki. Tak samo dzieje się zresztą zarówno z tekstem, jak i językiem w ogóle. Langue i parole zostają upokorzone, zerwano związek między signifié a signifiant. Podważone zostają kompetencje poznawcze, szczególnie te lingwistyczne. Jak coś tak umownego i abstrakcyjnego, te czarne robaczki, które z wolna wyjadają mózg, może o czymś twierdzić?
Z drugiej strony pojawia się jednak zaduma i swego rodzaju podziw, że ów sztuczny konstrukt jest w stanie tak dalece wpłynąć na epistemologiczną stronę istnienia, że nie sposób ich już od siebie odseparować. Język stał się na tyle oczywisty, że próba oddzielenia się od niego prowadzi tylko do większych abstrakcji. Słowa stają się jedynie konturem pojęć, formą pozbawioną treści. Jeżeli treść mojego świata wyznaczają granice mojego języka, który stał się zaledwie cieniem samego siebie, to jest to antropocentryczna wizja świata, który nie ma prawa dalej istnieć na dawnych zasadach. Mamy tu binarność nie do przeoczenia: opozycję kultury – utożsamianej z tym, co ludzkie i „sztuczne” (jak sztuka) – i tego, co naturalne. Opowiedzenie się po jednej ze stron, przy zupełnym odrzuceniu drugiej, może doprowadzić tylko do rewolucji totalnej – zagłady.
Konstrukcja podmiotu lirycznego wierszy Płatka przywodzi na myśl podmiot Choroby Kolbego Karola Samsela. Istotnie, podmiot z tomu To po prostu brak również zdaje się cierpieć na pewną nieartykułowaną chorobę. Jest humanistą, który wpadł w „schizofreniczną” pułapkę. Jest intelektualistą, który nie może wyjść z piekła postrzegania rzeczywistości jako makroznaku, uwolnić się od dyktatury sensu i znaczenia nadawanych światu przez język. Lecz w jego wypadku to dopiero początkowe stadia choroby. Nie uświadczymy tu większego szaleństwa w eksperymentach wersyfikacyjnych – na co, szczerze powiedziawszy, liczyłem. Nie jest jednak tak, że wszelka metaforyka jest prosta i bezpośrednia. Podmiot liryczny trzyma się norm składniowych i interpunkcyjnych jako czegoś, co stanowi o jego związku z „człowieczeństwem”. Podobne wrażenie można odnieść w związku z literaturą. Jeżeli rzeczywistość jest pustką i brakiem, to uprawianie literatury jest beznadziejną próbą jej meblowania. Przywołany zostaje duch Peipera, w parafrazach pojawia się Przyboś – ojcowie polskiej międzywojennej awangardy. Czy znowu powraca tu formuła wyczerpania, intertekstualność postrzegana jako mania – wszystko jest cytatem, mniej lub bardziej świadomym przytoczeniem. Czy język awangardy nie skazuje sam siebie na zagładę?
Autor na koniec przywołuje zresztą pokaźny wykaz źródeł tych cytatów i parafraz. Erudycyjne bogactwo kontrastuje w namacalny sposób z formułą wyczerpania.
Poezja Płatka nie boi się paradoksów, wręcz przeciwnie – dzięki nim jest w stanie zaistnieć. Nie zadowala się także prostymi odpowiedziami i powierzchownością. Nasz bezpieczny i wygodny język nie jest w stanie oddać rzeczywistości, ludzkiej egzystencji, której sedno stanowi poczucie braku. To fundamentalne doświadczenie może oddać tylko poezja: ślady, które powstają w miejscu pustki, język, którego jeszcze nie znamy.
Wiersz jest zdarzeniem ostatecznym. Nie pośredniczy. Nie wyraża. Nie opisuje. Dzieli się poczuciem niespójności świata, jego wybrakowania i niedoskonałości, czego nie jest w stanie oddać żaden znany nam język. Jednocześnie żadna, nawet najlepsza poezja nie jest w stanie wejść w miejsce świata i go zastąpić.
Tomik To po prostu brak Sławomira Płatka z jednej strony wydaje się matematyczno-logicznym zachwytem nad złożoną strukturą rzeczywistości. Niemalże bezgranicznym zachłyśnięciem się nieskończonością możliwości, długimi szeregami przesłanek, abstrakcyjną niemożliwością i potencjalnością. To poezja skonstruowana za pomocą fraz głęboko wgryzających się w tkankę praw, które rządzą ludzką komunikacją; balansująca na granicy pomiędzy niebezpieczeństwem wpadnięcia w pułapkę solipsyzmu języka analitycznego a próbą wywrócenia skostniałej rzeczywistości językowej.
To poezja, której brakuje.