Nie łap tłumacza za słówka

Aga Zano, fot. Bogdan S. Popescu
Aga Zano, fot. Bogdan S. Popescu

Jak czytelniczka z tłumaczką…
Z Agą Zano rozmawia Aleksandra Kozłowska

 

Aga Zano – tłumaczka z angielskiego na polski i z polskiego na angielski. Stypendystka Literature Ireland, Queen’s University Belfast i University of Edinburgh. Tłumaczyła między innymi powieści Bernardine Evaristo, Charlesa Yu, Lucy Caldwell, André Acimana, C Pam Zhang, Joshuy Cohena, Colluma McCanna. W 2023 roku za przekład powieści Dziewczyna, kobieta, inna Bernardine Evaristo została nominowana do Nagrody Prezydenta Miasta Gdańska za Twórczość Translatorską im. Tadeusza Boya-Żeleńskiego.

 

Spotykamy się tuż przed Wielkanocą w jednej gdyńskich kawiarni. Aga wpada zdyszana, przeprasza za poślizg. To nie przez mycie okien chwilę się spóźniła. Zatrzymała ją – jakżeby inaczej – książka.

Aleksandra Kozłowska: Gonisz deadline?

Aga Zano: Tak. To mój największy problem – jestem PRAWIE punktualna. Wciąż ścigam tydzień, którego zabrakło mi dwa lata temu (śmiech). Na szczęście mam wyrozumiałą redaktorkę.

AK: Nad czym teraz pracujesz?

AZ: Na razie nie chcę zdradzać szczegółów. Książka jest bardzo dyskretnie zapowiadana. Budujemy napięcie. Powiem tylko, że to bardzo dobra, nagradzana rzecz. I bardzo trudna, dlatego troszkę mi się przekład przedłuża. Ogromny wysiłek, ale i świetna zabawa.

AK: Na czym polega ta trudność?

AZ: Autor jest erudytą, więc muszę być czujna, ale też buduje barokowe zdania, które należy bardzo precyzyjnie rozkładać i składać, ten język się piętrzy, płoży, rozlewa. To bywa męczarnią, jeśli osoba pisząca nie miała kontroli nad frazą. Tutaj jednak nie mam takiego problemu, autor doskonale wiedział, co i dlaczego robi w tekście. Super sprawa, mimo że trzeba trochę pougniatać mózg.

Ścigam ten deadline, ale też odesłałam właśnie po redakcji Mr Lovermana Bernardine Evaristo. Od czasu Dziewczyny, kobiety, innej nie napisała jeszcze nic nowego, ale ma duży zapas wcześniejszych książek. Teraz Wydawnictwo Poznańskie nadrabia zaległości. Lovermana skończyłam tłumaczyć dokładnie w Dzień Kobiet. I tego samego dnia dowiedziałam się o nominacji do nagrody im. Boya-Żeleńskiego za przekład Dziewczyny, kobiety…

AK: Dziewczyna… to książka, dzięki której zrobiło się o tobie głośno. Rewolucyjna rzecz, między innymi dlatego, że wprowadza na polski rynek – i to do jego do głównego nurtu – temat brytyjskich czarnych osób LGBT, czarnych feministek. Czy to miało wpływ na to, że podjęłaś się tłumaczenia tej książki? Znałaś wcześniej Evaristo?

AZ: Wiedziałam, że dostała Bookera. I że długo nikt nie chciał jej w Polsce wydać.

AK: Ze względu na bohaterki?

AZ: Ze względu na język. Uważano, że nie da jej się dobrze przełożyć. Bo to tak koncepcyjne językowo, że po polsku nie będzie atrakcyjne. Okazało się, że tłumaczenie nie było dla mnie aż tak trudne, spotkałam się z tym tekstem. Bardzo nie lubię, kiedy o przekładzie mówi się w kategoriach walki. Wczoraj przeczytałam, że Katarzyna Okrasko, tłumaczka z hiszpańskiego „mocowała się” z książką. Kasia się nie mocowała, ona ją po prostu pięknie przetłumaczyła. Jeżeli tłumacz „mocuje” się z książką, „bije” się z nią, „zmaga” to zwykle znaczy, że tekst zwyczajnie mu nie leży. Nie podoba mu się, nie czuje go. Ty nie masz się z książką siłować, ty z nią pracujesz. Są takie drewniane układanki – jedyne, co mają w instrukcji, to to, że nic na siłę. Nie szarp, nie ciągnij, znajdź sposób, by wszystko do siebie pasowało. Z językiem jest tak samo. Trzeba znaleźć klucz.

AK: Co w przekładzie Dziewczyny… było dla ciebie takim kluczem?

AZ: Melodia i rytm. Evaristo pisze szalenie muzycznie, ma fenomenalny słuch. To jest w jej tekstach najważniejsze, więc ani na chwilę nie można tego zaniedbać. Wiesz, przy rozmowach o tej książce ludzie skupiają się często na inkluzywnym języku, ale on przecież nie był kwestią mojego talentu, tylko uporu i uczciwości. Wyzwaniem było równie dobrze oddać językowe pojmowanie świata osoby urodzonej na wsi na początku XX wieku i czarnej londynki urodzonej w latach dwutysięcznych, a przy tym nie stracić nic z muzyki tej literatury.

Mieszkałam w Irlandii Północnej, Anglii, Szkocji, więc mam jakiś background, ale to przecież nie jest konieczne. Kiedyś dziennikarz spytał, czy znam Nowy Jork, bo przetłumaczyłam Nowojorczyków. Nie, nie znam, nie byłam w Stanach. Ale tłumaczyłam też książkę o kosmosie, i wyobraź sobie, tam też nie byłam. Ważna jest wiedza o danym miejscu i wyczucie. Na przykład w Dziewczynie, kobiecie, innej celowo zostawiłam słowa takie jak: „womyn”, „wimmin” czy „sistah” – nie było sensu ich tłumaczyć, nie zadziałałyby po polsku. „Womyn” jest pisane tak, by nie brzmiało jak „woman” („kobieta”), by nie miało pierwiastka „man” – „mężczyzna”. Po polsku nie ma tej zależności; przekład nie niósłby żadnego ładunku. Evaristo też nie wymyśliła tych określeń, tylko po nie sięgnęła. Przy okazji tego tłumaczenia wiele osób pytało, jak zgłębiałam język LGBT.

AK: Jak?

AZ: To takie rozkosznie naiwne pytanie. Bo zakłada moją heteronormatywność, fakt, że musiałam wejść w obce mi środowisko. A ja je znam, mam z nim styczność od bardzo dawna. Jestem biseksualna. Oczywiście nie miało to wpływu na zlecenie – redaktor nie wiedział o mojej tożsamości.

AK: A gdyby ją znał? Czy książki o lesbijkach powinny tłumaczyć lesbijki? Zdarzają się takie głosy: o LGBT mogą pisać tylko autorzy z tego środowiska, o czarnych tylko czarni, o rdzennych Amerykanach tylko rdzenni Amerykanie.

AZ: A czy książki o dzieciach powinny tłumaczyć wyłącznie dzieci? To absurd.  Tłumaczenie ma inną specyfikę niż pisarstwo czy aktorstwo, a osoby LGBTQ+ istnieją w świecie polskiego przekładu i pracują nad najróżniejszymi rzeczami. Literatura otwiera inne przestrzenie możliwości.

AK: Evaristo też tak sądzi. W Manifeście pisze: „Daję sobie pełne artystyczne przyzwolenie na pisanie z wielu perspektyw i na wnikanie w różne kultury, płci, wieku i orientacji seksualnej. […] ciekawi mnie pojęcie własności kulturowej, które pojawia się w dyskusjach o artystycznej swobodzie. W jaki sposób kultura może należeć do kogokolwiek, skoro nieustannie się porusza i przekształca, przenika i reaguje na globalne wpływy?”. I pyta: czy „należy narzucać zasady – coś na kształt kulturowej segregacji w literaturze, czy to rasowej, czy jakiejkolwiek innej?” [Bernardine Evaristo, Manifest, tłum. Kaja Gucio, Wydawnictwo Poznańskie, Poznań 2022, s. 245–246.]

AZ: Z kinem jest inaczej – niedoreprezentację osób niebiałych, osób niehetero, niecis, o nienormatywnej fizyczności można poprawić, angażując odpowiednich aktorów i aktorki, prowadząc konsultacje z mniejszościami, zapraszając je do głównego nurtu. To się powoli zmienia, ale nadal aktorka transpłciowa rzadko dostanie rolę inną niż po prostu osoby trans, jej cała tożsamość sprowadza się do tej jednej cechy.

AK: Alma i Dominique, czarne bohaterki Dziewczyny…, przez całe lata dostawały tylko role niewolnic, służących albo więźniarek.

AZ: Właśnie. Literatura rządzi się innymi prawami. W książce pojawia się cały wachlarz postaci, tożsamości, punktów widzenia – jak miałoby się to przełożyć na jedynie słuszną postać pisarki czy tłumaczki? Ale w tej dziedzinie też widać zmiany, również w Polsce. W marcu 2023 roku ukazała się książka Anouk Herman – Nigdy nie będziesz szło samo, pierwsza powieść niebinarna dla młodzieży.

AK: Dla wielu odbiorców to całkiem nowy teren. I wyzwanie, także językowe: „robiłoś”, „szłoś”. To budzi protesty: tak się nie mówi, nie ma takiego słowa.

AZ: Po pierwsze: takie słowa są i mają się doskonale. Po drugie: powiedzą tak, bo myślą, że to ich nie dotyczy. Ale to, że nie znają żadnej osoby niebinarnej, biseksualnej czy trans nie znaczy, że tych osób wśród nich nie ma. Nie trzeba „lewackiej bańki”, by je znać. Są w naszych rodzinach, wśród znajomych, w pracy. Jeśli o nich nie wiesz, to dlatego, że nie czuły się na tyle bezpiecznie, by ci o tym powiedzieć. Negatywne komentarze wciąż dotyczą też feminatywów. Niedawno na Lubimy Czytać jakiś pan zrecenzował książkę, którą tłumaczyłam: „Proszę już dłużej nie zaśmiecać języka formami żeńskimi. W oryginale jest New Yorkers, a pani pisze «nowojorczycy i nowojorczanki»”. Niestety zdarza mi się zniżyć do złośliwości, więc odpisałam publicznie, że przepraszam wszystkie czytelniczki, ale nie będę nimi dłużej zaśmiecać języka, bo temu panu to się nie podoba. Gdybym oglądała się na to, z czym ludzie mają problem, nic bym już więcej nie przetłumaczyła.

AK: Ludzie lubią cię sprawdzać?

AZ: Tak. Bywa, że bardzo dokładnie. Na przykład dostaję wiadomości typu: „W książce sprzed ośmiu lat na stronie 253 użyła pani takiego słowa. Dlaczego?”. A ja nie mam pojęcia. Gdy wchodzisz w twórczy trans, tłumaczysz z trzewi. Owszem, część rzeczy sprawdzasz – wyguglujesz, spytasz znajomą architektkę, jak się tłumaczy jakiś element zdobniczy, albo koleżankę judaistkę, jak coś brzmi w jidysz. Reaserch robię, jasne… Ale dlaczego wybrałam to słowo zamiast innego? Bo tak mi akurat leżało. Taka była moja decyzja, moja licentia poetica. Oczywiście są pewne ramy, wewnątrz których się poruszam. Jeśli na przykład mój bohater jest emigrantem z Karaibów, urodzonym w latach trzydziestych (jak w Mr Loverman), mieszka w Londynie, ale wciąż posługuje się karaibskim patois, ma takie, a nie inne wykształcenie i zainteresowania, to wiem, jaki jest jego zasób leksykalny, jakiego słowa mogę użyć, a jakiego nie. Choć bywa, że się mylę. Gabriela Niemiec, która redagowała Dziewczynę… i redaguje Mr Lovermana, zwróciła mi uwagę, że słowo „ustrojstwo”, którego użyłam, jest rusycyzmem. Chcąc więc zachować czystość logiki języka, musiałam wymyślić coś innego, choć „ustrojstwo” lubię i pomyślałam, że pasuje do starszego pana. Z tego samego powodu nie mogłam użyć „won mi stąd!”, a szkoda, bo brzmi super. Musiałam poszukać czegoś innego. Znalazłam, ale to bywa trudne.

AK: Czyli jednak, choć tłumacze nie „mocują” się z tekstem, to czasem stają na linii frontu. Walczą o język, wprowadzają nowe formy. Jedni to przyjmują, inni uważają za zaśmiecanie. Masz poczucie, jakbyś szła na barykady?

AZ: Na „barykady” czasem idę dosłownie. A jeśli chodzi o przekłady, to mocno bronię własnych decyzji. Choć wiem, że jakieś wyrażenie jest niegramatyczne, że jakiegoś słowa nie ma w słowniku, upieram się, by zostało. Bo tak właśnie mówi ta postać. Wiem, bo pytam. Proszę o zatrudnianie osób z różnych mniejszości, ekspertów, którzy przeczytają książkę z różnych perspektyw. Teraz przy Mr Loverman będę miała konsultacje karaibisty Bartosza Wójcika, Apeirogon Columa McCanna opiniował ornitolog Adam Zbyryt, Trans i pół, bejbi konsultowała ówczesna prezeska fundacji Trans-Fuzja, Emilia Wiśniewska. Czuję dużą odpowiedzialność, by czegoś nie zjebać.

AK: Autorzy przekładów wreszcie wychodzą z cienia. Są festiwale, jak Gdańskie Spotkania Tłumaczy Literatury „Odnalezione w tłumaczeniu”, na skrzydełkach książek pojawiają się informacje o nich.

AZ: Tak. Stajemy się bardziej widoczni. Coraz więcej osób wybiera publikacje, kierując się kluczem tłumacza. Jeżeli coś tłumaczył Tomek Gałązka, okazuje się, że tej książki nie ma w gdyńskich księgarniach – od razu ją wykupiono. Podobnie jest z tłumaczeniami Kasi Okrasko czy Krzysztofa Cieślika, tłumacze mają już swoje fankluby.

AK: O tłumaczach robi się też głośno, gdy powstanie nowy przekład utworu znanego w kanonicznej wersji, jak choćby legendarny już Kubuś Puchatek czy Ania z Zielonego Wzgórza. Co sądzisz o kontrowersjach wokół nowych tłumaczeń?

AZ: Siedemnasta filmowa adaptacja Dumy i uprzedzenia jakoś nikogo nie oburza. Powieści Jane Austen ekranizuje się non stop i nie ma przy tym żadnej sensacji. Jedynie ciekawość: kto wystąpi w rolach głównych, jak sobie poradzi, czy będzie chemia między bohaterami. Z literaturą powinno być tak samo. Zawsze jest przecież wybór: można czytać najnowsze tłumaczenie, można zostać przy starym, „klasycznym”. Jakiś czas temu zaproponowano mi udział w nowych przekładach Hemingwaya. Zrezygnowałam. Nie czuję tego autora i nie zrobiłabym go dobrze.

AK: Nie polujesz.

AZ: (Śmiech) No, faktycznie. Proza Hemingwaya wymaga specyficznego słownictwa, terminologii, co oczywiście można zgłębić, ale zwyczajnie nie jestem nią aż tak zainteresowana. Dobrze wiedzieć, do czego się nie nadajesz, umieć temperować własne ego. Ale na moją decyzję nie miał wpływu fakt, że Hemingway był białym, heteroseksualnym mężczyzną, nieco już archaicznym, takim hipermęskim, pijącym i polującym na zwierzęta. Wbrew temu stereotypowemu wizerunkowi ma on dużo więcej do zaoferowania. Ewa Borówka, świetna tłumaczka i moja przyjaciółka, przełożyła jedną z jego powieści. Mówiła, że też kiedyś podchodziła do tego autora z rezerwą, a kiedy zaczęła go tłumaczyć, znalazła w nim wiele wrażliwości, delikatności, literackiego kunsztu, o które wcześniej go nie podejrzewała. I to jest fajne w naszej pracy – odkrywanie czegoś nowego w danym pisarzu.

AK: Co jeszcze lubisz w tej pracy? A czego nie? Jakie są blaski i cienie bycia tłumaczką w Polsce?

AZ: To zawód bardzo prekarny. Zazwyczaj nie masz ZUS-u, nie masz ubezpieczenia zdrowotnego, L-4. Mimo choroby klepiesz teksty, bo nie stać cię na to, by nie pracować. I jeszcze ta niepewność, kiedy dostaniesz wypłatę. Znam tłumaczki, które są samodzielnymi matkami – w pojedynkę żonglują domem, pracą, opieką nad dziećmi. Heroiczne postawy.

AK: Czyli nie tylko potyczki ze słownictwem, ale i codzienne użeranie się z prozą życia.

AZ: Tak. To cienie. A blaski? Super móc wykonywać pracę, która jest twórcza. Żyć nią, ekscytować się nowymi zleceniami, wprowadzaniem świeżych autorów na polski rynek. Mój chłopak pracuje w korpo, jest bardzo dobry w swojej pracy, ale troszkę mi zazdrości, że ja się w mojej bardziej realizuję. Jego praca nie jest jego pasją. Ja z kolei zazdroszczę mu stabilności, choć nie narzekam na ciągłość zleceń.

AK: Masz na koncie ponad 60 przetłumaczonych książek. Są wśród nich takie, które wolałabyś wykreślić ze swego CV?

AZ: Nie. To, że z jakiejś literatury nie czerpię osobistej satysfakcji, nie znaczy, że nie przykładam się do pracy nad nią. Tłumaczyłam romanse, choć ich nie lubię, książki o macierzyństwie, choć to temat, który kompletnie mnie nie interesuje. Te wszystkie zdania o ciąży, o pachnących mlekiem główkach, maleńkich stópkach… nie mam do tego cierpliwości. Ale pracowałam nad tym, bo to mój zawód. Tylko drażni mnie, że jako młodą kobietę targetowano mnie do takich książek. Z automatu. Koledzy dostawali ciekawe rzeczy o kondycji człowieka, ja o kondycji dzidziusia. A chciałam robić co innego – uwielbiam książki o ćpunach, o połamanych ludziach, o absurdzie istnienia, o politycznych niepokojach, historie z dziwnych zakamarków Doliny Niesamowitego. Czułam się totalnie upupiona. Musiałam z tym walczyć – i wciąż walczę. Moi koledzy częściej mają inną perspektywę. Nie znaczy to jednak absolutnie, że skreślam utwory o kobiecym doświadczeniu. Nie, kocham je i aktywnie walczę o kobiecą prozę, o ile nie dotyczy wyłącznie stereotypowych zachwytów nad macierzyństwem. Odczytywanie świata przez kobiece doświadczenie jest o wiele bogatsze niż to, w co próbuje się nas wtłoczyć.

AK: Są książki nieprzetłumaczalne?

AZ: Moim zdaniem nie. W tej chwili do nagrody Boya za przekład książki Zniknięcia Georges’a Pereca nominowani są René Koelblen i Stanisław Waszak. To powieść napisana bez litery „e”. I co, dali radę? Dali. We francuskim to najczęściej używana litera i też chyba jeszcze istotniejsza niż w polszczyźnie – bez „e” nie powiesz je, czyli „ja”.

AK: Rozpływa się ego, rozpływa się podział na męski–żeński.

AZ: Tak. I taka powieść została przełożona na polski. Jeśli więc można przetłumaczyć coś takiego, można przetłumaczyć wszystko. Oczywiście są książki bardzo trudne, nie każdą da się przełożyć idealnie. Ważna zasada: każdy przekład wymaga zawieszenia niewiary. Tak jak zawieszasz niewiarę, oglądając film. Nie zwracasz uwagi na to, że bohaterowie rozmawiają po angielsku, a żyją w starożytnym Rzymie, albo że ludzie nagle umieją latać. Podobnie jest z książką. Czytasz ją po polsku, choć w oryginale bohaterowie mieszkają w Szkocji i mówią gwarą z Glasgow. Każdy przekład jest umową między czytelnikiem a tłumaczem, zgodą na to, że pewien poziom odejścia od tekstu jest nieunikniony, że transponujemy go na inną rzeczywistość pojęciową.

AK: Nie funty, lecz złotówki?

AZ: To byłoby bardzo agresywne udomowienie. Tego już się dziś nie robi. Tak samo jak nie zmienia się Stevena w Stefana. Owszem, zdarzają się wyjątki, ale one mają swój cel. Generalnie, przekładając, działamy w sferze domniemanego, na jakiejś emanacji oryginału. Zdarza się na przykład, że tłumacz umieszcza grę słowną dwie linijki niżej, niż się ona pojawia w oryginale, o co nieraz mają pretensje czytelnicy. Nie mają świadomości, że nie przekładamy słówka po słówku, tylko większymi partiami. I ten kalambur, żart czy dobitne określenie, które w tym samym miejscu nijak nie pasowało, umieszczamy tam, gdzie lepiej się klei. Dlatego bez sensu jest łapanie tłumacza za słówka, bo dana figura stylistyczna działa w obrębie nie jednego zdania, lecz całego akapitu, strony czy sceny. Działa w obrębie mentalności postaci – budujesz jej spójny, całościowy obraz. Ważne, by zachować charakter oryginału. Ważne, że czytelnik dostanie język zabarwiony londyńskim slangiem czy pijackim żargonem, tyle tylko, że on wylezie przy innym słowie niż w oryginale.

AK: Tak naprawdę tłumaczysz cały świat.

AZ: Tak. Tłumacz rekonstruuje całą przestrzeń. Choć ta przestrzeń nie zawsze będzie wyglądała identycznie, nie zawsze będzie tak samo umeblowana. Ważne jest to, by czytelnik polskiej wersji poczuł się tak, jak czytelnik oryginału. By tekst wywierał na nim takie samo wrażenie, mimo że porusza się po nieco innym terenie, nieco innymi ścieżkami. Moim zadaniem jest tak poprowadzić czytelnika, by przeszedł przez to samo doświadczenie, poczuł te same emocje. To się liczy.

Aleksandra Kozłowska

Aleksandra Kozłowska

Dziennikarka freelancerka, współpracuje z „Przekrojem”, „Polityką”, „Tygodnikiem Powszechnym”, portalem ngo.pl. W lipcu 2023 roku ukazał się reportaż Nowi wikingowie. Polacy na Islandii (Znak Literanova), napisany wspólnie z Mirellą Wąsiewicz. Na początku 2024 roku w wydawnictwie Znak wyszła jej książka Objazdowe rwanie zębów. Wędrowni dentyści czasów PRL. Lubi głuszę, wiatr i zimno, biwaki i rower o każdej porze.

udostępnij:

Przeczytaj także:

Nie ten las, w który chciałbym iść Nie ten las, w który chciałbym iść Nie ten las, w który chciałbym iść
Marta Pilarska

Nie ten las, w który chciałbym iść

Średnik jest po prostu ważny Średnik jest po prostu ważny Średnik jest po prostu ważny
Małgorzata Ogonowska

Średnik jest po prostu ważny